Tradycja ścisłego reglamentowania, co wolno fotografować, a czego nie w Związku Sowieckim, a wcześniej i później w Rosji, sięga początków historii fotografii. Dobrze ilustruje to obszerny album wydany właśnie przez IPN, zbierający plon kilkunastu wypraw filmowych znanego amerykańskiego dokumentalisty, Juliena Bryana.
Reporter był w ZSRS w latach 1930–1937, a zatem w okresie największego terroru, corocznie. Potem odwiedził ojczyznę komunizmu tuż po wojnie i kolejno w latach 1956–1959. Z pewnością jest rekordzistą, jeśli chodzi o zachodni świat mediów, pod względem liczby tych wizyt. Przypomnijmy, że władze sowieckie zgadzały się na przyjazd do nich ograniczonej liczby pisarzy lub dziennikarzy z Zachodu, którym pokazywano ściśle wytyczone rejony imperium sowieckiego, żeby przekonać świat, jak dobrze i szczęśliwie rozwija się pierwszy kraj ideologicznego i praktycznego komunizmu. Wśród tych pisarzy byli także Polacy, Stanisław Cat-Mackiewicz czy Antoni Słonimski, którzy jednak potrafili odnotować wiele gorzkich refleksji na temat realiów „bolszewickiego raju”. Sowieci zgodzili się nawet w 1936 r. na wizytę byłego adiutanta marszałka Piłsudskiego mjr. Mieczysława Lepeckiego na Syberii, aby ten odwiedził miejsca związane z zesłaniem naczelnika państwa polskiego.
Czy można być w ZSRS, w jakimkolwiek totalitarnym kraju, i próbować pokazać ludzi, ich codzienne życie, radości i troski bez odniesienia się do formy sprawowanej władzy? Bryan uważał, że zrobione zdjęcia należy oglądać bez jakiegokolwiek opisu, że taka metoda jest najskuteczniejsza, żeby pokazać ZSRS, każdy inny kraj, jaki jest naprawdę, jakie jest w nim prawdziwe życie. Myślę, że jest dokładnie odwrotnie. Same zdjęcia zrobione przez Amerykanina pokazują bardzo fragmentaryczny obraz rzeczywistości sowieckiej tamtych lat. Przypomnijmy, filmowiec był w ZSRS w okresie Wielkiego Głodu, masowych deportacji, Wielkiego Terroru i ani jedna fotografia nie odnosi się to tych potwornych wydarzeń. Oczywiście takich zdjęć nie mógł zrobić. Wykonane fotografie pokazują nam np. ładnie, dobrze ubrane Rosjanki, oryginalny folklor Kaukazu i Syberii, roześmianych ludzi spędzających wolny czas. To też jest fragment tamtej rzeczywistości, dalece jednak niepełny.
Czy Kevin Carter robiąc swe słynne zdjęcie pokazujące sępa z ciekawością przyglądającego się umierającej z głodu sudańskiej dziewczynce, mógł wpłynąć na tę rzeczywistość – pytało wielu ludzi? Mógł, ale niczego to nie zmieniłoby w sytuacji milionów Sudańczyków umierających z głodu. A Bryan? Jak wielu ludzi Zachodu niewiele rozumiał z tego obcego, a zarazem i interesującego świata. Kiedy w latach trzydziestych kręcił gdzieś na prowincji film z ludźmi zbierającymi się przed cerkwią na niedzielną liturgię, nie pojął, dlaczego fotografowane staruszki wygrażają mu pięściami, inne, bezradne, płaczą. Nie rozumiał, że te starowinki, niemające już nic do stracenia, widzą w nim przedstawiciela sowieckiej propagandy, jednego z tych, którzy naigrywają się z najważniejszej sprawy w ich życiu – wiary w Boga. Kobiety mogły się tylko domyślać, do czego taki film zostanie wykorzystany, do jakich celów propagandowych. Kobiety nie miały racji, ale co mogły myśleć na swej głuchej sowieckiej prowincji o eleganciku w kapeluszu, który bezceremonialnie rejestrował ich twarze? Może zapis filmowy posłuży do wyłapania ich wszystkich, osadzeniu w łagrze, może do kary śmierci? Kiedy Bryan robił te zdjęcia, była druga połowa lat trzydziestych, okres Wielkiego Terroru. Nie jest też tak, że Amerykanin był całkiem naiwny i nie znał realiów sowieckiego ustroju. Tego jednak dowiadujemy się z jego zapisków, a nie z fotografii.
Wartością zdjęć wykonanych przez Amerykanina jest dość szczegółowy zapis życia codziennego dwóch dekad funkcjonowania obywateli sowieckich. Julien Bryan, co wiemy także z jego filmowych odwiedzin w Polsce, lubił, ale też potrafił to robić, w trakcie swojej pracy łatwo nawiązywał kontakty z napotkanymi ludźmi. Choć nie znał rosyjskiego, w jakiś sposób umiał do nich dotrzeć. Opowiadał o USA, pokazywał swoje zdjęcia rodzinne, prezentował amerykańskie pisma z rezultatami swoich wcześniejszych wypraw fotograficznych. W tym sensie cel, jaki sobie stawiał – „propagować lepsze zrozumienie między rasami, likwidowanie uprzedzeń i obaw, które ludzie żywią wobec innych narodowości”, spełniał się. W 1951 r. na antenie amerykańskiego radia Bryan wyznał: „Dokądkolwiek pojechałem, szybko odkrywałem, że jeśli łamiesz się z ludźmi chlebem i dzielisz ich troski i radości, bariery języka, polityki oraz religii wkrótce znikają. Ja lubiłem ich, a oni mnie lubili”.
Wertując ten album, pamiętać musimy, co wyraźnie podkreślił autor wnikliwego wstępu i zarazem redaktor całości Tomasz Stempowski: że Bryan był przede wszystkim autorem filmów dokumentalnych. Fotografie robił przy okazji, wielokrotnie powtarzając te same kadry w filmie i na klatkach pojedynczych zdjęć. Zarabiał głównie przez spotkania autorskie w USA, gdzie, bagatela, w latach trzydziestych przychodziło na każde z nich około tysiąc widzów. Ponieważ w ciągu roku dawał około 100 płatnych pokazów, łatwo sobie uświadomimy, że prócz zarabiania dobrych pieniędzy potrafił dotrzeć ze swoim przekazem do wielu tysięcy Amerykanów. Oryginalne, bardzo ciekawe są zdjęcia, ale i jego notatki z odwiedzin wśród pierwotnych ludów zamieszkujących ZSRS. Te kadry zrobione wśród Buriatów, Swanów, Tunguzów (Ewenków), wzbogacone opisem Bryana, należą do znakomitych realizacji podróżniczych. Jedynych w swoim rodzaju, bo tych światów w ogromnej większości już nie ma.
Na koniec rada dla czytelników ciekawego albumu Bryana: najpierw uważnie trzeba przeczytać dokładną i ciekawą analizę pióra Tomasza Stempowskiego, potem teksty samego filmowca, wreszcie oglądać zdjęcia. Inaczej można być rozczarowanym.
Adam Hlebowicz
Źródło: MHP