Daniel Olbrychski 10 grudnia będzie świętować na scenie Teatru 6. piętro 50-lecie pracy artystycznej. Aktor wcielał się w setki postaci, jednak sam nie wie, ile zagrał ról. "Moja żona wie, ile ich dokładnie jest" - powiedział PAP Olbrychski. PAP: - Pół wieku pracy w teatrze i kinie. Jak pan się z tym czuje? Daniel Olbrychski: - 50 lat to rzeczywiście szmat czasu, ale na swoje usprawiedliwienie mam to, że bardzo wcześnie zacząłem. Występowałem już w przedszkolu.
PAP: - Kiedy dokładnie pan debiutował?
D.O.: - 13 grudnia 1961 roku. W telewizji wystąpiłem w studiu poetyckim niedawno zmarłego Andrzeja Konica. Był to mój pierwszy artystyczny patron, a później przyjaciel. Recytowałem "Parademarsz" i "La Grande valse brillante" z "Kwiatów polskich" Juliana Tuwima. Nie miałem wtedy nawet 17 lat, a dwa lata później już zadebiutowałem w filmie. Miło to wspominam, bo wtedy pod własnym nazwiskiem zarobiłem pierwsze pieniądze.
PAP: - Można było z tego wyżyć?
D.O.: - Moi rodzice dostawali ubogie renty - dla domowego budżetu był to więc poważny zastrzyk gotówki. Od tego momentu stałem się niezależny finansowo.
PAP: - Od zawsze chciał pan być aktorem?
D.O.: - Dzieciństwo spędziłem na Podlasiu, gdzie mama prowadziła szkolny teatr. Wychowała mnie i mojego brata w kulcie teatru. Gdy przeprowadziliśmy się do Warszawy, ważniejszy stał się jednak sport. Chciałem być mistrzem olimpijskim.
PAP: - W jakiej dyscyplinie?
D.O.: - Nie wiedziałem właśnie w jakiej. Gdy wygrywali nasi szermierze, to uprawiałem szablę w Pałacu Kultury, gdy polscy bokserzy nie mieli sobie równych, to w Polonii przy ul. Foksal ćwiczyłem boks, gdy wygrywali nasi biegacze, to uprawiałem biegi średnie. Chciałem też jeździć konno, ale był to sport za drogi. Poza chłopskimi początkami na wsi, na konia wsiadłem dopiero w "Popiołach" Andrzeja Wajdy. Oczywiście tych dyscyplin było za dużo, żeby dojść w którejś do mistrzostwa, ale wszystkie przydały się potem w zawodzie.
PAP: - Pierwszy pański film to "Ranny w lesie". Jak udało się panu dostać do obsady?
D.O.: - W jednej z ról w studiu poetyckim wypatrzył mnie Janusz Nasfeter i zaprosił na zdjęcia próbne. Pamiętam, że do tej roli startował też Janusz Głowacki. Później już raczej nie chodziłem na zdjęcia próbne. No, może do "Popiołów" poszedłem, ale Wajda był już właściwie przekonany, że to ja będę grał.
PAP: - Ponoć ta rola mogła przejść jednak panu koło nosa.
D.O.: - Tak. Wajda przedstawił mnie pięknej, młodej kobiecie, w której kochali się wówczas wszyscy młodzi mężczyźni. Była to Pola Raksa. Andrzej powiedział, że mamy zagrać wielką miłość, tekst nie jest ważny: "Panie Danielu! Proszę zagrać namiętność" - usłyszałem. Nie przeszkadzał mi wtedy nawet mężczyzna wychylający się zza kamery, który przypominał, że to jest "panorama" i nie musimy grać "tak ciasno". A ja dalej się przysuwałem, bo widziałem, że Wajdzie to się podoba. Gdybym wiedział, że ten mężczyzna to Andrzej Kostenko - świeżo poślubiony mąż Poli Raksy, to zapewne ze wstydu mógłbym tej roli nie zagrać. Nieświadomość spowodowała jednak, że zagrałem. Ten film był pokazywany m.in. w Cannes i w Moskwie. Stałem się najpopularniejszym młodym aktorem i to nie tylko w Polsce.
PAP: - Czy właśnie przez to zrezygnował pan ze studiów?
D.O.: - Zdałem egzaminy do szkoły teatralnej i przez rok grzecznie chodziłem na zajęcia. Byłem ulubieńcem profesorów, szanowanym studentem. Nikt mnie ze studiów nie wyrzucał. Po prostu przyszedł raz Andrzej Wajda, który chciał mnie zobaczyć na zdjęciach próbnych do "Popiołów". Mój rektor Jan Kreczmar powiedział: "Panie Andrzeju! Pan nie ma co chodzić i patrzeć na drugi, trzeci rok. Na pierwszym roku mam chłopaka stworzonego do tej roli. Nawet nazwisko ma podobne". I tak trafiłem na te zdjęcia z Polą Raksą. Wziąłem urlop dziekański na rok i po "Popiołach" chciałem wrócić do szkoły. Ale Kreczmar powiedział wtedy: "Ty się nudzisz na tych zajęciach i demoralizujesz swoich kolegów, bo ciągle przychodzi do ciebie telewizja na wywiady. Jesteś już właściwie zawodowcem. Idź swoją drogą. Za parę lat będzie egzamin eksternistyczny, to zrobisz papiery". Ale egzaminu nie było przez 7 lat. Ostatecznie zdałem go w latach 70., a w ubiegłym roku zostałem magistrem.
PAP: - W pewnym momencie swojej kariery stał się pan właściwie "etatowym" aktorem Andrzeja Wajdy i Jerzego Hoffmana. Jak pan wspomina ten czas?
D.O.: - Z Andrzejem Wajdą nakręciłem 13 filmów. Angażował mnie do wszystkiego, co robił, a jeżeli moja rola była mała, to czynił mnie swoim asystentem. Oczywiście filmy Wajdy spowodowały, że angażowali mnie potem Hoffman, Kutz, Morgenstern, Zanussi. Gdybym nie trafił wtedy do Wajdy, i nie zagrał w "Popiołach", to nie byłbym dziś w tym samym miejscu. Stałem się wtedy jednym z najpopularniejszych aktorów europejskich.
PAP: - Wykorzystał pan w pełni ten swój najlepszy czas?
D.O.: - Gdybym miał w kieszeni paszport, tak jak teraz, to sam decydowałbym o swoim losie. A ja nie miałem wtedy nawet telefonu. Wszystkie propozycje ze świata przechodziły przez Film Polski, a oni nawet o wszystkim mi nie mówili. To byli rządcy naszych dusz i naszych decyzji. Ich zadaniem było nie dopuścić, aby ktokolwiek zrobił międzynarodową karierę, bo wtedy byłby trudniejszy do upilnowania.
PAP: - Jakie role pana ominęły?
D.O.: - Nie zagrałem m.in. w "Wieku XX" Bernardo Bertolucciego, gdzie miałem być partnerem Roberta De Niro. On wtedy stawał się gwiazdą, a o Gerardzie Depardieu jeszcze nikt nie wiedział. Bertolucci dowiedział się o nim, kiedy od rządzących Filmem Polskim otrzymał informację, że nie mogę wyjechać z Polski. Dowiedziałem się o tym wiele lat później. Wiedział o tym Depardieu, który napisał w swoich wspomnieniach, że zagrał z De Niro, bo nie wypuszczono z Polski jego późniejszego przyjaciela Daniela Olbrychskiego. Takich sytuacji było więcej.
PAP: - Doliczył się pan tych wszystkich ról, które pan zagrał?
D.O.: - Moja żona wie, ile ich dokładnie jest. W tym roku doszły trzy role filmowe: "Bitwa pod Wiedniem", dalszy ciąg przygód "Kapitana Klossa", film policyjny "Sęp" właśnie w reżyserii Eugeniusza Korina, dyrektora artystycznego Teatru 6. piętro.
PAP: - A w przyszłym roku dojdzie zapewne tyle samo, albo i więcej.
D.O.: - Pewnie tak, ale o tym porozmawiamy już przy innej okazji. Teraz muszę wracać do domu i uczyć się tekstu na jubileuszowy spektakl.
Rozmawiała Dominika Gwit (PAP)
Więcej - w serwisie PAP Life www.paplife.pl
dog/ tom/ zig/ mlu/ jra/