65 lat temu, 17 marca 1958 r., na ekrany polskich kin weszła komedia „Ewa chce spać” w reżyserii Tadeusza Chmielewskiego. „Ludzie poczuli, że mogą się wreszcie śmiać z tego, czego do tej pory mieli się bać” - mówi PAP Bożena Janicka, krytyk filmowy.
"Cudowny film! Oglądając go wówczas, czuliśmy, jak spada z nas ogromny ciężar całego okresu stalinowskiego - że można już wypluć ten knebel strachu, który dławił nas przez wiele lat" - podkreśla Bożena Janicka. "Ewa, niewpuszczona do internatu, ponieważ przyjechała dzień wcześniej, chodzi nocą po mieście, nie bojąc się niczego, policjanci są zwykłymi, ludzkimi, stróżami porządku, a nie demonicznymi agentami wszechwładnego urzędu bezpieczeństwa; przestępcy też są tylko ludźmi, a wszystko dzieje się w oparach radosnego absurdu. Ta komedia budziła ufność do innych ludzi, przypominała, że są na świecie takie rzeczy jak beztroska radość, humor, życzliwość, bezinteresowny uśmiech" - wyjaśnia.
Jej zdaniem, film był wybitnym zapisem artystycznym nadziei, jakie polskie społeczeństwo wiązało z październikową odwilżą 1956 r. "Wtedy ludzie poczuli, że mogą się wreszcie śmiać z tego, czego do tej pory mieli się bać" - zwraca uwagę Janicka.
Efekt przerósł zamysły debiutującego "w fabule" reżysera, które były zdecydowanie skromniejsze. "W jednym z łódzkich dzienników przeczytałem o chłopcu, który o kilka dni za wcześnie przyjechał na studia, nie miał gdzie przenocować i w końcu trafił pod opiekę milicji. Od razu wiedziałem, że będzie to świetny wątek przewodni jakiejś opowieści. Postać chłopca zmieniłem tylko na młodziutką dziewczynę. Tak zaczęła powstawać +Ewa…+, w której poprzez różne perypetie głównej bohaterki postanowiłem pokazać także w krzywym zwierciadle świat milicjantów i złodziei" - wyjaśnił genezę swojego filmu Tadeusz Chmielewski Piotrowi Śmiałowskiemu, autorowi książki pt. "Jak rozpętałem polską komedię filmową" (2012).
Warto przypomnieć, że czasach PRL-u milicja, zwana oficjalnie "obywatelską", była pod szczególną ochroną cenzury - w mediach nie opisywano żadnych przestępstw czy nawet drobnych wykroczeń popełnianych przez funkcjonariuszy (co chyba najdobitniej pokazał w latach 80. spreparowany proces zabójców Grzegorza Przemyka, którymi "okazali się" sanitariusze pogotowia), niedopuszczalna była również jakakolwiek publiczna kpina czy satyra.
Chmielewski próbował "nie narazić się zanadto cenzurze i jak najmniej obrazić milicjantów". "Oni w ogóle nie wyobrażali sobie komedii na swój temat, a co dopiero jeśli ktoś miałby ich wprost wyśmiewać" - wspominał. "Początkowo planowałem jeszcze, że pod koniec filmu – gdy w mieście kończy się noc – filmowi policjanci zamienią się w prawdziwych milicjantów. Chciałem po prostu zachować jakiś związek z rzeczywistością. Ostatecznie stwierdziłem jednak, że to zbyt duże ryzyko. Postanowiłem udawać wariata i nakręcić bajkę, zachowując subtelne aluzje do tego, co obserwowało się codziennie na ulicy" - opowiadał.
Scenariusz, napisany wspólnie z Andrzejem Czekalskim, wzbudził sprzeciwy ważnych person polskiego filmu. Ludwik Starski, scenarzysta m.in. "Zakazanych piosenek", "Skarbu" i "Hallo, Szpicbródki", był - jak podaje Śmiałowski, powołując się na "Protokół obrad Komisji Ocen Scenariuszy z 26 lutego 1957 r. - oburzony negatywnym przedstawieniem policji, scenariusz go nie śmieszył; Aleksander Ford, reżyser m.in. "Krzyżaków", mówił, że kaktus mu na dłoni wyrośnie, jeśli to będzie dobry film. Nie pomagał wcale fakt, że dialogi napisał Jeremi Przybora, który nie był wszak wówczas jeszcze współtwórcą Kabaretu Starszych Panów. Początkowo zresztą o napisanie dialogów reżyser chciał poprosić Stefana Wiecheckiego "Wiecha". Kiedy zwierzył się z tego pomysłu Zbigniewowi Cybulskiemu, ten zareagował momentalnie: "Co? Tylko nie Wiech! To zupełnie inny humor. W ogóle nie będzie pasował".
Na etapie zdjęć poważne zastrzeżenia zgłosił z kolei Jerzy Zarzycki, kierownik artystyczny zespołu "Syrena". "Z tego, co pan kręci, nie da się zrobić filmu. To jest nonsensowna zbieranina ujęć. Proponuję panu wyjście honorowe. Przerwie pan zdjęcia z powodu choroby. My zaczniemy szukać kogoś na zastępstwo. Może nawet nikogo nie znajdziemy. Rozumie pan jednak, że wydajemy państwowe pieniądze i nie mogę tego tak zostawić" - relacjonował treść postawionego przezeń ultimatum Chmielewski.
"Dziś wydaje mi się, że chciał być może przejąć mój projekt. Przestraszył się chyba jednak, że wyrzucenie reżysera to za duży numer. Potem nie wrócił już bowiem do naszej rozmowy, nie wstrzymał zdjęć" - skomentował. Przypomniał, że gdy gotowa "Ewa chce spać" dostała najwyższą ocenę, Zarzycki "zainkasował nagrodę pieniężną, która należała mu się za kierownictwo artystyczne".
Tytułową Ewę zagrała siedemnastoletnia Barbara Kwiatkowska. "Rolę tę otrzymała w wyniku konkursu, do którego zgłosiły się tysiące dziewcząt z całej Polski" - czytamy na stronie filmpolski.pl. Konkurs zorganizował tygodnik "Film". "Pic konkursu na odtwórczynię Ewy polegał na tym, że Basię Kwiatkowską wybrałem dużo wcześniej, szyto już nawet dla niej kostiumy. Od początku wiedziała więc, że wygra ten konkurs" - wspominał Chmielewski, który - namówiony przez redakcję tygodnika - zgodził się na ów "pic", bowiem fingowany konkurs, zgodnie z jego oczekiwaniem, okazał się świetną, darmową, reklamą dla filmu - pisała o nim prasa, relacjonowała Polska Kronika Filmowa. Kwiatkowska, zdaniem reżysera, "była niebywale piękna i w naturalny sposób niewinna, co od razu budowało ciekawy kontrast z bandziorami, którzy mieli pojawić się obok niej na ekranie". "Miała przy tym – jak się szybko okazało – talent aktorski. Chwytała w lot, o co chodzi w każdej scenie" - opowiadał.
Gotowy już film również nie przypadł do gustu wszystkim. "Jak szkoda, że skoro już udało się znaleźć nie tylko śliczną dziewczynę, lecz także bardzo zdolną aktorkę, to każe się jej grać w obrazie tak żenująco słabym" - pisał krytyk Juliusz Kydryński w "Życiu Literackim" tydzień przed premierą. W jego opinii film "ma miejsca zabawne i dobre, w całości jednak jest jakimś dziwnym tworem, oscylującym między co najmniej kilku koncepcjami artystycznymi, a nie utrzymanym w żadnej, wykorzystującym w sposób tak nieudolny, że aż rozbrajający, pomysły, oglądane niedawno w – o ileż lepszych – filmach zagranicznych, pozbawionym jakiegokolwiek ładu kompozycyjnego i w ogóle sensu".
Trudno doprawdy oprzeć się wrażeniu, iż właśnie to zdanie Kydryńskiego zacytował z pamięci Zdzisław Maklakiewicz w "Rejsie", próbując wytłumaczyć, dlaczego "szczególnie nie chodzi na filmy polskie".
Film miał tak doborową i liczną obsadę, że "nie wystąpili w napisach" - choć widać ich na ekranie - tacy aktorzy jak m.in. Kalina Jędrusik, Barbara Rachwalska, Jan Kobuszewski, Bronisław Pawlik, Henryk Boukołowski, Cezary Julski i Ryszard Filipski.
Na V Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w San Sebastián w 1958 r. film dostał główną nagrodę - Złotą Muszlę - dystansując m.in. "Zawrót głowy" Alfreda Hitchcocka, a także nagrodę za najlepszy scenariusz.
Złota Muszla okazała się naprawdę złota. "To był kawał złota, wart niezłe pieniądze. Później w Polsce podczas każdego wyjazdu wakacyjnego bałem się, że ktoś mi ją ukradnie. Chowałem ją w przeróżnych miejscach. Najpewniejsza była skrzynka, przysypana górą węgla w piwnicy" - opowiadał Chmielewski Śmiałowskiemu.
Niekwestionowany sukces zaowocował też innymi kłopotami. "Złota Muszla w San Sebastián postawiła mnie - paradoksalnie - w dość dziwnej sytuacji. Z jednej strony w jakimś stopniu uchroniła mnie przed lekceważeniem mojej pracy przez środowisko, czego zawsze doświadczał Staszek Bareja. Ale z drugiej - stworzyła nagle dziwny system odniesienia do moich kolejnych projektów. Wiele razy słyszałem, że "+Ewa chce spać+ była świetna, ale to, co zrobiłem teraz, jest poniżej wszelkiej krytyki" - wspominał reżyser "Jak rozpętałem drugą wojnę światową" (1970), "Nie lubię poniedziałku" (1971), "Wśród nocnej ciszy" (1978) i "Wiernej rzeki" (1987).
"Ewa chce spać" - "inteligentna komedia satyryczna utrzymana w konwencji podwórkowej ballady", "czerpiąca ze wszystkich odmian gatunku", "karykaturalna wersja prozy Leopolda Tyrmanda" - osiągnęła wiek emerytalny, ale nie zamierza zeń korzystać, wciąż pozyskując nowych fanów.
Widz tego filmu - jak napisała Agnieszka Czarkowska-Krupa na portalu Oldcamera.pl - "z jednej strony jest świadomy nieobycia bohaterki, z drugiej natomiast, sam może się z nią utożsamić". "Wydaje się, że właśnie w tym pomyśle na kreację Ewy tkwi atrakcyjność filmu nawet po tylu latach od premiery. Po dezaktualizacji politycznego kontekstu komedii Ewa staje się bowiem przewodniczką współczesnego widza po ulicach baśniowego miasta, które mogłoby zadziwić, jak śpiewa filmowy bard, nawet +kolegę Szekspira+" - oceniła Czarkowska-Krupa.
"Upływ czasu zmienił ten film w swego rodzaju obiekt magiczny. W rzadkich przypadkach twórca filmu staje się bowiem kimś więcej niż artystą: jest magiem" - podsumowuje Bożena Janicka. "+Ewa chce spać+ wywołuje śmiech, w momentach gdy ktoś inny jadowicie by oskarżał, ciepły uśmiech, gdy ktoś inny by ironizował. Film nadal bawi, cieszy i ogrzewa serca widzów, chociaż tamtego świata już nie ma. Jest inny - też śmieszny i irytujący, w którym komedia Chmielewskiego nabiera nowych znaczeń" - wyjaśnia.(PAP)
Autor: Paweł Tomczyk
pat/ skp/