
Czy można na niespełna czterystu stronach opowiedzieć historię Stanów Zjednoczonych? Tak, pod warunkiem, że zamiast skupić się na przypomnieniu wojen, kryzysów i innych wydarzeń spróbuje się wyjaśnić to, w jaki sposób ten kraj stał się takim jakim go znamy.
Na taki właśnie pomysł wpadł James West Davidson, którego Krótka historia USA ukazała się w polskim tłumaczeniu nakładem Wydawnictwa RM.
Zaczął swoją opowieść od czasów na wieki przed powstaniem Stanów Zjednoczonych i napisał o wikingach, pierwszych Europejczykach, którzy natknęli się na Amerykę Północną. Pokazał, jak olbrzymia przestrzeń, ukształtowanie terenu i klimat długo stanowiły przeszkodę, ale w końcu stały się atutem. Przypomniał, że niewiele brakowało, by w XV wieku kontynent zamiast Europejczykom przypadł Chinom. To, co nastąpiło po wyprawie Kolumba i podbojach konkwistadorów nazwał zderzeniem światów. O tym, że Europa zawdzięcza Ameryce smak pomidorów czy ziemniaków każdy pewnie już coś słyszał, ale nieco mniej pewnie wie, że w drugą stronę zawędrowały świnie, konie, pszenica, rzodkiew i cebula, a także rosnące wcześniej tylko w Afryce bananowce.
Nie pominął też Marcina Lutra i Jana Kalwina, którzy wprawdzie nigdy nie postawili stopy na amerykańskiej ziemi, ale ukształtowali poglądy tych osób, które w XVIII wieku z luźnego związku brytyjskich kolonii stworzyły niepodległe państwo. Zanim tego jednak dokonały niektóre z nich wyrwały kawał ziemi pod uprawę tytoniu, co z czasem wywołało popyt na niewolników. Z Afryki w XVIII wieku przywieziono ich aż 10 milionów, ale tylko kilka procent sprzedano północnoamerykańskim plantatorom i farmerom, a cała reszta trafiła na Karaiby i do Ameryki Południowej. W Karolinie Południowej i tak Afrykańczyków było dwa razy więcej niż białych kolonistów.
Wiek później to już nie wielkość plantacji wyznaczała kto jest bogatym. W przededniu wojny secesyjnej w typowym gospodarstwie (częściej z uprawą bawełny niż tytoniu) pracowało 250 niewolników, ale przędzalnia, w której ten surowiec wykorzystywano zatrudniała trzy razy więcej osób. Europejscy przedsiębiorcy w tamtym momencie tym amerykańskim nie ustępowali, ale w następnym ćwierćwieczu za Atlantykiem zaszła rewolucja: technologiczna i ilościowa. Dla jednej tylko linii kolejowej Pennsylvania Railroad pracowało 50 tysięcy ludzi. Pociągi przewoziły towary i ludzi od Pacyfiku aż po Atlantyk. Z czasem kolej tak bardzo spęczniała, że spółki zaczęły zatrudniać zarządców, których wyłącznym zadaniem było organizowanie pracy tysięcy inżynierów, hamulcowych, bagażowych, konduktorów i załóg lokomotyw. Trzeba było też zadbać o ujednolicenie rozkładu jazdy.
Rywalizujące ze sobą spółki zatrudniały niekiedy uzbrojonych strażników, a nawet gangi uliczne dla ochrony swoich interesów. Ci, którzy wyszli cało z tych wojen, nauczyli się w jaki sposób pozbywać swoich konkurentów. Jednym z największych zwycięzców był John D. Rockefeller, który w odpowiednim momencie wszedł w raczkujący przemysł naftowy. Doprowadzał rywali do bankructwa poprzez cięcie cen, ale sukces zawdzięczał nie tylko bezwzględności, ale pracowitości. Pierwszy zjawiał się w biurze już nad ranem i ostatni z niego wychodził. Nie zrobił sobie wolnego nawet w dniu własnego ślubu. Został praktycznie monopolistą w dziedzinie przetwórstwa ropy. Podobną pozycję zdobył w produkcji stali Andrew Carnegie, który do Ameryki przyjechał w dzieciństwie bez centa, a zostawił majątek, który wynosił 500 milionów dolarów (według dzisiejszych cen - 300 miliardów).
Pewnie fortuna byłaby jeszcze większa, ale 350 milionów przeznaczył na cele społeczne i kulturalne. Sfinansował budowę 2500 bibliotek i noszącej wciąż jego nazwisko prestiżowej Sali koncertowej w Nowym Jorku na rogu 57 ulicy i 7 alei. Inaczej niż Rockefeller w nafcie, nie zabiegał o monopol w przemyśle stalowym, ale zbudował lub wykupił wszystko, co mu zapewniło podobną pozycję: kopalnie i linie kolejowe. Na koniec zaś sprzedał konsorcjom bankierowi z Wall Street. Ten zaś, J. Pierpont Morgan, słynny z niedźwiedziej postury dokonał fuzji spółki Carnegiego z ośmioma przedsiębiorstwami i powołał United States Steel Corporation, pierwszy twór gospodarczy w dziejach, której zyski przekroczyły miliard dolarów. Scalił dwie firm, 1500 kilometrów linii kolejowych, największe zagłębie rud żelaza oraz 170 tysięcy pracowników.
Opisując te zawrotne kariery James West Davidson nie zapomniał o ludziach, którzy do fortuny Morgana czy Rockefellera się przyczynili. Byli więc pracownicy kolei, których doświadczenie się mierzyło liczbą straconych palców, dzieci zatrudniane w fabrykach tekstyliów, bo potrafiły w odróżnieniu dorosłych wcisnąć się pod zepsutą maszynę i szewcy. W odróżnieniu od kolegów po fachu z innych kontynentów nie robili już własnoręcznie butów, ale każdy był wyspecjalizowany tylko w jednej czynności. Zaś pewnego dnia okazało się, że coraz więcej kobiet i mężczyzn wykonuje prace, które nie wiążą się z wielkim wysiłkiem fizycznym. Były więc sekretarki i operatorki telefoniczne ubrane z shirtwaist – bluzkę przypominającą męską koszulę. I mężczyźni w marynarkach, z krawatem i koszulach z wyprasowanym białym kołnierzykiem. Od tego jednego elementu ubioru wzięła się potoczna nazwa amerykańskiej klasy średniej: white-collar workers, a ci którzy do tej grupy dołączyli rzadziej mówili, że pracują, a częściej, że robią karierę.
I to jest właściwie krótka historia Stanów Zjednoczonych. Reszta – kilka wygranych wojen, w tym dwie światowe oraz pozycja gospodarczego i militarnego supermocarstwa – była tylko konsekwencją geniuszu, bezwzględności i pracowitości gospodarczych oligarchów oraz mrówczej pracy niebieskich czy białych kołnierzyków. James West Davidson opisał tę historię – polityczną i militarną w sposób równie zajmujący jak wyjaśnił źródła fortuny Rockefellera i Morgana. I wystarczyło mu niespełna czterysta stron. (PAP)
Józef Krzyk
jkrz/