Kabaret Pod Egidą sobotnim koncertem w warszawskim centrum kultury "Dobre miejsce" uczcił 50-lecie swojej działalności. "Świat się zmienia, a u nas jak zwykle - znowu nie mamy stałego miejsca do grania. Dla kabaretu własny adres jest bardzo ważny" - mówi Ewa Dałkowska.
PAP: Trafiła Pani do Kabaretu pod Egidą w 1981 roku. Co Panią tam przyciągnęło?
Ewa Dałkowska: Janek Pietrzak zaprosił mnie na próbę muzyczną, a ja zawsze marzyłam o kabarecie. Dla aktora to szczyt wyzwań, piekło trudności, nie każdy się do tego nadaje. Próba muzyczna okazała się trudna. Janek z Włodkiem Korczem sprawdzali mój potencjał muzyczny w kawiarni z pianinem, gdzie ludzie pili kawę i jedli ciastka. Po próbie, próbując włączyć się do ruchu, dwukrotnie wjechałam w nadjeżdżające samochody. Z drugiego auta, pod które próbowałam wjechać, wysiadł Korcz i spytał, czy ze mną wszystko w porządku. Postanowił eskortować mnie do domu.
PAP: Kabaret rzeczywiście okazał się dla Pani wyzwaniem?
Ewa Dałkowska: Tak. W Pod Egidą śpiewałam piosenki, nigdy nie miałam monologów, nie występowałam też w skeczach. Śpiewając do mikrofonu na wysokich obcasach tak się trzęsłam, że sitko mi uciekało, stwierdziłam, że bez butów łatwiej mi będzie utrzymać mikrofon. Ludzie siedzieli i z boków, i z przodu, i z tyłu. Strasznie się denerwowałam, wydawało mi się wtedy, że kompletnie nie nadaję się do takich zadań. Ale to były wspaniałe czasy, Karnawał Solidarności.
PAP: Ale obowiązywała cenzura...
Ewa Dałkowska: Z omijania jej było wiele uciechy. Wykreślone słowa były pretekstem, żeby pięknie je ograć. A czasem cenzurą nie przejmowaliśmy się wcale. Do Egidy przychodziła opozycja, mieli własny stolik, Michnik mówił: „sza-sza-szampańska zabawa”. Bywał i Cyrankiewicz, rozmaici ludzie przychodzili i rządowi, i opozycyjni. Sympatykiem naszego kabaretu był Urban, wcale nie jestem pewna, czy nie pisywał dla nas tekstów. Daniel Passent monologi pisywał, świetne. Z niektórymi autorami rozstaliśmy się po wprowadzeniu stanu wojennego, nie podobało nam się ich zachowanie.
Ewa Dałkowska: Do Egidy przychodziła opozycja, mieli własny stolik, Michnik mówił: „sza-sza-szampańska zabawa”. Bywał i Cyrankiewicz, rozmaici ludzie przychodzili i rządowi, i opozycyjni. Sympatykiem naszego kabaretu był Urban, wcale nie jestem pewna, czy nie pisywał dla nas tekstów. Daniel Passent monologi pisywał, świetne. Z niektórymi autorami rozstaliśmy się po wprowadzeniu stanu wojennego, nie podobało nam się ich zachowanie.
PAP: Jakie konsekwencje dla Egidy miało wprowadzenie stanu wojennego?
Ewa Dałkowska: Chwilę wcześniej pojechaliśmy do USA. Wróciłam do Polski 7 grudnia 1981 roku, tydzień później wprowadzono stan wojenny. Janek Pietrzak został w USA, żeby być z dziećmi na święta i spędził je z uchem przy radiu. Mógł zostać, ale wrócił. Pamiętam, jak strasznie się ucieszył wtedy, że robimy Teatr Domowy, bo trafił akurat na ten moment. Nie wolno było mu występować. Po pewnym czasie pozwolili mu śpiewać do tańca w takiej knajpie w Wilanowie. To też się skończyło, bo Janek śpiewał „Czerwone maki na Monte Cassino”, a goście nie chcieli przy tym tańczyć. W epoce Teatru Domowego Janek przychodził czasem po naszym spektaklu, kazał sprzątać nastrojowe światła, siadał z gitarą i dla zebranej publiczności śpiewał. To było niesamowite. Napisał nam sporo piosenek i niektóre wykonywaliśmy w naszym programie. Z tej epoki pochodzi „Nadzieja”.
PAP: Podczas jubileuszowego koncertu Jan Pietrzak wspominał, że przez jakieś 48 lat obśmiewaliście w swoim programie władzę, a jakiś rok temu skierowaliście ostrze satyry na opozycję. Co jest trudniejsze?
Ewa Dałkowska: To jest jedno i to samo, tak się składa, że dzisiejsza opozycja to była władza.
PAP: Czy śledzi Pani działalność polskich kabaretów?
Ewa Dałkowska: Jeden bardzo mi się spodobał – „Ucho prezesa”. Tak się zachwyciłam, że to jest zrobione bez zajadłości. Świetnie, że coś takiego powstało. Mój kolega zagrał Macierewicza wprost fenomenalnie.
PAP: Co dalej z Kabaretem pod Egidą?
Ewa Dałkowska: Nie wiem. Nie mamy gdzie grać. Może przyszedł czas na koncerty na podwórkach? W sumie przez pół wieku działalności bez adresu przyzwyczailiśmy się, że trudno robić plany. Jest jak zawsze – ani miejsca do grania, ani funduszy. Koncert jubileuszowy odbył się w sobotę w centrum „Dobre miejsce” w Lasku Bielańskim. To wspaniale, że możemy tutaj zagrać, ale to trudne miejsce, ciężko dotrzeć. W ciągu ostatnich lat zmieniliśmy adres aż 18 razy. Teraz też jesteśmy na lodzie. Krakowska Piwnica pod Baranami miała więcej szczęścia. A dla kabaretu własny adres jest bardzo, bardzo ważny. Gdyśmy przez te wszystkie lata mieli swoje miejsce, to tak, jak przy Piwnicy, gromadziłoby się wokół Egidy środowisko, całe otoczenie, mam tu na myśli zarówno publiczność jak i artystów.(PAP)
aszw/ hgt/