Każdy, kto odwiedza Drezno, nie może przejść obojętnie obok stojącego w centrum starego miasta XVIII-wiecznego kościoła Marii Panny Frauenkirche. Przechodniowi od razu rzucają się w oczy poczerniałe, osmolone kamienie, które znajdują się w dolnych partiach budynku. Kontrastują one z jasnym budulcem, który został jakby doklejony do potrzaskanych kikutów, pozostałych po nalotach przeprowadzonych 13 i 14 lutego 1945 r. przez aliantów – Bomber Command i 8 Armię Powietrzną. O tych dniach zagłady, a także o poprzedzających je latach panowania nazizmu w tym mieście opowiada książka „Drezno 1945. Ogień i mrok” Sinclaira Mckaya.
Dziwnie czyta się ją w kontekście wojny w Ukrainie, gdzie bomby zabijają niewinnych ludzi. Mckay nie ma wątpliwości, że zrównanie z ziemią Drezna jest symbolem całkowitego zniszczenia, podobnie jak Hiroszima i Nagasaki. „Moralną ocenę ogromnie komplikuje jednak fakt, że Drezno leżało w sercu nazistowskich Niemiec i od samego początku z entuzjazmem wcielało w życie najwstrętniejsze elementy narodowosocjalistycznej polityki” – pisze autor, przedstawiając w początkowych rozdziałach książki życie w mieście, nazywanym rokokową bombonierką.
Bo właśnie tym było Drezno przed wybuchem wojny. Kwitło tu życie naukowe i kulturalne, do tutejszej opery przyjeżdżali melomani, a zbiory muzealne w słynnym Zwingerze podziwiał cały świat. Mimo wybuchu wojny miasto długo żyło swoim życiem, choć duża część jego żydowskich mieszańców zniknęła, a w miejscowych fabrykach pojawili się robotnicy przymusowi. W czasie, gdy klęska hitlerowców stała się już rzeczą oczywistą, drezdeńczycy wciąż byli przekonani, że alianci nie zniszczą ich miasta ze względu na wspaniałe dziedzictwo, zabytki i niewielkie znaczenie strategiczne.
Wiara w to była tak wielka, że w dniu poprzedzającym atak samolotowy, który zrównał to miejsce niemalże z ziemią, jego mieszkańcy obchodzili karnawałowe ostatki. Z poupychanych na strychach skrzyń i pudełek powyciągali kostiumy, w które poprzebierali dzieci, by te mogły się w nich bawić na ulicach, zapominając o wojennych troskach. Niektórzy tego wieczoru wybrali się do cyrku, a inni spędzali czas na domowych spotkaniach z przyjaciółmi. Kiedy o godz. 21.40 zawyły syreny obwieszczające atak, większość z nich niechętnie schodziła do schronu. Przywykli już do fałszywych alarmów, więc wielu nie do końca wierzyło, że może stać się coś poważnego.
Równocześnie z tym, co działo się w Dreźnie, autor opisuje sytuację w bazie lotniczej RAF-u, gdzie stacjonowali żołnierze mający niebawem zrzucić bomby na miasto. Nie wszyscy byli w dobrym stanie psychicznym. Sinclair Mckay pokazuje ich zmęczenie i zwyczajny strach, jaki towarzyszył kolejnym lotom. Widzimy to choćby na przykładzie opisanego tu sierżanta Milesa Trippa: „Podobnie jak pozostali członkowie załogi, którzy niebawem mieli być wysłani na najdłuższą misję i zapuścić się dalej niż kiedykolwiek wcześniej na terytorium Niemiec, dobrze poznał wszystkie stopnie śmiertelnego przerażenia, a także groźną euforię po bezpiecznym powrocie. Od dawna zdawał sobie milcząco sprawę z odsetek ofiar śmiertelnych wśród załóg bombowców. Wiedział, że z ponadpięćdziesięcioprocentowym prawdopodobieństwem jego życie zakończy się w kuli oślepiającego, jasnego ognia”.
Miasto stanęło w jego płomieniach już podczas pierwszej fali nalotów, kiedy to 30 amerykańskich bombowców B-24 zrzuciło ok. 70 ton materiałów wybuchowych. Mckay opisuje to m.in. z perspektywy Dietera Haufe, który miał wówczas 11 lat i na zawsze zapamiętał to zdarzenie: „Matka i syn popędzili do mieszkania na czwartym piętrze po +zestaw na wypadek alarmu – koce, poduszki, maski gazowe+. Dieter pragnął też zabrać ze sobą swojego wiernego towarzysza, jamnika Waldiego”. Pobiegli w dół schodami do piwnicy, która – podobnie jak w innych budynkach w Dreźnie – została przerobiona na schron. Kobieta, jej syn i pies oraz grupka sąsiadów stłoczyli się pod nagą żarówką. Parę minut później zaczął się nalot. „Hałas przybrał na sile, słyszeliśmy narastające bzyczenie – opowiadał Haufe. – Potem nastąpiła seria wybuchów i żarówka zaczęła migotać”. Perspektywa siedzenia w całkowitej ciemności, gdy z góry dobiegał huk eksplozji, gdy trzęsła się ziemia, była przerażająca. „Naraz blisko nas rozległ się ogłuszający huk i poczuliśmy silne uderzenie powietrza”. Chłopiec „odruchowo” założył dziecięcą maskę gazową. „Mocno zacisnąłem rzemyki”. Światło zgasło i został tylko mrok. W ciemności, strachu przez głowę chłopca przebiegała ciągle ta sama myśl: „Nigdy już nie zobaczę mojej mamy”.
Takich relacji mieszkańców Drezna jest w książce wiele. Są tu też opisy, co działo się z ludźmi podczas drugiej i trzeciej fali nalotów i co zobaczyli po opuszczeniu schronów. Szacuje się, że zginęło wówczas 25 tys. osób, a miasto zostało zrównane z ziemią. Rosjanie, którzy je zajęli, zdecydowali się je odbudować, rekonstruując dawne budynki na podstawie m.in. obrazów XVIII-wiecznego malarza Bernarda Bellotta, ale też – tak jak w wypadku kościoła Frauenkirche – zostawiając na niektórych budynkach ślady wojny, mające być ostrzeżeniem dla potomnych.
Magda Huzarska-Szumiec
Źródło: MHP