W dwudziestoleciu międzywojennym „sąd stał się miejscem, gdzie przeprowadzano wiwisekcję narodowych tragedii, w których ktoś przypadkowo nacisnął na cyngiel” – czytamy.
Jak wskazuje dalej Helena Kowalik, „nie było takich debat na żadnym innym forum; a przede wszystkim nie było ich w sejmie lżonym przez Marszałka, wstrząsanym awanturami reprezentantów różnych partii politycznych i częstymi zmianami gabinetu rządowego”.
Na rozprawy sądowe były potrzebne bilety, a nawet nie wszyscy sprawozdawcy sądowi mieli szansę dotrzeć do loży prasowej. Tym, którym udało się pokonać kolejne bariery i zająć miejsce w ławach dla publiczności obserwowali rozprawę pod czujnym okiem woźnych, ale także i sędziów. „Nie wolno było używać lornetek, rozmawiać, podchodzić do oskarżonego. W sądowym spektaklu główne role odgrywali prokurator i obrońca. Ich słowa nazajutrz cytowane były przez gazety, o ich argumentach dyskutowano w klubach i kawiarniach” – czytamy.
Sądowi sprawozdawcy w swoich relacjach ograniczali się jednak do suchego opisu z przebiegu procesu, a jeśli już dawali upust swoim emocjom, to głównie dotyczyło to opisu wyglądu oskarżonego. „Działali w ten sposób na wyobraźnię czytelnika i sygnowali, jaki jest stosunek redakcji (zwykle organu prasowego którejś z partii) do politycznego przestępstwa” – wyjaśnia Helena Kowalik. I tak dowiadujemy się, że Eligiusz Niewiadomski, zabójca prezydenta Gabriela Narutowicza, miał podobno „szczurze spojrzenie”, a Stepan Bandera, oskarżony w procesie ukraińskich zamachowców za napaść na ministra Bronisława Pierackiego, miał mieć „wyraz twarzy zdecydowanie nieprzyjemny, oczy biegające, z lekkim zezem”.
Świadomość swojej roli mieli również najwybitniejsi adwokaci, a kilku z nich nawet własnym sumptem wydało drukiem swoje mowy obrończe.
Na ławę oskarżonych nie zawsze doprowadzano właściwą osobę. „W tych niestabilnych czasach budowania nowej praworządności państwowe służby jeszcze nie działały jak trzeba. Czasem wystarczyło pomówienie, oskarżenie wcale nie z pobudek patriotycznych, tylko dla zagarnięcia cudzego majątku i niewinny człowiek stawał przed prokuratorem” – czytamy.
W swojej książce Helena Kowalik przybliżyła m.in. przebieg rozpraw, w których sądzeni byli dezerterzy i szpiedzy. W czasie międzywojnia dezercje rekrutów były plagą, a w niektórych pododdziałach sięgały nawet 70 proc. Przez całe dwudziestolecie międzywojenne tropiono również szpiegów – zarówno tych prawdziwych, zwerbowanych przez wrogie odrodzonej Polsce państwa ościenne, jak i tych wyimaginowanych. „Porachunki ze zdrajcami z okresu zaborów odeszły w niepamięć, gdy w odzyskanej Polsce pojawiło się niebezpieczeństwo wywiadowcze ze strony agresywnych sąsiadów – zarówno zza wschodniej, jak i zachodniej granicy” – czytamy.
Po odzyskaniu niepodległości sądy zalała również fala pozwów o zwrot majątków zabranych przez zaborcę za udział w powstaniach. Odbudowa kraju była obwarowana restrykcyjnymi przepisami. Ustawy z 1 sierpnia 1919 roku oraz 18 marca 1921 roku o zwalczaniu przestępstw popełnionych z chęci zysków przez urzędników, również wojskowych, przewidywały karę śmierci przez rozstrzelanie. Tylko w jednym, 1920 roku, sądy wojskowe skazały na śmierć 24 mundurowych, a dwa lata później – rozstrzelano 93 skazanych. Na ławie oskarżonych zasiadł nawet oskarżony o korupcję gen. Michał Żymierski.
„Bieda w kraju i narastająca inflacja rodziły w umysłach niektórych popędliwych Polaków desperacką potrzebę szukania winnego. Jeśli w dodatku takim frustratem był wojskowy – niegdysiejszy legionista, który żył w przekonaniu, że jest niejako właścicielem wywalczonej własną krwią Rzeczypospolitej – od tragedii dzielił go tylko krok” – wskazuje autorka. Jako przykład takiej tragedii Kowalik ukazuje sierżanta Wacława Trzmielowskiego, który w kwietniowe popołudnie 1926 roku strzelił do Huberta Lindego, prezesa Pocztowej Kasy Oszczędnościowej, oskarżonego o lekkomyślne trwonienie majątku tej rządowej placówki.
Książka „Słynne procesy II Rzeczypospolitej” Heleny Kowalik ukazała się nakładem wydawnictwa Muza.
Anna Kruszyńska (PAP)
akr/