Tuwim był zapalonym kinomanem, ale największym entuzjastą kina był Antoni Słonimski. Józef Węgrzyn, zwany polskim Rudolfem Valentino, nie mógł z kolei żyć bez zainteresowania widzów - pisze Wojciech Kałużyński w książce "Kino, teatr, kabaret w przedwojennej Polsce".
Kino stało się w dwudziestoleciu międzywojennym jednym z ulubionych sposobów spędzania wolnego czasu. Do grona kinomanów należeli Julian Tuwim i Jarosław Iwaszkiewicz, ale - jak pisze Kałużyński - największym, z grona poetów, entuzjastą tej dziedziny sztuki był niewątpliwie Antoni Słonimski, "który zapałał do kina miłością niemal maniakalną". "Tuwim powiedział kiedyś, że jak Słonimskiego nie ma akurat ani w Ziemiańskiej, ani w domu, to z pewnością siedzi w kinematografie, bo prawie stamtąd nie wychodzi" - pisze autor nowo wydanej książki pt. "Kino, teatr, kabaret w przedwojennej Polsce. Artyści, miejsca, skandale" .
Podczas trzech pierwszych lat niepodległości, kiedy byt państwowy wciąż pozostawał nieustabilizowany, władze zrozumiały, że kino stało się skutecznym instrumentem propagandy i zdołały wymóc na filmowcach podporządkowanie ich dzieł polityce. Zrealizowano wówczas cały cykl obrazów propagandowo-patriotycznych na zlecenie Prezydium Rady Ministrów i Ministerstwa Spraw Wojskowych. "Cechował je nachalny dydaktyzm. Fabuła z reguły bywała prosta - coś o dzielnym żołnierzu i zakochanej w nim pannie - osadzona na tle jednego z dramatycznych wydarzeń najnowszej historii" - zauważa autor książki.
Józef Węgrzyn, zwany polskim Rudolfem Valentino, wręcz nie mógł żyć bez zainteresowania widzów. Po przedstawieniu jak najszybciej wyskakiwał, aby wyjść z teatru razem z publicznością i pławić się z lubością we wszechobecnych szeptach: "Węgrzyn, Węgrzyn". Przy tym wypatrywał co ładniejszych panien i rozdawał im kwiaty, zaglądając przy tym czule w oczy - pisze Kałużyński.
Liczba prestiżowych adaptacji zwiększyła się pod koniec lat dwudziestych, gdy po przewrocie majowym wszystkie dziedziny kultury zostały wprzęgnięte w nurt nowej polityki państwa, opartej na ideałach romantycznych. Idealnie wpisywała się w ten nurt "Mogiła Nieznanego Żołnierza" (1927) Ryszard Ordyńskiego. Mało brakowało, by w jedną z ról wcielił się Witkacy, prywatnie - także wielbiciel kina. "Asystent reżysera, a zarazem jego bratanek Włodzimierz Ordyński, wspominał po latach, że stryj wysłał go z misją namówienia Witkacego do przyjęcia roli złowrogiego uwodziciela żony głównego bohatera. Artysta przyjął go w Hotelu Francuskim w Krakowie, występując jak go pan Bóg stworzył, i po długich namowach zgodził się zagrać, by jednak wycofać się w ostatniej chwili" - pisze Kałużyński.
Odpowiednią renomę w dwudziestoleciu zapewniała etykietka teatru stołecznego. W ciągu dwudziestolecia międzywojennego w stolicy działało aż 185 scen, choć zdecydowana większość miała efemeryczny charakter: połowa upadała, nie przetrwawszy nawet sezonu. Zaledwie pięć z nich utrzymało się przez cały okres istnienia II Rzeczpospolitej - Opera Narodowa oraz teatry: Narodowy, Letni, Polski i Mały.
Publiczność, poszukująca przede wszystkim dobrej rozrywki, dobrze wiedziała, gdzie może ją znaleźć, ale dyrektorzy teatrów "inteligenckich" musieli liczyć się z opinią krytyki. Część elit polegała bowiem na recenzjach prasowych, a najbardziej poczytne pióra mogły albo zniszczyć przedstawienie albo znacznie przedłużyć jego życie na afiszu; jednym z najbardziej wpływowych był Antoni Słonimski. "Błyskotliwy felietonista i recenzent swoją twórczością przysporzył sobie niejednego wroga. Z prawdziwą satysfakcją znęcał się nad płodami dramaturgów produkujących farsowe szmiry. (...) Nie oszczędzał nawet największych aktorów. O Zelwerowiczu napisał: +Pan Zelwerowicz był gruby i nudny jak zbiorowe wydanie dzieł Zegadłowicza+, z kolei o Solskim, cytując Craiga: +Grać tak długo i tak źle, to jest prawdziwa sztuka+" - cytuje Kałużyński.
Kałużyński poświęcił też jeden z rozdziałów "celebrytom II Rzeczpospolitej". Jak pisze, aktorskie gwiazdy międzywojnia jak Eugeniusz Bodo, Adolf Dymsza, Jadwiga Smosarska, Aleksander Żabczyński, Hanka Ordonówna, Mieczysława Ćwiklińska czy Michał Znicz, otaczał prawdziwy kult. Sztandarową znakomitością, otaczaną nieznanym wcześniej w odniesieniu do polskich aktorów kultem była Jadwiga Smosarska. Gwieździe proponowano korzystne mariaże: pewien bogaty adorator z Francji obiecywał, że ofiaruje jej "pałacyk w Paryżu, willę na Riwierze, rolls royce'a do dyspozycji, a do osobistego użytku citroena". Wydrukowano miliony pocztówek z wizerunkiem Smosarskiej, układano też wierszyki na jej cześć. Jeden z nich znała cała Polska: "Nasza niewinna, nasza jedynna, nasza płomienna, nasza wybranna, nasza kochanna, swojska i dziarska, Jadzia Smosarska".
Uwielbienie, którym ją otaczano Smosarska przyjmowała w pewnym zażenowaniem. Uzależniony natomiast od uznania publiczności był legendarny aktor przedwojennego teatru, któremu popularność przyniosły role w "Znachorze", "Księżnej Łowickiej" czy "Trędowatej". Józef Węgrzyn, zwany polskim Rudolfem Valentino, wręcz nie mógł żyć bez zainteresowania widzów. Po przedstawieniu jak najszybciej wyskakiwał, aby wyjść z teatru razem z publicznością i pławić się z lubością we wszechobecnych szeptach: "Węgrzyn, Węgrzyn". Przy tym wypatrywał co ładniejszych panien i rozdawał im kwiaty, zaglądając przy tym czule w oczy - pisze Kałużyński. (PAP)
agz/ ls/