„Dla wielu śmierć miasta to wzmianka w komunikacie albo z dala oglądany słup czarnego dymu. Dla tych, co przez to przeszli, dla nas, co tam byliśmy – to projekcja makabrycznego filmu. Ja taki film o śmierci mych bliskich, o śmierci mych kolegów, o śmierci miasta oglądałem z rzędów, gdzie obowiązywało opanowanie. Lecz rzeczywiście – bardziej nas przeraża jeden płonący dom niż cała płonąca dzielnica. Do dziś mam w oczach obraz spalonego przez +krowę+ mężczyzny, gdy spokojnym głosem prosił o papierosa. On już wtedy wiedział – tak jak my uświadomiliśmy to sobie nieco później – że ratunek nie przyjdzie” – mówi Olgierd Sawicki, żołnierz Kompanii Ochrony Sztabu Obszaru Warszawskiego Armii Krajowej „Koszta”.
„Zagłada miasta” to zbiór świadectw ludzi, którzy uczestniczyli lub byli świadkami Powstania Warszawskiego. Indywidualne zapisy zebrane przez Ośrodek Karta układają się w tragiczną opowieść o zrywie z 1944 roku. Widać w nich tragiczną determinację, która musiała przynieść klęskę, a także katastrofę miasta.
Dramatyczny jest już nawet sam moment podjęcia decyzji o wybuchu powstania w swojej nerwowości, a wręcz niezdecydowaniu. Gen. Leopold Okulicki, zastępca Szefa Sztabu Komendy Głównej AK do spraw operacyjnych, był od początku zdecydowanym zwolennikiem wyzwolenia Warszawy przez AK. „Wystąpiłem z wnioskiem w tym duchu do Pełczyńskiego i okazało się, że w jego głowie już kiełkuje ta sama myśl. Poszliśmy razem do +Bora+, który też się z nami zgodził. Trudności [...] zaczęły się dopiero, gdy przyszło do podjęcia decyzji, kiedy rozpocząć walkę. Z rosnącą niecierpliwością [...] obserwowałem w tych dniach +Bora+, który wciąż się wahał, zastanawiał i okazywał wewnętrzną rozterkę. Nie licowało to wszystko z postawą dowódcy, który wobec podkomendnych musi okazywać stanowczość i zdecydowanie. Tymczasem +Bór+ kazał wszystkim po kolei wypowiadać się, raz po raz kogoś brał na bok, chwytał za guzik i wszystkich świętych prosił o radę. W końcu [...] zacząłem się niepokoić, czy +Bór+ kiedykolwiek zdecyduje się zacząć” – czytamy jego wspomnienia.
Powstanie przyniosło niewyobrażalny dramat ludności cywilnej. Jak zapisała 6 sierpnia Danuta Nogajewska, mieszkanka kamienicy przy ulicy Koszykowej 28 w Warszawie, „ludzie wszędzie obozują po piwnicach, są wymizerowani, wymęczeni ciągłym przenoszeniem rzeczy z miejsca na miejsce, gaszeniem pożarów powstających stale na nowo od zapalających bomb niemieckich. Marszałkowska wygląda imponująco – usiana barykadami, a na każdej zatknięty biało-czerwony sztandar. Chłopcy urzędują wszędzie po bramach, są jak najlepszej myśli i podtrzymują nas na duchu. Niemcy zabierają z domu mężczyzn jako zakładników, kobiety i dzieci posyłają przed siebie, a domy puszczają z dymem. Te rzeczy dzieją się naturalnie tylko w pobliżu gniazd niemieckich, jakimi są aleja Szucha, Litewska, Aleje Ujazdowskie, Puławska – wszystko, niestety, nie bardzo oddalone od nas. Broń i amunicja spadają w dalszym ciągu, chłopcy zaczynają być uzbrojeni. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie te ciągłe pożary – co chwila krzyczą o pomoc w gaszeniu. Najgorsze, że zaczynamy nie mieć wody – bez wody będzie ciężko wytrzymać, ale Bóg z nami, na pewno nie zginiemy”.
W kolejnych tygodniach powstańcy są świadkami coraz większych dramatów. „Dolny Żoliborz +szafy+ zupełnie zmasakrowały. Na niektórych ulicach nie ma domów, nie ma drzew, ogrodów. Jest jedno zagrabione pole i gdzieniegdzie sterta gruzów. +Szafy+ miały taką siłę, że wywlekały ludzi z domów, trupy wyrzucały na ulicę, odzierały z ubrań... Na Krasińskiego, gdzie Loruś kwateruje, wpadł pocisk z „szafy” na podwórze i z miejsca kilkanaścioro żołnierzy i sanitariuszek położył” – zapisała 4 września Danuta Przystasz, łączniczka w kompanii sztabowej zgrupowania AK „Żywiciel”
Z kolei moment kapitulacji tak wspominała Krystyna Mierzejewska, sanitariuszka w 9 kompanii Batalionu „Kiliński”: „Deszcz przestał mżyć. Kurz i pył ceglany na zgruzowanych ulicach zmienił się w lepkie błoto, pracowicie rozdeptywane tysiącami nóg. Grzybowska witała nas szerokim otworem strzaskanych kamienic. Jak nas przyjmą? Jak przyjmą... Przyjęli – jak mogli tylko przyjąć ludzie, którzy przeżywali z nami wspaniały poryw pierwszego entuzjazmu, przeżywali ciężki trud krwawej pracy dnia powstańczego, przeżywali nasze załamania i nasz koniec. Przyjęli – jak mogli przyjąć tylko ludzie, którzy nas kochali i potępiali równocześnie, ale przede wszystkim rozumieli. Wszystko, co żyło, wyległo na chodniki. Wynędzniałe sylwetki, ciasno jedna przy drugiej tworzyły szpaler, który krzyczał i milczał na przemian, szlochał, uśmiechał się dodając odwagi, której sam potrzebował tak bardzo”.
Po upadku powstania Warszawa stała się martwym miastem, chociaż część osób została, aby ukryć się w ruinach. Szymon Rogoziński wspominał to tak: „Ci, co pozostali w Warszawie, bali się, że ich kryjówka może być odkryta przez grupy robocze. Codziennie przychodziły one do miasta, by pod nadzorem Niemców opróżniać opustoszałe domy z przedmiotów, które można jeszcze było zużytkować. Grupy te operowały tylko za dnia, w nocy Niemcy bali się przebywać w tym martwym mieście. Plądrowanie domów odbywało się sekcjami; po opróżnieniu jakiegoś odcinka Niemcy rzucali rakiety zapalające i palili budynki. Nasz teren był bezpieczny o tyle, że ani na nim, ani dookoła nie było już budynków, które można by jeszcze plądrować”.
W styczniu 1945 roku Ludwika Zachariasiewicz, członkini Armii Krajowej szła przez ruiny, od ulicy Karowej. „Przez ruiny – to mało powiedziane – czasem trzeba się było wdrapywać na wysokość pięter, żeby znowu zejść na dół i – zaraz blisko leżąca figura Pana Jezusa, przewrócony krzyż. Po raz pierwszy widziałam takie ruiny. Jakby świat się rozpadł” – czytamy w jej relacji.
Książka „Zagłada miasta. Świadectwa ludzi Powstania” ukazała się nakładem Ośrodka KARTA.
Anna Kruszyńska (PAP)
akr/