Sytuacja pracownika najemnego w Polsce w okresie przedkapitalistycznym niewiele różniła się od obecnej, jeżeli chodzi np. liczbę wolnych dni w roku. Uległa znacznemu pogorszeniu w czasie rewolucji przemysłowej i nie poprawiła w systemie komunistycznym. Takie wnioski można wysnuć z lektury książki pt. „Strajk. Historia buntów pracowniczych”, która wychodzi w serii Ludowa Historia Polski.
Autorem tej publikacji jest Jarosław Urbański (rocznik 1964) – socjolog, działacz Ogólnopolskiego Związku Zawodowego „Inicjatywa Pracownicza”, od lat 80. związany z ruchem anarchistycznym i pacyfistycznym (Ruch Wolność i Pokój) i środowiskiem poznańskiego Rozbratu.
Urbański polemizuje z powszechnym przekonaniem, że sytuacja pracownika najemnego była zawsze zła. Wskazuje, że „system feudalny, z silnie oddziałującym Kościołem katolickim, przewidywał wiele świąt”. „Wraz z niedzielami – w zależności od okresu i regionu – obowiązywało od 90 do 100 dni wolnych. Do tego dochodziło wolne z powodu przyjazdu monarchy, narodzin królewskiego potomka albo ważnych wydarzeń miejskich czy cechowych, czasami cyklicznych. Okazuje się, zatem, że przeciętnie w tygodniu przypadało pięć dni roboczych” - dowodzi.
Dodaje, że „niedziele i święta kościelne czy świeckie nie wyczerpywały wszystkich okoliczności dotyczących ustalania czasu pracy. Krótszy czas pracy obowiązywał w każdą sobotę – był to dzień, kiedy należało przygotować się do celebrowania niedzieli” – wylicza autor. I konkluduje: „W okresie przed rewolucją przemysłową liczba godzin pracy w roku zdecydowanie bliższa była naszym współczesnym realiom niż ty m opisywanym przez Karola Marksa w Kapitale”. (W 2024 r. jest 115 dni wolnych od pracy.)
Taki stan rzeczy zmieniła rewolucja przemysłowa. „Z pracy wracano zwykle późnym wieczorem. Normą były trwające 12–14 godzin dniówki (z przerwą na posiłki). Z opisów fabrycznych stosunków u zarania kapitalizmu wynika, że długi dzień pracy wiązał się często z ekstremalnym wyzyskiem i łapczywością fabrykantów także wcześniej – w okresie systemu cechowego – praca od świtu do zmroku stanowiła regułę. (…) radykalnie zmalała liczba dni wolnych, a łączna liczba godzin przepracowanych w całym roku wzrosła o kilkadziesiąt procent – w skrajnych przypadkach nawet 100 procent” – czytamy w książce.
Dlatego w niektórych państwach próbowano odgórnie wprowadzić regulacje dotyczące warunków pracy. „Władze pruskie zdecydowały się wprowadzić ograniczenia oraz uporządkować stosunki fabryczne i w 1845 roku wydały ordynację przemysłową Rzeszy, wielokrotnie później zmienianą” - przypomina.
Wyjaśnia, że w 1849 roku pracodawców zobowiązano do zasięgania opinii załóg, co do czasu pracy, a pracownicy. „W 1852 roku zakazano zatrudniania dzieci do lat 12, a te, które nie ukończyły czternastego roku życia, mogły pracować jedynie 6 godzin dziennie. Dopiero w 1891 roku wprowadzono wiele istotnych przepisów, m.in. kategorycznie zakazano pracy w niedzielę, a dla kobiet ustalono maksymalny czas pracy na 11, w soboty 10 godzin”.
Autor zwraca uwagę – o czym warto pamiętać przy okazji toczącej się obecnie dyskusji na temat handlu w niedziele i święta – że pod koniec XIX w. w Prusach „w sklepach praca w niedziele ciągle była dopuszczana, choć krótsza”.
Przytacza dane statystyczne z 1885 roku z, których wynika, że blisko 78 procent przedsiębiorstw działających w handlu i 58 procent pracowników handlowych pracowało w niedziele i święta. W 1891 roku wprowadzono przepisy ograniczające pracę w te dni – sklepy mogły być otwarte najwyżej pięć godzin. „Wolne niedziele” były najważniejszym postulatem związków zawodowych w handlu w ty m okresie.
W pruskich regulacjach nakazano pracodawcom wydanie regulaminu pracy, który miał określać szereg szczegółowych kwestii: od trybu wypowiedzenia przez określenie czasu i miejsca wypłat wynagrodzenia do godzin pracy.
Powstały kasy zapomogowe dla pracowników, które miały wypłacać „chorobowe”, choć nie zawsze działały zgodnie z prawem. Przykładem tego są konflikty, do których dochodziło na tym tle w zakładach Cegielskiego w Poznaniu. „W 1862 roku mimo przynależności pracowników do kasy zapomogowej i stałego potrącania im składek z zarobków właściciel odmówił czeladnikom stolarskim Stanisławowi Nowakowskiemu i Wincentemu Chojnackiemu wypłaty zasiłku chorobowego. Skarga skierowana przez nich do władz niemieckich nie została uwzględniona. Statut kasy nie był wówczas jeszcze zarejestrowany i nie podlegała ona nadzorowi władz administracyjnych, które umyły ręce – tłumaczy autor „Strajku”.
By bronić swych praw pracownicy organizowali się w związki zawodowe. „Nie wiadomo, na ile działalność związkowa zaktywizowała robotników i wpłynęła na ogłoszenie w Cegielskim pierwszego w historii zakładu strajku. Faktem jest, że 15 kwietnia 1872 roku robotnicy przerwali pracę, domagając się 25 procent podwyżki, skrócenia dnia roboczego z 11 do 10 godzin oraz zmiany trybu wypłaty wynagrodzeń” – pisze Urbański.
Presja pracownicza sprawiła, że „dyrekcja Cegielskiego (…) poinformowała załogę, że zgadzają się na skrócenie dnia roboczego o godzinę, wypłaty wynagrodzenia raz w tygodniu zamiast raz na dwa ty godnie”. Wyraziła też bliżej niesprecyzowaną obietnicę podwyżek w przyszłości.
Jednak nie trzeba było długo czekać, aby „najaktywniejsi podczas strajku pracownicy zostali zwolnieni”. Dodatkowo przeciwko 11 robotnikom policja skierowała sprawę na drogę postępowania sądowego.
W przemyśle wielkopolskim na początku XX wieku kobiety stanowiły około 20 procent pracowników. „W samym Poznaniu ten odsetek był nawet większy. Pruskie statystyki skrupulatnie podawały, że w 1905 roku na 20 766 osób zatrudnionych w miejskim przemyśle kobiet było 4953, czyli blisko 24 procent.
Kobiety zarabiały jednak zdecydowanie mniej niż mężczyźni. We wszystkich sektorach gospodarki mężczyźni przeciętnie zarabiali od 50 do 250 procent więcej niż kobiety. Przykładowo: w zakładach Milcha „pracownicy wykwalifikowani zarabiali około 4,30 marki dziennie, niewykwalifikowani 2,50 marki, a kobiety jedynie 1,30” – podaje autor książki.
Sytuacja pracowników miała się zmienić w wolnej Polsce. „Formalnie nowe uregulowania wprowadzono po ogłoszeniu niepodległości Polski dekretem z 23 listopada 1918 roku. Rok późnej ustawa o czasie pracy w przemyśle i handlu potwierdziła ośmiogodzinny dzień i czterdziestosześciogodzinny tydzień pracy – wprowadzono bowiem >>angielską sobotę<< (sześć godzin)” – czytamy. (Według danych Eurostatu w Polsce przeciętny tydzień pracy w 2022 r. wynosił 40,4 godzin.)
„Skrócony dzień roboczy przede wszystkim oznaczał, że akomodacja pracownika, czyli przygotowanie do pracy i zaspokajanie podstawowych potrzeb życiowych, przeniosła się prawie w całości poza czas pracy. Najbardziej dobitne było radykalne skrócenie przerw na posiłki i załatwienie potrzeb fizjologicznych, ale polegało to też na dokładnym egzekwowaniu – metodami taylorowskimi – każdej minuty, którą robotnik czy robotnica powinni spędzić przy warsztacie” – wskazuje Urbański.
W okresie międzywojennym sytuacja na rynku pracy ulegała pogorszeniu. „W 1921 roku szacowano, że w mieście realnie bez pracy pozostawało trzy tysiące osób, co dawałoby stopę bezrobocia na poziomie niecałych 4 procent. W 1938 roku realna liczba osób bez pracy miała wynosić 27 tysięcy. Stopa bezrobocia (uwzględniająca wzrost liczby osób aktywnych zawodowo, który tymczasem nastąpił) musiała wówczas wyraźnie przekroczyć 20 procent”.
Po wkroczeniu Armii Czerwonej do Poznania i zakończeniu działań wojennych w mieście i regionie zaczęła instalować się władza stalinowska. „Deklaracje dotyczące podniesienia znaczenia klasy robotniczej miały charakter czysto ideologiczny i propagandowy, zwłaszcza z perspektywy zakładów pracy. Lewica stalinowska opowiadała się za tayloryzmem i pracą akordową. Siła nowego ustroju z założenia bazowała na wydajności ekonomicznej i dlatego nakłaniano każdego, by produkował jak najwięcej” - ocenia.
Urbański zwraca uwagę na zapomniany fakt, że „z tych powodów (…), jeszcze w 1945 roku dochodziło w Polsce do wielu krótkotrwałych strajków”. „W Poznaniu pierwszy większy strajk wybuchł już w dniach 23–26 kwietnia 1945 roku w Fabryce Konserw Mięsnych. Powodami protestu były: opóźnienie w wypłacie wynagrodzenia, zły stosunek kierownika zakładu do załogi oraz zapowiedź redukcji zatrudnienia. Także w Cegielskim w czerwcu i wrześniu 1945 roku doszło do krótkich strajków, których przyczyną miały być >>zaległości w przydziałach tłuszczów, mięsa, mąki i kaszy<< oraz kwestie płacowe” - pisze.
Przytacza wyliczenia, z których wynika, że liczba strajków w powojennej Polsce została ustalona na 1220 w latach 1945–1948. „W samym tylko 1946 roku (szczytowym dla tej fali niepokojów pracowniczych) protestowało w całej Polsce około 340 tysięcy robotnic i robotników. Zwalczając strajki, władze nie wahały się sięgać po lokaut, zamykano zakłady lub ich części, a podejrzanych o organizację protestów stawiano przed sądami, grążąc wieloletnim więzieniem >>za sabotaż<<. Za udział w strajkach także masowo zwalniano. Aresztowanych i zwolnionych były setki” – dowodzi autor „Strajku”.
Zwraca uwagę, że poznański czerwiec 1956 roku przedstawiany jest, „jako nagły sprzeciw wobec komunistycznej władzy, jako bunt całego – bez żadnych wyjątków – społeczeństw”. „Tymczasem – dowodzi - wydarzenia 1956 roku wpisują się w cykl wielu wcześniejszych (a także oczywiście późniejszych) walk klasowych podejmowanych przez poznańskich robotników w XX wieku przeciwko różnym strukturom władzy”.
Kulminacja protestów przeciw komunistycznej władzy przypadła na lata 80. Ubiegłego wieku. „Szacuje się, że do końca sierpnia 1980 roku w całym kraju strajkowało 800 tysięcy pracowników i pracownic z około 750 zakładów pracy” – przypomina Urbański.
Przychyla się on do oceny Andrzeja Gwiazdy, że robotnicy – jako grupa społeczna – ostatecznie niewiele osiągnęli swa walką w latach 80. „Brak w 1988 roku zdecydowanej presji społecznej doprowadził do tego (…) że przedmiotem negocjacji między rządem a opozycją były wyłącznie >>interesy umawiających się grup<<, pominięto robotników. (…) Jak dowodziły badania z pierwszej połowy lat 90., znaczna część (50–60 procent) nowej elity ekonomicznej (w ty m sektora prywatnego) wywodziła się z >>komunistycznej klasy menedżerskiej<<. Elity polityczne z kolei zasilone zostały przez osoby pełniące przed transformacją (w 1988 roku) funkcje kierownicze w państwie lub byli różnego typu specjalistami. Rozbite organizacyjnie (w wyniku wprowadzenia stanu wojennego) i strukturalnie słabnące środowiska pracownicze nie mogły skutecznie oponować” – ocenia Urbański.
Przypomina także wypowiedź Zbigniewa Bujaka, legendy podziemnej Solidarności, który połowie 1991 roku przekonywał, że w transformacji chodzi głównie o stworzenie „znacznie większego poparcia” dla kapitału – zarówno polskiego, jak i zagranicznego. „Jednak na zaaplikowaną ekonomiczną „terapię szokową” (sygnowaną już przez elity Solidarności) pracownicy odpowiedzieli narastającymi masowymi strajkami i wystąpieniami ulicznymi. Ich kulminacja przypadła na lata 1992–1993. Łącznie za oba lata w oficjalnych statystykach ujęto 13 794 strajki” – podkreśla.
Cytuje ekonomistę Tadeusza Kowalika, który w książce o polskiej transformacji, pisał że: „Załamano kręgosłup klasie robotniczej, osłabiono ruch związkowy, na długie lata usankcjonowano oferowanie pracy za niską płacę”.
W ocenie autora „Strajku” „w latach 90. w wielu dużych miastach nie tylko nastąpiły deindustrializacja (i wiążący się z nią upadek ekonomiczny), depopulacja, deproletaryzacja, lecz także – co zrozumiałe – przestały być one centrum pracowniczego oporu”. Według Urbańskiego, „w zdecydowanej mierze demokracja przedstawicielska nie pozwalała – i nadal nie pozwala – pracownikom reprezentować samych siebie”.
Książka Jarosława Urbańskiego „Strajk. Historia buntów pracowniczych” ukazuje się w serii Ludowa Historia Polski nakładem Wydawnictwa RM.(PAP)
Wojciech Kamiński
wnk/ szuk/