12 czerwca 2010 r. zmarł pisarz Jerzy Stefan Stawiński, scenarzysta Polskiej Szkoły Filmowej („Kanał”, „Eroica”, „Zezowate szczęście”); twórca, który uważał film za „gorsze dziecko literatury, o gorszych manierach i z tupetem”, a siebie samego za „antyromantyka”.
„Jerzy Stefan Stawiński był bardzo ważny dla powojennego kina polskiego, dla powojennej kultury” - powiedział PAP prof. Tadeusz Lubelski, historyk filmu i krytyk. „Zaznaczył się jako najważniejszy scenarzysta nurtu zwanego polską szkołą filmową. Jego biografia okazała się modelową biografią pokolenia”.
Jednak sam Stawiński twierdził, że nie było żadnej polskiej szkoły filmowej. „Wrzuca się do wspólnego worka filmy różne, o różnej wadze i tematyce. Tylko dlatego, że powstały w tym okresie. (…) Nie było żadnej polskiej szkoły, były moje opowiadania”.
Sprzeciwiał się również nazywaniu jego pokolenia „Kolumbami”, ponieważ to pokolenie „nic nie odkryło” – i dodawał, że uważa się za „przedstawiciela pierwszego pokolenia wolnej Polski”.
„Był pragmatykiem, dla którego gorycz historii stanowiła podstawowe doświadczenie. To był człowiek, który chciał się podzielić swoimi unikatowymi przeżyciami” – powiedział PAP filmoznawca prof. Marek Hendrykowski.
Sam o sobie Stawiński powiedział Barbarze Gizie, że już jest „antyromantykiem”. „To był polski romantyzm, żeby nagle, w potwornej rzeczywistości dwóch olbrzymich armii, milionowych, nagle wyskoczyć z powstaniem 40 tysięcy młodych ludzi i starać się coś dla siebie wygrać. To było niemożliwe” - oceniał. („Do filmu trafiłem przypadkiem”, 2007).
Urodził się w 1921 r. Miał szczęśliwe dzieciństwo; był psutym przez rodziców jedynakiem z francuską guwernantką i beztroskim życiem. Po maturze dostał samochód, którym pojechał z rodzicami na wakacje do Wenecji.
Był wnukiem prof. Henryka Biegeleisena, wybitnego lwowskiego etnografa. „Do końca lat 40-tych nosiłem jego nazwisko i nazywałem się Biegeleisen-Stawiński” - powiedział scenarzysta. Jego ojciec był ekonomistą, wykładowcą Wolnej Wszechnicy Polskiej oraz Wyższej Szkoły Dziennikarskiej. Matka ukończyła konserwatorium w Paryżu; prowadziła dom.
Gdy debiutował w 1955 r., znany był już Julian Stawiński, publicysta i tłumacz. Fragmenty utworów scenarzysty omyłkowo podpisywano imieniem tłumacza, a recenzenci i czytelnicy padali ofiarą qui pro quo. „Po namyśle, by uniknąć pomyłek i dalszych upokorzeń, dodałem sobie drugie imię z metryki: Jerzego Stefana Stawińskiego trudniej będzie pomylić z Julianem” - wyjaśnił w „Notatkach scenarzysty” (1983). „Z dwoma imionami męczę się pretensjonalnie do dziś; tego Stefana próbowałem już kilkakrotnie zgubić na zakrętach: niestety zawsze wracał w recenzjach”.
Odebrał przedwojenne wychowanie inteligenckie, co znaczyło „przede wszystkim przyzwoite zachowanie i poziom moralny. Wykluczone było okazać się aferzystą, dorobkiewiczem, oszustem. To nowe państwo było nasze i nie wolno było go oszukiwać”. Istotnym elementem wychowania były podróże; w pamięć młodzieńca wryła się wyprawa z rodzicami z 1937 r. - w Paryżu oglądali Wielką Wystawę Powszechną, sławną z tego, że pawilon hitlerowskich Niemiec z wielkim orłem na swastyce mieścił się dokładnie naprzeciwko pawilonu sowieckiego z rzeźbą kołchoźnicy i robotnika – reprodukowaną potem przez Mosfilm.
Żywił kult munduru. Podczas I wojny jego ojciec dosłużył się stopnia majora w Legionach Polskich, w okresie międzywojennym mundur wiązał się z prestiżem. „Bardzo chciałem iść do wojska, żeby służyć ojczyźnie”. Po wielekroć usiłował zdefiniować tę mentalność, w której wzrósł. „Nosiłem w sobie mit walki o niepodległość (wychowali mnie na legendzie powstania styczniowego) – który w kanale upadł”.
Maturę zdał we wrześniu 1938 r., w wieku 16 lat. Zapisał się na prawo i od razu dostał odroczenie, gdyż ubrano go również w wymarzony mundur - Szkoły Podchorążych Łączności w Zegrzu. Okoliczności sprawiły, że na studia wrócił dopiero w 1947 r.
Podczas kampanii wrześniowej przekazywał rozkazy dla artylerii. „Były one bardzo żałosne, bo jedna bateria miała wystrzelić pięć pocisków na Marki, a cztery na Ząbki. (…) Było wiadomo, że to tylko gest, bo nie miało to znaczenia militarnego, ale nie wypadało, żeby takie państwo padło po dwóch tygodniach. Był to honorowy akt” - gorzko oceniał Wrzesień, za który dostał Krzyż Walecznych, mając 18 lat.
Do konspiracji trafił w marcu 1940 r. Szkolił rówieśników; utworzył oddział łączności. Z kilku oddziałów powstał pułk; jego zespół m. in. produkował odbiorniki UKF. W 1942 r. jego ojciec zginął w Oświęcimiu „Matka zmarła niedługo po nim. Ona go tak kochała, że nie mogła bez niego żyć” - ocenił. Młodzieńcowi została tylko babcia.
Stawiński czekał na wybuch powstania. „Nie miałem też świadomości pomyłki. Działaliśmy do końca. Dopiero jak nas przyparli czołgami do paru uliczek, zaprzestaliśmy. Nie wiem, czy to morale, honor, czy wychowanie” - opowiadał.
26 września, ostatniego dnia ewakuacji Mokotowa, Stawiński wprowadził do kanału ok. 130 osób, z czego 70 swych podkomendnych, by dostać się do Śródmieścia. „Przygotowałem przecież to powstanie i ciągle tych ludzi ratowałem. Z trzema znalazłem się cudem w Śródmieściu, straciwszy wszystko, za co byłem odpowiedzialny” - wspominał.
Poczucie winy ścigało go przez lata. „Jak się ma 23 lata i prowadzi się swoich ludzi kanałami, to ten ktoś, kto wchodził na Mokotowie i ten, kto wychodził w Śródmieściu - nie był tym samym człowiekiem” - zauważył prof. Hendrykowski.
W kanałach był tłum. Niemcy rzucali granaty, zamykali przejścia. Z relacji Stawińskiego wynika, że w okolicach kolektora wybuchła samobójcza panika, której poddała się część jego podwładnych. „Początkowo pełzaliśmy na czworaka, gęsiego, w pojedynkę, bo nie mogły minąć się dwie osoby. (…) Były tam też postaci siedzące, jakichś starszych ludzi, którzy tylko jęczeli. Jęki były spotęgowane przez echo, co stwarzało straszne wrażenie” - wspominał Stawiński.
Za kolektorem były nieczystości po kolana, ciemność i gaz błotny. Stawiński uległ zatruciu, nie mógł znaleźć wyjścia na Wilczą. Na szczęście, któryś z jego podwładnych, który wcześniej wyszedł na powierzchnię, wrócił po niego. Ale wąski kanał wyjściowy blokował ciałem ktoś, kto zwariował. „Awanturował się, miotał, musieliśmy przejść na siłę. On chyba został na dole. Wielu ludzi tam się załamało. (…) Przestraszyli się chyba wycia tych, którzy nie mogli już iść, a które odbijane przez ściany, dawało wrażenie zupełnie infernalnego” - opisywał.
Stawiński wrócił do kanału. „Poszedłem do barykad, ale trwała tam cisza śmierci, nie było nikogo żywego. Ciągle wpadałem na jakieś ciała, pływające w brei. Niektóre podnosiłem za włosy, bo szukałem moich ludzi, jednego zresztą w ten sposób zidentyfikowałem”.
W opinii prof. Lubelskiego, Stawiński miał instynkt przetrwania. „Przecież muszą być tacy, którzy przeżyją – którzy przeżyją najgorsze, żeby to opowiedzieć. I to jest ta najważniejsza niekonsekwencja w +Kanale+, gdzie wszyscy giną” - podkreślił krytyk.
Po tym przeżyciu Stawiński „był prawie ślepy i przez tydzień nic nie jadł”. Jego „ideologia, wojna, walka, okazała się całkowitą klęską” - wyznał w 2007 r.
Z obozu w Murnau wyzwolili go Amerykanie. Pojechał za Andersem do Włoch, rok później do Anglii. „Gdybym nie pojechał do Anglii, na pewno uwikłałbym się w WIN” - ocenił Stawiński. Miał „świadomość uniknięcia pogromu”. Mając 24 lata, uznał dotychczasowe życie za przegrane. „I był jedyny sposób, żeby się z tego wydobyć: wrócić do Polski.(…) Nie przyszło mi do głowy, co oni tu urządzą. Stalin pozwolił na swobodne bytowanie, a po roku od mojego powrotu wszystko zaczęło się zamykać i izolować”. W innym miejscu powiedział: „Dałem się nabrać i w 1947 r. wróciłem, ale czułem się strasznie oszukany”.
Poszedł na studia, założył z kolegą biuro pisania podań - najwięcej dotyczyło wydania więźniów ze Związku Sowieckiego. „Zaraz przyszło UB. Namówili mojego kolegę do współpracy, więc ja dość szybko się z tej spółki wycofałem” - wspominał.
W 1950 r. znalazł się w Państwowym Instytucie Wydawniczym. Redagował książki, utwory współczesne, „okropne teksty socrealu”. Kiedyś dostał do redakcji dzieło, którego podsumowanie brzmiało „Giną ludzie, giną świnie, walka klasowa trwa”.
W 1955 r. wydano jego debiutanckie powieści: „Herkulesy” i „Katarzyna”. „Ten ustrój nas upadlał, nie można było przeżyć bez upodlenia. Te dwie książeczki to też było upodlenie” - zrecenzuje po latach socrealistyczne utwory. „W pewnym momencie poczułem się jak w pułapce. (…) W czasie wojny – paradoksalnie – wszystko było jasne, określony wróg i szansa na zwycięstwo. W tej nowej rzeczywistości (…) ludzie tak się bali, że niektórzy donosili z własnej woli. Ubecja miała taki aparat i archiwa, że trudno mi dzisiaj potępiać jej współpracowników. Stalinizm nas wszystkich upodlił. Trzeba było się na coś godzić, żeby normalnie żyć” - wyjaśnił. Jednak sam nie był w PZPR.
Pierwsze opowiadanie przyszłego scenarzysty – o przedwojennym maszyniście, zaszczutym przez pomocnika-komunistę, który rujnował parowóz w wyścigu pracy - postanowił sfilmować Andrzej Munk, również z rocznika 1921.
Zdaniem Marka Hendrykowskiego, polska szkoła filmowa „wisiała w powietrzu” od śmierci Stalina. „Zaczęła się odwilż, ruch oddolny, w którym ludzie coraz bardziej przestają się bać, zaczynają mówić co myślą i ze zdziwieniem odkrywają, że jest ich więcej niż sądzili” - wyjaśnił.
W listopadzie 1956 r. Munk poprosił Stawińskiego o scenariusz filmu pełnego muzyki „i powiewnej kobiecości”. Zabrał go do szkoły baletowej, by przyjrzał się tańczącym dziewczętom. „Były to czternasto- i piętnastolatki. O nich chciałby nakręcić film według mego scenariusza. Niestety! Od dawna nie interesowały mnie nieletnie i na szczęście nie interesują do dziś. (…) Natomiast pan Andrzej chłonął baletnice roziskrzonym spojrzeniem. +To może być piękny film. Cóż lepszego na ekranie niż młodość, urok i wdzięk?+” - wspominał Stawiński.
Przeprowadzał wtedy na piśmie rozrachunki z wojną, tkwił w świecie drutów, baraków i jenieckich prycz; nie miał siły pisać o baletnicach. Zaproponował Munkowi ekranizację opowiadań z tomiku „Godzina +W+. Węgrzy. Kanał”. Munk - który „Kanał” już czytał - odparł bez namysłu: „nie będę robił filmu grozy, który cały czas toczy się w ciemnościach, a do tego w gównie”.
Reżyserem został Andrzej Wajda, ale komisja scenariuszowa odrzuciła projekt - przegrany Stawiński wyszedł z gmachu Centralnego Urzędu Kinematografii. „Wystarczyło mi przejść kilka kroków, na placyk u zbiegu Puławskiej i Dąbrowskiego, by stanąć nad włazem kanałowym: do niego właśnie wślizgnąłem się przed 12 laty. Na szczęście właz istniał nadal” - napisał.
Kilka tygodni później w Moskwie odbył się XX Zjazd KPZR. „Szkoła polska powstała dzięki Chruszczowowi” - ocenił Stawiński. Przypomniał, że „Kanał” nakręcono w zamieszaniu po przemówieniu genseka, „gdy władza straciła na czujności, nie wiedziała, co wolno, a co nie”.
Premiera „Kanału” odbyła się kwartał po premierze „Człowieka na torze”. „Młode polskie kino potrzebowało dobrego scenarzysty. I zjawił się Stawiński, który miał wiele do opowiedzenia o zderzeniu jednostki z historią – i który odczuwał absurd tego, co w Polsce się działo i dzieje” - powiedział PAP prof. Hendrykowski.
Czasy się zmieniały. Gdy pod koniec 1955 r. Stawińskiego wezwano do UB, poprosił o pomoc prof. Stefana Żółkiewskiego, kierownika Wydziału Kultury PZPR. Tuż po powrocie scenarzysty do domu „zadzwoniła towarzyszka Bristigierowa z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i wyjaśniła, że wezwanie było pomyłką”. Zatelefonował też pierwszy sekretarz Komitetu Warszawskiego PZPR, Stefan Staszewski, by powiedzieć, że Stawiński „jest odważny”. Na bankiecie jakiś podchmielony funkcjonariusz poklepał Stawińskiego po plecach: „A to pan jest ten nosiciel ideologii akowskiej w filmie”.
Starał się realizować mit AK z różnymi reżyserami – na ile to akurat było możliwe. „O ile +Zamach+ był próbą ukazania anonimowej grupy ludzi, którzy zabijają anonimowego kata, +Akcja pod Arsenałem+ była bardziej prawdziwa. Dopiero jednak w +Godzinie W+ udało mi się pokazać legitymację AK” - wspominał.
Prof. Hendrykowski przypomniał sytuację realizatorów filmu „Kanał”. „Jest rok 1956, nie było żadnego filmu o powstaniu i jest tysiąc możliwości, jak to zrobić - od absolutnej gloryfikacji do absolutnego potępienia. A oni znaleźli się pośrodku” - wyjaśnił.
Gdy Stawiński pracował nad następną opowieścią obiecaną Munkowi – „lekką”, „o pechowcu” - znów zalała go gorycz. „Gdybym się na przykład urodził przed wojną synem francuskiego sklepikarza, przyuczyłbym się do handlu, pokolaborował w okupację nie więcej, niż było trzeba, odziedziczył po ojcu sklepik i sprzedawał w nim spokojnie do dziś mimo wojny i wszelakich światowych przeobrażeń. A u nas? (…) Chyba pechowcami należało nazwać mieszkańców tej środkowo-europejskiej równiny, na której prawie żadne pokolenie nie tylko nie mogło się wzbogacić, ale w ogóle przeżyć spokojnie życia bez śmierci, rzezi, wywózki czy stanu wyjątkowego” - zauważył.
Dotychczasowe życie podzieliło mu się na epizody; w każdym występował w innym wcieleniu: harcerza, podchorążego, studenta, konspiratora, handlarza, pokątnego doradcy z biura pisania podań i wreszcie biurokraty. Była to pogoń oportunisty za powodzeniem, która za każdym razem kończyła się fatalnie. „+Zezowate szczęście+ jest dziś pojmowane jako apel na rzecz własnej podmiotowości, tożsamości” – przypomniał prof. Hendrykowski.
„Trzeba pamiętać o jego sukcesie przy adaptacji scenariuszowej +Krzyżaków+ Sienkiewicza. To do dziś najpopularniejszy i najbardziej kasowy polski film” - dodał. W „Notatkach scenarzysty” Stawiński opisał konflikty finansowe przy „Krzyżakach” (1960) Aleksandra Forda. Film zarobił miliony, ale scenarzyście zapłacono sztywną stawkę – 35 tys. zł. Do dialogów Stawińskiego Ford dopisał siebie i Leona Kruczkowskiego - członek KC PZPR i uznany literat został wskazany jako główny autor.
Pod koniec 1960 r. Stawiński opublikował w „Przeglądzie Kulturalnym” protest „Wyzysk w przemyśle filmowym”; stanął na czele tzw. buntu scenarzystów. przeciwko sytuacji, w której autor przerabianego na film dzieła literackiego, tracił doń prawo - autorem wszystkich myśli, które podsunął literat stawał się reżyser. „Rozmawiałem o tym ze Stawińskim i znam zagadnienie z pierwszej ręki. W buncie scenarzystów chodziło o nierównoważność statusu pozycji scenarzysty i reżysera w polskim filmie. Scenarzysta zarabiał mniej od reżysera, oraz ponosił ryzyko, że napracuje się za darmo” - wyjaśnił prof. Hendrykowski.
Protest skonfliktował Stawińskiego z reżyserami. „Dlatego sam zaczął reżyserować. Wbrew własnym predyspozycjom zaczął opowiadać losy następnego pokolenia, które znał z dystansu” – zauważył prof. Lubelski.
W 1968 r,. odkleiła mu się siatkówka, operacja udała się częściowo. Po wprowadzeniu stanu wojennego przeszedł na emeryturę - miał 60 lat, szwankował mu wzrok, skorzystał z uprawnień kombatanckich. „Ale pisał do końca życia” – prof. Lubelski podkreślił, że Stawiński nie był „pisarzem wyobraźni”. „Pisał na dokumentach – na historii własnej lub cudzej, był technikiem scenariusza, przetworzył etapy własnej historii w ciąg fabuł: +Kanał+, +Eroica+ i +Zezowate szczęście+. Trzeba jeszcze dodać +Zamach+ i serię scenariuszy z późniejszych lat: +Godzina W+, +Urodziny młodego Warszawiaka+, +Obywatel Piszczyk+ i, najbardziej autobiograficzne, +Jutro idziemy do kina+ - dodał.
„Jerzy Stefan Stawiński konsekwentnie opowiadał o goryczy własnego doświadczenia historycznego i przekazywał to doświadczenie do rozpoznania i przemyślenia zbiorowej świadomości własnego społeczeństwa” - ocenił prof. Marek Hendrykowski. „Wielkość Stawińskiego można mierzyć na różne sposoby. Za jeden z lepszych uważam pamięć, że to właśnie on stworzył i wpisał w zbiorową świadomość Polaków postaci tak emblematyczne dla historii Polski XX w. jak maszynista Orzechowski z +Człowieka na torze+, Dzidziuś Górkiewicz, porucznik Zawistowski i porucznik Turek z +Eroiki+, oraz Jan Piszczyk z +Zezowatego szczęścia+”.
Iwona L. Konieczna (PAP)
ilk/ pat/ wj/