Rozwijają kinematografię, dostarczają widzom niezapomnianych wrażeń, wzbudzają strach, trzymają w napięciu. Są jednak artystami pozostającymi w cieniu wielkich gwiazd – mówi o kolegach po fachu zdobywca Oscara za efekty specjalne do „Gladiatora” Neil Corbould.
W tym roku Brytyjczyk otrzymał nominację do Oscara za efekty do „Królewny Śnieżki i Łowcy”, a w 2007 r. za pracę przy filmie „Superman: Powrót”. Wielokrotnie był nominowany do nagrody BAFTA. Odpowiedzialny jest za wizualną stronę takich produkcji jak m.in. „Mumia powraca”, „Szeregowiec Ryan”, „Piąty element”, „Granice wytrzymałości”, „Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach”.
PAP: Widzowie podziwiają efekty specjalne. Nie pamiętają jednak o ich twórcach.
Neil Corbould: To prawda. Publiczność w ogóle niewiele wie o tym, jak powstają obrazy do filmów. Chcę wyraźnie podkreślić, że efekty specjalne są czymś innym niż efekty wizualne. Trzeba to powiedzieć, ponieważ większość osób myli te dwa określenia. Efekty wizualne to te obrazy w filmie, które są tworzone za pomocą programów komputerowych. Do powstania efektów specjalnych nie jest potrzebny komputer, bo tworzymy je przed kamerą. Nad efektami specjalnymi „realnie” pracujemy, np. rozniecamy pożar, przygotowujemy wybuchy, śnieg, deszcz, budujemy obiekty, którymi sterujemy za pomocą urządzeń elektromechanicznych.
Neil Corbould: Moim kolegom i mi bardzo dobrze pracowało się nad „Gladiatorem” Ridley’a Scotta. Ten reżyser jest niezaprzeczalnym autorytetem filmowym. Jest pełen pasji i zawsze wyraźnie mówi, czego chce. Współpracując z nim czułem, że on całkowicie ufa moim zdolnościom. Bardzo miło wspominam też Stevena Spielberga podczas realizacji „Szeregowca Ryana”.
Wracając do naszego miejsca w procesie tworzenia filmu, to rzeczywiście, nie pamięta się o nas tak jak o aktorach bądź reżyserach. Nie jesteśmy celebrytami. Liczy się tylko efekt naszej pracy. Jesteśmy jednak artystami – tylko takimi, na których światła reflektorów nie padają. Oscary są przyznawane od 1929 r., ale kategorię za efekty specjalne ustanowiono dopiero po latach.
PAP: Trudno tworzyć efekty specjalne?
Neil Corbould: Trudność w dużym stopniu zależy od reżysera. To on chce opowiedzieć widzowi jakąś historię. On też ma wizję filmu i dzieli się nią z twórcami efektów specjalnych. My z kolei przedstawiamy mu naszą wizję filmowego obrazu, mówimy o możliwościach technicznych jakie mamy, opisujemy te rzeczy i te efekty, które możemy stworzyć.
Nad efektami specjalnymi do filmu pracuje zespół. Nasza drużyna - w zależności od filmu - liczy od 10 do 120 członków. Każda osoba jest odpowiedzialna za coś innego. Jedna np. za płomienie wywołane paliwem, inna za pożar, inna za eksplozję, dym, śnieg, deszcz itp. Prawdziwym wyzwaniem jest zrobić coś w zupełnie nowy sposób, pokazać coś tak, jak jeszcze nikt tego nie pokazał.
PAP: Jest jakiś przepis na sukces?
Neil Corbould: Dobrze otaczać się kreatywnymi, pomysłowymi artystami, których myślenie wykracza poza schematy. Najważniejsza jest jednak praca zespołowa.
PAP: Jak długo tworzy się efekty specjalne?
Neil Corbould: Zazwyczaj zaczynamy ok. cztery miesiące przed rozpoczęciem zdjęć. Praca może nam zająć od sześciu tygodni do dziewięciu miesięcy. Ale są też wyjątki, np. "Grawitacja" Alfonso Cuarona zajęła nam dwa lata.
PAP: A czy są wśród was kobiety?
Neil Corbould: Niewiele kobiet tworzy efekty specjalne. Te jednak, które to robią, są bardzo dobre. Aby przetrwać w tym typowo męskim przemyśle pracują znacznie ciężej niż mężczyźni.
PAP: Co myślisz o sytuacji młodych Europejczyków, w tym Polaków, chcących pracować w branży filmowej?
Neil Corbould: Młodemu człowiekowi bardzo ciężko się przebić – tak samo w Wielkiej Brytanii jak i w Polsce. W tej branży często liczą się znajomości, ale nie bez znaczenia jest też odwaga, ambicja i determinacja. Wydaje się mi, że młodzi za mało się starają i nie umieją walczyć o swoje. Choć marzą o pracy w kinematografii, w tym o robieniu efektów specjalnych i wizualnych, to są nieśmiali. Boją się nawet napisać maila do jakiegoś filmowca, aby poprosić o współpracę lub poradę. A przecież profesjonaliści szukają talentów i udzielają cennych wskazówek.
PAP: O co na ogół pytają cię uczestnicy warsztatów filmowych?
Neil Corbould: Tworzenie efektów specjalnych interesuje ich mniej niż moje doświadczenia w pracy z reżyserami, np. ze Stevenem Spielbergiem. Często też trzeba wyjaśniać różnicę między efektami specjalnymi a wizualnymi. I to jest priorytet teraz – wytłumaczyć, że nie należy mylić tych dwóch pojęć. Może więcej osób zapamięta tę różnicę gdy powiem, że najwięksi reżyserzy filmowi np. Steven Spielberg, Ridley Scott czy Christopher Nolan kochają efekty specjalne. Efektów wizualnych potrzebują aby np. wymazać ze sceny kable czy jakieś mechaniczne obiekty, których fizyczne usunięcie popsułoby film.
PAP: Efekty specjalne są konieczne, by stworzyć dobry film?
Neil Corbould: Efekty zajmują ważne miejsce w produkcji. Każdy film, nie ważne czy to historyczny, czy akcji, ma swoje ukryte efekty specjalne lub wizualne. Np. w filmie „Amadeusz” Milosa Formana jest mnóstwo efektów specjalnych. Są one jednak delikatne, ukryte. Widz ich nie widzi. Nikt nie zobaczy lamp gazowych użytych do oświetlenia aktorów. Na początku filmu jest dużo śniegu, ale nikt nigdy nie pomyślałby, że jest on sztuczny.
PAP: Nad jakimi tytułami najlepiej ci się pracowało?
Neil Corbould: To współpraca z niektórymi reżyserami była fantastyczna. Moim kolegom i mi bardzo dobrze pracowało się nad „Gladiatorem” Ridley’a Scotta. Ten reżyser jest niezaprzeczalnym autorytetem filmowym. Jest pełen pasji i zawsze wyraźnie mówi, czego chce. Współpracując z nim czułem, że on całkowicie ufa moim zdolnościom. Bardzo miło wspominam też Stevena Spielberga podczas realizacji „Szeregowca Ryana”. Ważny dla mnie jest film „Grawitacja” w reż. Alfonso Cuarona, ponieważ w tej produkcji pojawiają się przełomowe efekty specjalne i wizualne – takich jeszcze nie było. Widzowie zobaczą je i ocenią podczas premiery w październiku.
Neil Corbould: "Od pewnego czasu pracuję nad filmem historycznym „Billingsgate”. To opowieść o młodej kobiecie Peg. Po śmierci rodziny jej życie wywraca się do góry nogami. Opuszcza ona farmę i wyjeżdża do miasta. W jednej z biednych XVIII-wiecznych dzielnic Londynu poznaje ciemne strony życia".
PAP: Od lat masz to samo zajęcie. Nie znudziło ci się?
Neil Corbould: Pracuję w branży 35 lat. Zaczynałem w wieku 15 lat. Zamiast chodzić do szkoły zdobywałem doświadczenie na planie „Supermana” w reż. Richarda Donnera. Wtedy też zdecydowałem, co będę robił w przyszłości.
Nie znudziło się mi. Ale coraz częściej myślę o nakręceniu własnego filmu. Od pewnego czasu pracuję nad filmem historycznym „Billingsgate”. To opowieść o młodej kobiecie Peg. Po śmierci rodziny jej życie wywraca się do góry nogami. Opuszcza ona farmę i wyjeżdża do miasta. W jednej z biednych XVIII-wiecznych dzielnic Londynu poznaje ciemne strony życia.
Do filmu zaangażowałem Sławomira Idziaka, z którym pracowałem już wcześniej. Podziwiam jego talent i pomysłowość. Cały czas szukamy aktorki do roli Peg.
PAP: Efekty specjalne do swojego filmu sam stworzysz?
Neil Corbould: W „Billingsgate” nie będzie wielu efektów specjalnych. Tylko trochę dymu, żadnego ognia, żadnej eksplozji. Film ten jest dla mnie ogromnym wyzwaniem, oznacza dużą zmianę.
Jeśli chodzi o efekty specjalne to wraz z moją ekipą pracujemy teraz na Węgrzech nad „Herkulesem” w reż. Bretta Ratnera. Premiera filmu odbędzie się prawdopodobnie w lutym 2014 r.
PAP: Przewidujesz jakiś przełom w tworzeniu efektów specjalnych?
Neil Corbould: Zawsze oczekujemy czegoś nowego - nowych materiałów, nowych technik. Przez ostatnie 20 lat dokonano wielkiego postępu i jest on kontynuowany. Wspaniale widzieć tak wielu młodych ludzi na Plenerach Film Spring Open. Osoby, które tu spotkałem, mają głowy pełne pomysłów. Może one coś jeszcze ulepszą.
Rozmawiała Beata Kołodziej (PAP)
bko/ ls/