Po lekturze trzeciego tomu „Historii komunizmu na świecie” trudno uwolnić się od myśli, że ten system wciąż ma się dobrze, a przyłożyli do tego rękę nawet tacy ludzie, których trudno byłoby o to podejrzewać.
Trzeci tom swojej monumentalnej syntezy dziejów komunizmu (w polskim przekładzie ukazała się ona nakładem Wydawnictwa Literackiego) Thierry Wolton opatrzył podtytułem „Współsprawcy”. W gruncie rzeczy jest to jednak rodzaj analizy, której celem jest wyjaśnienie przyczyn długiego trwania najkrwawszego systemu w dziejach świata.
To ten system, a nie ideologia, do której różne reżimy się odwoływały, jest głównym tematem książki. O ile bowiem o zrodzonej w głowach Marksa i Engelsa ideologii przypominają sobie sporadycznie co najwyżej jacyś badacze, to system zbudowany przez ich apologetów i wyznawców ma się dobrze. Także w krajach, które doznały z jego powodu niewyobrażalnych tragedii. Również w takich, które w pewnym momencie od niego się odcięły, ale czerpią z jego dziedzictwa.
A przecież – o czym w trzecim tomie swojego dzieła barwnie opowiada Thierry Wolton – zaprowadzony przez Lenina system komunistyczny powinien umrzeć wkrótce po przewrocie bolszewickim w Piotrogrodzie. Sam wódz rewolucji zresztą się liczył z tym, że nie przetrwa dłużej niż efemeryda Komuny Paryskiej.
Socjaliści, z których frakcja Lenina wyrosła (choć w zdeformowanej formie), już na przełomie 1917 i 1918 roku alarmowali, że rządy zaprowadzane w Rosji nie mają innego celu jak zaprowadzenie dyktatury.
Wysłannik dziennika „L’Humanité” opisał bohaterów zdobycia Pałacu Zimowego jako żołdaków odurzonych winem wypitym w piwnicach tego gmachu. Szczegółowo opowiedział o tym, jak Lenin i jego towarzysze uciszyli przeciwników zamachu stanu: „To nie «rząd Sowietów» objął tron, ale rząd bolszewicki dzięki spiskowi wojskowemu – podsumował sens zmiany.
14 grudnia 1917 roku ta sama gazeta pisała o „reżimie przemocy i terroru, zdolnym zohydzić nawet samą nazwę socjalizm”.
Jeszcze ostrzejszą i dogłębniejszą ocenę wystawił komunizmowi w leninowskiej wersji goszczący wiosną 1920 roku w „robotniczym raju” Bertrand Russell. Choć brytyjski filozof wybrał się w tę podróż przepełniony nadziejami na dobrą zmianę, wracał z poczuciem, że bolszewizm tak wypaczył idee komunistyczne, jak Kościół – jego zdaniem - zdradził idee chrześcijańskie.
Pisał o fanatyzmie i ostrzegał, że rozlanie się rewolucji zagraża dziedzictwu cywilizacji, a nienawiść, podejrzliwość i okrucieństwo staną się regułą w stosunkach międzyludzkich”.
Spotkanie z Leninem tylko potwierdziło obawy filozofa. „Przypomina profesora, któremu zależy na tym, abyś zrozumiał jego tezę, ale odczuwa wściekłość wobec tych, którzy źle go rozumieją lub się z nim nie zgadzają – opisywał wodza bolszewików. „Odniosłem wrażenie, że gardzi wieloma ludźmi i jest intelektualnym arystokratą. Sprawiał wrażenie nadmiernie przywiązanego do swoich idei i do bólu prawomyślnego” - dodawał.
Zwycięstwo bolszewików było dla Russella zapowiedzią katastrofy: „Uważam, że nie uda się osiągnąć żadnej formy socjalizmu, jeśli bolszewizm pozostanie jedynym energicznym i skutecznym przeciwnikiem kapitalizmu, czeka nas jedynie chaos i zniszczenie.
Bolszewizm to zamknięta tyrańska biurokracja z systemem szpiegowskim jeszcze bardziej wypracowanym i strasznym niż za cara. Nie ma ani śladu wolności w myśli, mowie czy działaniu. Dusiłem się i męczyłem pod ciężarem tej machiny jak pod ołowianym sklepieniem” - pisał.
A jednak już kilka lat później znaczna część świata zapadła na coś, co Thierry Wolton nazywa „umyślną ślepotą”. W jakimś stopniu stało się tak, bo Stalin – następca Lenina – wyciągnął wnioski z lekcji Russella. Intelektualiści, dziennikarze, dyplomaci wychodzili ze spotkań ze Stalinem przekonani, że go odkryli i zrozumieli, choć tak naprawdę on zabawiał ich tylko widokiem „potiomkinowskiej wioski”.
To za rządów Stalina komunizm przyniósł milionom ludzi śmierć, głód, cierpienie i poniżenie.
W odróżnieniu od nazizmu czy różnych mniej krwawych dyktatur nigdy nie został osądzony ani potępiony. Według Woltona w pewnym stopniu tę bezkarność zawdzięcza różnorodności swoich zbrodni, wykraczających poza definicję Międzynarodowego Trybunału Karnego. „Paradoksalnie liczba ofiar utrudnia zrozumienie ogromu tragedii. Ludobójstwo, ludobójstwo kulturowe, Holokaust i Szoah są zbrodniami przeciwko ludzkości, ale unikalne nazwy pozwalają odróżnić je od siebie i uchwycić ich specyfikę” – objaśnia ten fenomen Wolton.
Przypomina, że drogę do oceny i potępienia zbrodni otwiera dopiero nazwanie jej po imieniu. Jednak problemem w przypadku masowych zbrodni reżimów komunistycznych jest zróżnicowanie ofiar, ogromna liczba miejsc eksterminacji i różnorodność stosowanych metod. Olbrzymi archipelag Gułag, o którym pisał Sołżenicyn, nie nadaje się tak dobrze do zdefiniowania komunizmu jak Auschwitz dla nazizmu.
„W przeciwieństwie do komór gazowych będących namacalnym dowodem koszmaru zagłady Żydów mnogość metod stosowanych przez reżimy komunistyczne w celach eksterminacyjnych nie pomaga w uzmysłowieniu sobie skali popełnionych zbrodni. Bezprecedensowa liczba ludzi zgładzonych w czasach pokoju wymyka się rozumieniu i wciąż wydaje się czystą abstrakcją” – pisze Wolton.
Trzeci tom „Historii komunizmu na świecie” to podróż przez całe, zapoczątkowane zwycięstwem Lenina stulecie. Wędrówka przez kraje zupełnie do siebie niepodobne, opowieść o strachu, koniunkturalizmie i cynizmie. To strach cementował system w czasach, gdy masowy terror ustąpił tylko punktowym, wymierzonym w określone osoby lub grupy represjom.
To koniunkturalizm i cynizm pomagały uzasadnić politykom krajów wolnych od komunizmu potrzebę robienia interesów z Leninem i jego pogrobowcami. (PAP)
jkr/
Thierry Wolton, Historia komunizmu na świecie. Tom 3. Współsprawcy. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2025