„Petite Maman” jest wehikułem czasu. To także hołd dla kina, które umożliwia widzom baśniowe podróże w czasie – opowiada PAP Celine Sciamma. Jej kameralny, poruszający film o utracie, pamięci i potędze dziecięcej wyobraźni zaprezentowano w konkursie głównym 71. Berlinale.
W pierwszych scenach "Petite Maman" poznajemy ośmioletnią jedynaczkę Nelly (w tej roli Joséphine Sanz), która właśnie straciła ukochaną babcię. Razem ze mamą Marion (Nina Meurisse) i tatą (Stéphane Varupenne) dziewczynka jedzie na kilka dni do rodzinnego domu Marion, by uporządkować rzeczy babci. Przy okazji odkrywa świat dzieciństwa swojej mamy - stare rysunki, zeszyty, zabawki i domek na drzewie. Ból Marion po stracie matki jest tak duży, że nie może znieść obecności w opustoszałym domu. Kobieta wyjeżdża wcześniej, powierzając dokończenie porządków mężowi. Tego samego dnia Nelly spotyka w okolicznym lesie swoją równolatkę (Gabrielle Sanz), która nosi takie samo imię jak jej mama. Dziewczynka zaprasza Nelly do swojego domu, który jest dokładnie taki sam jak rodzinny dom mamy Nelly. Niedługo później Nelly poznaję mamę małej Marion, która porusza się o lasce. Taką samą laskę miała jej babcia.
Jak podkreśliła Sciamma, pomysł na tę historię przyszedł do niej właściwie znikąd. Wszystko zaczęło się od obrazu dwóch dziewczynek budujących domek na drzewie, które są matką i córką w tym samym wieku. "To wielkie szczęście, że mogłam zgłębić tę fabułę i pokazać ją światu, aby on też mógł się nią bawić. Moją filozofią jest robienie filmów, w których to nie postać jest bohaterem opowieści tylko widz. Lubię pozostawiać publiczności przestrzeń na własne przeżycia. Oczywiście, ekranowy bohater odbywa własną podróż emocjonalną, jednak nie jest to film o emocjonalnej podróży bohatera. Chodzi o emocjonalną podróż widza, miejsce na jego własną, intymną historię, zabawę opowieścią. W tym filmie zależało mi też na nawiązaniu dialogu z najmłodszą publicznością. Trwa 72 minuty właśnie dlatego, żeby był przyjazny dla dzieci" – wyjaśniła.
Reżyserka zwróciła przy tym uwagę, że "Petite Maman" ma charakter inkluzyjny. "Kiedy mama i córka obejrzą ją na wielkim ekranie to ich wyjście z kina nie będzie już typową gonitwą na przystanek, by zdążyć na autobus. To film, który jest 24-godzinnym doświadczeniem. Zostaje w pamięci widza. Na tym polega jego magia - bo ja naprawdę lubię myśleć, że to jest magia. Po doświadczeniach związanych z +Portretem kobiety w ogniu+ chciałam zrobić coś, co będzie jeszcze bardziej włączające. Dla mnie kino jest zawsze dialogiem z widzem, ponieważ wiele zależy od niego, od jego serca i umysłu. Twórcy pokazują mu np. mieszkanie, chcą, żeby wyobraził sobie Paryż. I tak się dzieje. Ten film jest więc rozmową, ale pozostawia wiele miejsca na twoją własną historię" – powiedziała.
Obraz nie został zainspirowany baśniami – jak mogłoby się w pierwszej chwili wydawać – ale japońskim anime, a zwłaszcza twórczością Hayao Miyazakiego. "Baśnie nie były kierunkiem, w jakim początkowo zmierzaliśmy. Kiedy przygotowując się do pracy weszliśmy do lasu, nie miałam jeszcze pojęcia, jak będzie wyglądał np. domek na drzewie. Wyobrażałam sobie, że będzie raczej kwadratowy, na wzór domku z dziecięcej wyobraźni. Zobaczyliśmy jednak, że bajkowa sceneria doskonale pasuje do tej historii. Sądzę, że ten film jest przede wszystkim wehikułem czasu. To także hołd dla kina, które umożliwia widzom baśniowe podróże w czasie" – stwierdziła Sciamma.
Pytana o pracę z dziećmi, reżyserka podkreśliła, że traktuje je na planie tak samo, jak dorosłych współpracowników – z powagą i dużym szacunkiem. "Widzę je takimi, jakie są. A są to niezwykle inteligentne, poważne, troskliwe, wrażliwe i zaangażowane osoby. Nie wydaje mi się, żebym miała jakąś szczególną więź z okresem dzieciństwa, poczucie, że w głowie jestem dzieckiem. Nie. Jestem po prostu szczera. Oczywiście, ten film w pewnym sensie wiąże się także z moim dzieciństwem. Kręciliśmy go w moim rodzinnym mieście. Lasy, które widać na ekranie, to miejsca, gdzie bawiłam się, gdy byłam mała. A dom, który zbudowaliśmy w studiu, to mieszanka mieszkań obu moich babć" – powiedziała.
Realizację filmu – paradoksalnie – przyspieszyła pandemia. "Scenariusz zaczęłam pisać w lutym ub.r., zaraz po zakończeniu festiwalowej trasy z +Portretem...+. Tydzień później we Francji ogłoszono lockdown. Przerwałam pracę. Stwierdziłam, że zobaczę, czy po pandemii ten film będzie jeszcze miał sens. W czerwcu otworzyłam plik, żeby przypomnieć sobie, na czym skończyłam. Przeczytałam początkową sekwencję, w której Nelly żegna się ze starszymi kobietami przebywającymi w domu opieki. Poczułam, że może teraz ten film jest bardziej potrzebny, a już z pewnością będzie aktualny także po pandemii. Ta historia od początku była przeznaczona do kręcenia w studiu. Nigdy wcześniej tego nie robiłam, z wyjątkiem jednej sceny z +Portretu...+, ale to był tylko jeden dzień zdjęciowy. Miałam przeczucie, że mogę pokochać taką pracę, ponieważ dzięki pracy w studiu można zbudować świat przedstawiony od zera. Dlatego zapadła decyzja: kręcimy" – podsumowała twórczyni.
Celine Sciamma jest francuską reżyserką i scenarzystką. Zadebiutowała w 2007 r. filmem "Lilie wodne", który otrzymał trzy nominacje do Cezara. Obraz zakwalifikował się także do sekcji Un Certain Regard festiwalu w Cannes. W 2009 r. w ramach rządowej kampanii przeciwko homofobii stworzyła swój pierwszy film krótkometrażowy "Pauline". Jej kolejnymi filmami były "Chłopczyca" (2011 r.- Nagroda Jury Teddy na Berlinale za najlepszy film o tematyce LGBT) i "Girlhood" (2014). Sciamma jest również współautorką scenariuszy m.in. do filmów "Mając 17 lat" Andre Techine’a oraz "Nazywam się Cukinia" Claude’a Barrasa (2016), który przyniósł jej Cezara za najlepszy scenariusz adaptowany. W 2019 r. na festiwalu w Cannes otrzymała Złotą Palmę za scenariusz do filmu "Portret kobiety w ogniu", który sama wyreżyserowała.
Zwycięzców konkursu głównego 71. Berlinale poznamy w piątek w południe. Wyłoni ich jury, w którym znaleźli się laureaci Złotego Niedźwiedzia z poprzednich lat: irański reżyser Mohammad Rasoulof (twórca nagrodzonego w ub.r. "Zło nie istnieje"), izraelski reżyser Nadav Lapid ("Synonimy", 2019), rumuńska reżyserka Adina Pintilie ("Touch Me Not", 2018), węgierska reżyserka Ildikó Enyedi ("Dusza i ciało", 2017), włoski reżyser Gianfranco Rosi ("Fuocoammare. Ogień na morzu", 2016), a także bośniacka reżyserka Jasmila Žbanić ("Grbavica", 2006). (PAP)
autorka: Daria Porycka
dap/ wj/