Słowa nie mają granic szczególnie w Polsce, która zawsze była mieszanką kultur. Olga Tokarczuk zauważyła, że język polski jest jak odkurzacz, który zasysa wszystko, poddając to obróbce w trybach naszej gramatyki i ortografii - mówi Michał Rusinek, autor „Wihajstra, czyli przewodnika po słowach pożyczonych”.
Polska Agencja Prasowa: W jakich okolicznościach używa pan wihajstra?
Michał Rusinek: Wihajster to jest taki dinks, który służy do tentegowania. Do tego więc go używam.
PAP: Dlaczego właśnie to słowo zdecydował się pan umieścić w tytule swojej najnowszej książki dla dzieci „Wihajster, czyli przewodnik po słowach pożyczonych”?
M.R.: To słowo emblematyczne dla wszelkich zapożyczeń. Pochodzi z języka niemieckiego, od pytania „Wie heist er?”, czyli „Jak on się nazywa?”. Z trzech niemieckich słów powstało jedno polskie. W dodatku specyficzne, bo ma charakter językowej prowizorki. Gdy nie wiemy, jak nazwać jakąś rzecz, to nazywamy ją szpejem albo szpargałem, albo wihajstrem. Kiedy zapomnieliśmy nazwę jakiejś czynności – prowizorycznie określamy ją mianem tentegowania. Można oczywiście stwierdzić, że używanie ich jest efektem chwilowej amnezji, ale można także potraktować je jako twórczą próbę wypełnienia w naszym słowniku miejsca wyrazem, którego albo nie znamy albo go właśnie zapomnieliśmy. Prowizorki bywają bardzo trwałe. Nie wyobrażam sobie świata bez prowizorek.
PAP: Dzieci pewnie nie mają świadomości tego mechanizmu. W jakim powinny być wieku, by sięgnąć po tę książkę?
M.R.: Pisząc ją, nie zastanawiałem się nad tym, aczkolwiek najlepiej rozmawia mi się z dziećmi od siedmiu do dziesięciu lat. One najczęściej mają już w miarę dojrzałe poczucie humoru, a jednocześnie są ciekawe nowych słów. Język nie jest dla nich, jak to bywa w przypadku dorosłych, przezroczystą szybą, ale jeszcze budzącą zainteresowanie materią. Z „Wihajstra” wielu ciekawych rzeczy mogą dowiedzieć się też dorośli. Ja sam pracując nad tą książką bardzo poszerzyłem swoją wiedzę na temat etymologii poszczególnych słów. Zresztą nie tylko ja, ale także moja konsultantka, pani profesor Izabela Winiarska-Górska, która jest jedną z najwybitniejszych historyczek języka w Polsce. Przygotowując dla mnie listę słów, którymi powinienem się zająć, odkryła sporo nowych rzeczy, gdyż tak naprawdę nie ma właściwie dobrego słownika etymologicznego języka polskiego. Te, które istnieją, są niepełne, wymagają doprecyzowania. Pani profesor zrobiła porządną kwerendę, przy okazji wiele rzeczy weryfikując.
PAP: Jakimi słowami po lekturze „Wihajstra” mogą być zaskoczone dzieci?
M.R.: Na przykład słowem „jasiek”, które mnie też do tej pory wydawało się arcypolskie. Sądziłem, że nazwa ta pochodzi od słowa Jan. Jak się okazuje, jest to zapożyczenie z języka tureckiego, w którym słowo „yastik” oznacza poduszkę. Stąd małą poduszkę, na której się śpi, nazywa się jaśkiem. Zresztą z Turcji pochodzą w dużej mierze słowa związane z wygodą, odpoczynkiem. Tak jak sofa, która przywędrowała do nas z Francji, a tam dotarła przez Turcję, bo tak naprawdę pochodzi od arabskiego słowa „suffa”.
PAP: A pana pochodzenie którego słowa najbardziej zaskoczyło?
M.R.: Na przykład słowa „kiosk”. Przeszło ono kawał drogi z języka perskiego, w którym oznaczało mały pawilon. To ciekawe, bo przeważnie wydaje się nam, że używane przez nas wyrazy pochodzą głównie z greki i łaciny. Okazuje się, że to nie do końca jest prawdą. Zresztą już po napisaniu książki zorientowałem się, że pominąłem portugalizmy, których też jest w polszczyźnie sporo. Może znajdą się on w drugim wydaniu „Wihajstra”.
PAP: To w takim razie, jaki był klucz wyboru poszczególnych słów?
M.R.: Był właściwie jeden. Słowa musiały nazywać takie przedmioty albo czynności, z którymi dziecko może mieć do czynienia. W jednym wypadku nie zachowałem czujności. Podczas pierwszego spotkania autorskiego poświęconego tej książce w Olsztynie, mali czytelnicy uświadomili mi, że jest w niej archaizm, którego nie znają. W moim pokoleniu posługiwaliśmy się jeszcze słowem „belfer”. Teraz się go już nie używa, dzieci go nie znają. A pochodzi ono z języka jidysz, gdzie behelfer był pomocnikiem nauczyciela w chederze.
PAP: Czy pisząc książkę, testował pan wybrane słowa na znajomych dzieciach?
M.R.: Nie, posługiwałem się wyłącznie własną intuicją i być może w przyszłości będę musiał zweryfikować zawartość książki, coś wyrzucić, a coś dodać.
PAP: Integralną jej częścią są rysunki Joanny Rusinek. Jak powstawały?
M.R.: Są to rysunki mojej siostry, z którą od wielu lat współpracuję. W poprzedniej książce „Od mikmaka do zazuli”, poświęconej regionalizmom, notki na temat słów tworzyłem z przymrużeniem oka. Teraz skłoniłem się bardziej w stronę dyskursu słownikowego, choć pisanego nieco lżejszym językiem. Zdecydowałem się na to dlatego, że chciałem umieścić w tym przewodniku jak najwięcej słów. Więc żartów w warstwie słownej raczej tu nie ma. Natomiast poprosiłem siostrę, by jej rysunki były jeszcze zabawniejsze niż zwykle. Dzięki niej humor książki znalazł się przede wszystkim z warstwie graficznej.
PAP: Jeśli jesteśmy przy siostrze, czy mieliście w dzieciństwie jakieś ulubione słowa będące zapożyczeniami?
M.R.: Mieliśmy, ale to nie były zapożyczenia, tylko kalki z języka angielskiego. Nasza stryjenka jest Finką. Uczyła się języka polskiego, mieszkając już w Polsce, więc wiele jej zabawnych kalk językowych weszło do naszego rodzinnego słownika. Jedną z nich był wyraz „preservatives”, który w angielskim oznacza środki konserwujące. I tak je u nas w domu nazywaliśmy. Kiedyś w sklepie, biorąc do ręki karton soku, stwierdziliśmy z siostrą, że ma on w sobie za dużo prezerwatyw i dlatego go nie kupimy. Usłyszała to ekspedientka, która zrobiła wielkie oczy. Była naprawdę oburzona, czemu się szczególnie nie dziwię. Przygotowując książkę, szukałem jednak nie kalk, ale zapożyczeń.
PAP: Kalk językowych pochodzących z angielskiego jest dziś u nas mnóstwo. Może przez to, że dzieci posługują się językiem angielskim nieomal na równi z polskim. Choćby czynności, jakie wykonują surfując po Internecie, noszą niemal wyłącznie angielskie nazwy. Drażni to pana?
M.R.: Owszem, ale nie dlatego, że należę do grona zapiekłych purystów językowych. Przyczyna jest inna. Jestem tłumaczem z języka angielskiego i jak wszyscy oni mam uczulenie na anglicyzmy, gdyż moim zadaniem jest ich spolszczanie.
PAP: Sądzi pan, że angielski zachwaszcza nasz język? A może wręcz przeciwnie - wzbogaca go?
M.R.: Powiedziałbym, że i jedno i drugie. Zachwaszcza w tym sensie, że często uważamy, iż jakieś słowo brzmi dostojniej albo bardziej nowocześnie po angielsku, a w rzeczywistości istnieje jego polski odpowiednik. Anglicyzmy wzbogacają nasz język, jeżeli jakieś słowa nie są u nas znane. Nie wiem na przykład, jak się nazywa po polsku przedmiot o nazwie bookend, który chętnie kupuję. Ten rodzaj podpórki, wygięty kawałek blachy lub plastiku, powodujący, że książki nie przewracają się na półce, nie ma jeszcze polskiego określenia. Ale na przykład nie widzę żadnego powodu, żeby szampon miał swoją „formułę”. Wystarczy, że ma „recepturę”. Nie ma też powodu, by biura podróży zachwalały swoje „destynacje”, podobnie jak produkty czy usługi były komuś „dedykowane”. Tego typu wyrazy działają na mnie jak płachta na byka. Szczególnie, że w wypadku obydwu tych słów istnieją polskie odpowiedniki. Najśmieszniej jest jednak w korporacjach, w których nie ma pani kadrowej, ale za to pracuje specjalistka od HR-u. Jak to dumnie brzmi - human resources manager.
PAP: Ale ma to wszystko też swoje dobre strony. W świecie zdominowanym przez angielski dzieci łatwiej przyswajają sobie obcy język, z którym mają do czynienia na co dzień.
M.R.: Oczywiście, to jedna z zalet funkcjonowania między dwoma językami. Ale jeżeli jeden język wypiera drugi, wprowadzając niezbyt eleganckie kalki, to nie jest już w porządku.
PAP: Gdyby mógł pan wybrać się ze swoją książką w zagraniczną podróż po krajach, z których zapożyczamy słowa, to gdzie zatrzymałby się najdłużej?
M.R.: Jadąc tropem tych słów, to pierwszy postój zrobiłbym w Niemczech, gdyż to właśnie stamtąd przyszła do nas cywilizacja, szczególnie techniczna. Stamtąd pojechałbym do Francji, ponieważ z tego kraju pochodzą słowa związane z elegancją i kulturą. Ale myślę, że najdłużej zabawiłbym w Grecji, skąd zapożyczyliśmy najwięcej używanych przez nas wyrazów. Ale cieszę się, że mógłbym się też wybrać do Kanady z powodu słowa „kajak”, które właśnie stamtąd do nas przybyło. Jeżeli chodzi o kuchnię, to bez dwóch zdań usiadłbym do stołu we Włoszech.
PAP: Skoro jesteśmy przy podróżach, to wróćmy na chwilę do pana książki „Od mikmaka do zazuli”. Czy regionalizmy, o których pan w niej pisze, mają jeszcze jakiekolwiek znaczenie dla najmłodszych czytelników?
M.R.: Myślę, że one nabywają znaczenia zwłaszcza teraz, w czasie pandemii. Podczas tych wakacji Polacy jeździli głównie po Polsce i to po takich regionach, w których jeszcze nie byli. Dzieci na spotkaniach, których od tego czasu miałem już kilka, mówiły, że na przykład na Podhalu słyszały jakieś nieznane im słowa.
PAP: A gdzie regionalizmy trzymają się najmocniej?
M.R.: W regionach, w których są silne dialekty. Na Podhalu, na Śląsku - choć tam nie mamy już do czynienia z dialektem tylko z językiem - no i oczywiście na Kaszubach.
PAP: Czy łatwo do naszego języka wpuszczamy pochodzące stamtąd regionalizmy?
M.R.: Mamy do nich stosunek raczej ambiwalentny. Z jednej strony trochę się ich wstydzimy, gdyż nie należą one do języka polskiego powszechnie używanego, a z drugiej strony pojawia się moda na pokazywanie, skąd się pochodzi. W tym wypadku wrzucenie takiego regionalizmu w zdanie daje nam możliwość lepszej identyfikacji z odbiorcami. Te słowa coraz bardziej nas ciekawą, świadcząc o naszym przywiązaniu do małych ojczyzn. My, tu w Krakowie, wychodzimy na pole, jemy obwarzanki i będziemy tego bronić jak, nie przymierzając, górale swojej ślebody, czyli wolności. Jest to rodzaj lokalnej dumy.
PAP: Bo my też przecież mamy piękne słowa, które od nas zapożyczają inni.
M.R.: Piszę o nich w „Wihajstrze”, choć tak naprawdę nie jest ich wiele. Polska była raczej takim pośrednikiem w przekazywaniu dalej zapożyczeń z innych języków. Dotyczy to na przykład słowa „ogórek”, które z języków słowiańskich przedostało się do języków skandynawskich, a przyszło do nas z Grecji. Tam „augoros” oznaczał coś zielonego, niedojrzałego. Ale już słowo „powstaniec” weszło do języka rosyjskiego z języka polskiego. Najbardziej podoba mi się historia, która jest poniekąd mityczna i wiąże się z polskim świerkiem. Po angielsku gatunek tego drzewa przyjął formę „spruce”. Wiąże się ono prawdopodobnie z polskim napisem „Z Prus”, który znajdował się na transportach drewna, jadących w XVII wieku z terenu Prus do Anglii. A z kolei Niemcy zapożyczyli od nas słowo „Grenze”, czyli naszą „granicę”.
PAP: Z tego wynika, że słowa nie mają granic.
M.R.: Rzeczywiście, szczególnie w Polsce, która zawsze była mieszanką wielu kultur, o czym możemy się przekonać sięgając choćby po „Księgi Jakubowe”. Olga Tokarczuk pisząc notkę o mojej książce zauważyła, że język polski jest jak odkurzacz, który zasysa wszystko wokół, równocześnie jednak poddając to oryginalnej obróbce w trybach naszej gramatyki i ortografii. I właśnie dlatego polszczyzna jest taka wspaniała. (PAP)
Rozmawiała Magda Huzarska-Szumiec
Michał Rusinek jest literaturoznawcą, doktorem habilitowanym nauk humanistycznych. Był sekretarzem Wisławy Szymborskiej, teraz prowadzi fundację noblistki. Pracuje na Wydziale Polonistyki UJ, gdzie wykłada teorię literatury i retorykę. Bywa tłumaczem z języka angielskiego, pisze książki dla dzieci i dorosłych. Publikuje też felietony o książkach i języku.
mhs/ wj/