W piątek ukazał się najnowszy album Beyonce Knowles zatytułowany „Renaissance”. Można się spodziewać gradu nominacji do najważniejszych nagród branży muzycznej. Ważniejsze jest jednak pytanie samej artystki: czy kobieta jest skazana na nieustanne odradzanie się jak Feniks z popiołów?
W jednej z pierwszych scen emitowanego obecnie na platformie HBO Max filmu biograficznego poświęconego Arecie Franklin, ojciec przyszłej gwiazdy – pastor Clarence LaVaughn Franklin – budzi kilkuletnią dziewczynkę, prosząc, aby zeszła na dół. Dom jest pełen gości. Wszyscy chcą posłuchać, jak córka afroamerykańskiego kaznodziei umili im wieczór swoim anielskim głosem. Młodziutka Aretha nie wzbrania się przed improwizowanym występem. Uwielbia śpiewać, uwielbia zachwyt w oczach publiczności, kiedy intonuje pierwsze dźwięki kościelnej pieśni (bo te najczęściej śpiewa). Oboje pękają z dumy – jej ojciec i ona. Wie już, że głos to jej przeznaczenie. Nie wie jeszcze, że śpiew to potężna broń. Jeśli uczyni z utalentowanej dziewczyny prawdziwą gwiazdę, nikt nie powtrzyma jej przed wykrzyczeniem tłumionych emocji na scenie. Wykrzyczenie całym głosem i całym ciałem tego, czego wykrzyczeć nigdzie indziej nie było wolno mówić, to instynkt – pragnienie nigdy niezwerbalizowane.
Najnowszy clip promujący mającego dziś premierę albumu Beyonce, to – jak oceniło wielu zagranicznych dziennikarzy – gorzka pigułka gniewu, buntu i desperackiego krzyku. „Jestem bliska eksplozji (….) ale nie złamiesz mojej duszy” – śpiewa wokalistka, w tym nie bez przyczyny pełnym furii utworze. Beyonce bawi się kliszami i konwencjami. Muzycznie, nawiązując do dance’u lat 90. wizualnie pozakazuje zlepek pozornie niepowiązanych ze sobą wizualnie obrazów – erotycznego tańca w night clubie, tańca dzieci nagranych na VHS, kiedy próbują naśladować swoich idoli sprzed lat w telewizji, teksańskich rodeo, płonących ringów bokserskich. Jeszcze dosadniejszy przekaz zdawał się mieć teledysk z poprzedniej płyty amerykańskiej diwy „Lemonade” do piosenki „Formation”. „My daddy Louisiana, my mommy Alabama” – śpiewa Beyonce, na tle postmodernistycznych migawek odwołujących się do krajobrazów Południa sprzed wojny secesyjnej, spustoszeń wywołanych huraganem Katrina w Nowym Orleanie, brutalnych aresztowań afroamerykańskich obywateli przez białych funkcjonariuszy policji, transowych pieśni gospel podczas niedzielnych mszy i wyuzdanego tańca w scenerii, która mogłaby być korytarzem ukochanego domu Scarlett O’Hary. Szkoda, że teledysku nie doczekał się utwór „Daddy Lessonss” – osobisty, a mimo wszystko mówiący wiele o dorastaniu w enklawie czarnej kultury. Z drugiej strony, może dobrze się stało, bo i tekst, i muzyka dodatkowych ozdobników nie wymagały.
Najnowszy album Beyonce – „Renaissance” ma szansę się spodobać i trudno było spodziewać się czego innego, wszystko bowiem, czego chwyci się gwiazda, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zamienia się z złoto. Nie wiadomo, czy jej ojciec budził córkę w nocy, by pochwalić się jej anielskim głosem przed gośćmi. Wiadomo jednak, że niegdysiejszy sprzedawca Matthew Knowles i jego żona Tiny, stylista fryzur o korzeniach kreolskich powołali córkę na świat z zamiarem stworzenia z niej gwiazdy. Nie szczędzili czasu i pieniędzy na lekcje śpiewu, tańca i prezencji scenicznej. Jej dorastanie nie różniło się znacznie od dorastania afroamerykańskich artystek najwyższego formatu. Wychowała się w pobożnej protestanckiej rodzinie, a jej głos był boskim darem, którego nie wolno było zmarnować. Już za czasów Destiny’s Child (girlsbandu, którego menedżerem był Matthew Knowles) i przeboju „Single Ladies (Put a Ring On It)” Beyonce zyskała opinię artystki feministycznej, a przecież do manifestowanego przez nią w muzyce dojrzałego feminizmu droga była jeszcze daleka. Jako młodziutka dziewczyna promowała feminizm radosny, była piewczynią nieskrępowanej, radosnej i pewnej siebie kobiecości. Taką otwierał przed nią i jej rówieśnicami świat przełomu wieków. Do czasu wydania „Lemonade” myśl feministyczna artystki jednak ewoluowała. Bey nie zawahała się oskarżyć o własne cierpienie mężczyzn – zwłaszcza tych najbliższych: męża i ojca.
Na ile Beyonce uważana jest dziś za największą artystkę sceny popularnej, być może nawet detronizującą Madonnę? Na ile też musiała zaczerpnąć z doświadczeń wielkich afroamerykańskich artystek starszych od siebie pokoleń?
„Arrethy Franklin słucha się z dzisiejszej perspektywy, jako ikony afroamerykańskiego feminizmu i niezależności, ale trzeba pamiętać, że - podobnie jak wcześniej choćby Billie Holiday - bywała w pierwszej kolejności wykonawczynią. +Respect+ to piosenka Otisa Reddinga, ale była współautorką +Think+ (która napisała z ówczesnym mężem Tedem White'em). Holiday też zdarzało się współtworzyć własny repertuar (choćby słynne +God Bless the Child+, choć rewolucyjne +Strange Fruit+ napisał Abel Meeropol). Być może pisałyby więcej i zajmowały jeszcze bardziej niezależną pozycję w show biznesie, gdyby było na to przyzwolenie” – wyjaśnia Bartek Chaciński, krytyk muzyczny, tygodnika „Polityka”.
„Beyonce miała w swojej karierze potężne wsparcie - w pewnym sensie być może też parasol ochronny - rodziców, a potem Jaya-Z, ale jej kariera wypadła w zupełnie innych czasach. Może mieć kontrolę nad swoim materiałem i nad swoją karierą w znacznie większym stopniu niż poprzedniczki. I tym, czym się - słusznie - zajęła, okazała się właśnie pozycja czarnoskórej kobiety w Ameryce. Dyskryminowanej bardziej niż czarni mężczyźni. Podwójnie - jako Afroamerykanki i jako kobiety” – podkreśla Chaciński. „Muzyka była miejscem, gdzie można było więcej, gdzie dawało się przebić bariery społeczne, kulturowe (i ekonomiczne). Ale mężczyznom śpiewającym R&B, gospel czy bluesa - typowo afroamerykańskie gatunki - udawało się to wcześniej. Jazz był pod tym względem chyba największą enklawą” – dodaje. Jak zaznacza, „Nina Simone wydaje mi się dobrym przykładem takiej twórczej emancypacji, choć to przypadek o tyle też wyjątkowy, że Simone miała de facto klasyczne przygotowanie jako pianistka, była przygotowana nie tyle do kariery diwy estradowej, co raczej wszechstronnej artystki z warsztatem kompozytorskim. Choć komponowała też Betty Carter, a Florence Price robiła, z potężnymi barierami, ale jednak, karierę kompozytorki muzyki współczesnej już w pierwszej połowie XX w. Rzecz nie jest więc idealnie prosta. Niemniej w tej chwili szanse się wyrównują, zmienił się też model zarządzania karierą - bez względu na kwestie rasowe i płciowe więcej debiutujących artystek i artystów zawiaduje swoją karierą od początku. Nie tylko społeczeństwo się zmieniło, zmienił się cały przemysł nagraniowy” – tłumaczy krytyk.
Niemniej w tytułach dwóch ostatnich albumów Beyonce da się odnaleźć nuty goryczy. „Życie jest gorzkie jak cytryny. Niewiele da się z tym zrobić. Zadanie kobiet to dodać szczyptę cukru na lemoniadę” – mówiły kobiety, w których otoczeniu dorastała Beyonce. A „Renaissance”? Czy wbrew optymistycznemu przekazowi, nie sugeruje kobietom, by miały siłę wciąż odradzać się niczym Feniks z popiołów, bo innej możliwości nie ma? (PAP)
Autorka: Malwina Wapińska
mwp/ dki/