Lekceważymy Witkacego, traktujemy go zbyt lekko, na jego ostrzeżenia o nadciągającej katastrofie odpowiadamy "uśmiechem kretyna" - uważa witkacolog, prof. Lech Sokół. 24 lutego mija 130 lat od urodzin autora "Szewców" i "Nienasycenia".
PAP: Na wrześniowej sesji naukowej w Słupsku zatytułowanej "Witkacy. Co jeszcze jest do odkrycia?" przedstawił Pan referat "Witkacy i świat nowoczesny". Jaki jest stosunek Witkacego do nowoczesności?
Prof. Lech Sokół: Dla Witkacego "nowoczesność", zapoczątkowana rewolucją francuską, to epoka demontażu dawnej kultury opartej na racjonalizmie greckim, prawie rzymskim, spirytualizmie żydowskim i chrześcijaństwie. Dawny świat, gdy historię budowały silne, wybitne jednostki, odszedł na zawsze. Rewolucja francuska pokazała masom ludzkim, że siła jest po ich stronie, co doprowadziło do upadku indywidualizmu. Oznacza to także zanik artystów i filozofów godnych tego miana, a co za tym idzie upadek sztuki i filozofii.
PAP: Witkacy nie doceniał epoki, w której przyszło mu żyć?
Prof. Lech Sokół: Witkacy mówił: zastąpiono niesprawiedliwe ustroje demokracją, która ma niezaprzeczalne zalety, ale prowadzi także, pośrednio, do upadku kultury, sztuki i filozofii. Demokracja, to wszystko, czym się słusznie szczycimy, całe mnóstwo rozwiązań społecznych i technicznych, ma swoją cenę, której większość społeczeństwa nie zauważa. Jesteśmy w miarę bezpieczni, syci, ale gdzie jest istotna niegdyś reszta, gdzie życie bezinteresowne, gdzie wartości i metafizyka? – pyta Witkacy, który stawia sprawę jasno - coś z tym naszym wspaniałym światem nie jest do końca dobrze. Jego diagnozy są skrajnie pesymistyczne. Był katastrofistą, dostrzegającym w pozornym rozkwicie Europy początek jej końca.
PAP: Jakie doświadczenia uformowały światopogląd Witkacego?
Prof. Lech Sokół: Na pewno było ich kilka: inteligencki i artystyczny dom, wybitny ojciec, malarz i pisarz, matka, dobrze się zapowiadająca pianistka, osoba dominująca, podobnie zresztą jak ojciec. Już jako młody człowiek Witkacy przeżył coś, co zaważyło na całym jego życiu - samobójstwo narzeczonej Jadwigi Janczewskiej. Wiemy prawie na pewno, że ona była w ciąży i to pewnie nie z nim, ale przypuszczalnie z jego przyjacielem, wielkim kompozytorem Karolem Szymanowskim. A jednak Witkacy, nie bez pewnych nie bardzo istotnych racji, obwiniał siebie za tę śmierć. Sam poważnie myślał o samobójstwie. Przyszedł mu wtedy z pomocą inny z jego przyjaciół, Bronisław Malinowski, który zabrał go na wyprawę naukową na Archipelag Trobrianda, jako rysownika i fotografa. Witkacego oszołomiło spotkanie z egzotyczną przyrodą, niesamowicie barwną, a jednocześnie groźną i przerażającą, "potworną", jak pisał.
Prof. Lech Sokół: Witkacy mówił: zastąpiono niesprawiedliwe ustroje demokracją, która ma niezaprzeczalne zalety, ale prowadzi także, pośrednio, do upadku kultury, sztuki i filozofii. Gdzie jest istotna niegdyś reszta, gdzie życie bezinteresowne, gdzie wartości i metafizyka? – pyta Witkacy, który stawia sprawę jasno - coś z tym naszym wspaniałym światem nie jest do końca dobrze. Jego diagnozy są skrajnie pesymistyczne. Był katastrofistą, dostrzegającym w pozornym rozkwicie Europy początek jej końca.
PAP: Ta wyprawa została przerwana.
Prof. Lech Sokół: Wybuchła I wojna światowa i Witkacy postanowił natychmiast wrócić do Europy. Nagle odnalazł sens życia: postanowił wstąpić do armii, by jak pisał "bronić Polski". Ale przed kim? W jakiej armii? Polacy stali przed tragicznym wyborem: mogli wstąpić do którejś z zaborczych armii; armii polskiej nie było. Witkacy wstąpił do armii rosyjskiej.
PAP: Ten okres, gdy Witkacy walczył na froncie, a potem przebywał w ogarniętej rewolucją Rosji, uważany jest za czas, który w ogromnym stopniu go uformował. Bardzo mało jednak wiemy na ten temat.
Prof. Lech Sokół: Witkacy, dzięki wsparciu kuzynów mających wysoką pozycję w Petersburgu, dostał się do jednego z najbardziej arystokratycznych jednostek, do Pawłowskiego Pułku Lejbgawardii, w którym większość oficerów pochodziła z rodzin arystokratycznych. Po przyspieszonym szkoleniu trafił na front. We wrześniu zeszłego roku na konferencji naukowej w Słupsku historyk wojskowości Krzysztof Dubiński po raz pierwszy przybliżył badaczom przebieg wielkiej bitwy z Niemcami nad rzeką Stochod w roku 1916, Witkacy brał w niej udział.
Rzeka wije się wśród bagien. Dowódcą Rosjan był generał znany z alkoholizmu, a bodaj jedyne precyzyjne rozkazy, jakie wydawał podczas bitwy dotyczyły dostarczenia wódki. Tymczasem żołnierze wpadli w niemiecki kocioł i zostali zmasakrowani. Pułk Witkacego wchodząc do walki liczył 4 tys. żołnierzy, po bitwie zostało ich zaledwie około 800. Witkacy razem z innymi deptał po trupach, żeby wydostać się z bagien pod ogniem broni maszynowej. Był kontuzjowany skutkiem bliskiego wybuchu wielkokalibrowego pocisku. Nie wrócił już na front, miał oficjalne zwolnienie lekarskie, które mu przedłużano.
PAP: Potem nastąpiła rewolucja. Co się wtedy działo z Witkacym?
Prof. Lech Sokół: Dla Witkacego pierwsze miesiące po rewolucji lutowej nie były dramatyczne, podwładni nie mieli powodu, żeby się na nim mścić. Pisał tak: "nie biłem po mordzie, nie wymyślałem po matiuszkie i karałem względnie słabo". Włos mu z głowy nie spadł. Co działo się dalej - dokładnie nie wiemy. Prawdopodobnie Witkacy przedostał się na południe Rosji. Czy walczył wraz z „białymi”? - Nie wiemy. Być może próbował wydostać się z Rosji i brał udział w jakiś potyczkach z bolszewikami. Do Warszawy powrócił w czerwcu 1918 roku. To bardzo charakterystyczne, że nigdy nie dał się namówić na żadne wynurzenia czy wspomnienia z tego okresu. Nie mówił dosłownie nic, nawet w żartach, nawet po wódce. Sądzę, że podczas rewolucji przeżył coś tak strasznego, że nie był w stanie o tym rozmawiać. Jego lęk przed rządami bolszewików ujawnił się w ostatnich godzinach życia, tuż przed samobójstwem, na które się zdecydował na wieść o wkroczeniu wojsk rosyjskich do Polski we wrześniu 1939 roku.
PAP: Czy to prawda, że podczas rewolucji Witkacy był przez jakiś czas czerwonym komisarzem?
Prof. Lech Sokół: To plotka, którą badacze długo traktowali serio. Oficerów Pawłowskiego Pułku Lejbgwardii nie robiono komisarzami. Za przynależność do Pułku otrzymywało się po prostu kulę w łeb. Plotka powstała prawdopodobnie po II wojnie światowej, kiedy Jadwiga Unrug, wdowa po Witkacym starała się o rentę po nim. W latach 40. Witkacy był źle widziany, nie publikowano jego utworów. Być może użyła albo ktoś użył w jej imieniu argumentu o rzekomym byciu komisarzem bolszewickim przez męża, aby zwiększyć szansę wdowy na uzyskanie od socjalistycznego państwa renty, albo chociażby zasiłku.
Prof. Lech Sokół: Witkacy pozostaje wciąż niedoceniony, uważany za narkomana, błazna, ekscentryka. Tymczasem był człowiekiem śmiertelnie poważnym. Żart był u niego maską, skrywającą głęboki pesymizm. Witkacy dowcipkując, budził i drażnił, było tak, jakby nietaktownie przypominał ludziom, że są śmiertelni i powinni myśleć poważnie i widzieć siebie w takiej perspektywie.
PAP: W ostatnich latach ukazują się kolejne tomy "Dzieł zebranych" Witkacego. Czy rzucają one nowe światło na autora?
Prof. Lech Sokół: Dzięki publikacji kolejnych tomów listów, które pokazują jego sprawy osobiste, dowcip, sposób myślenia, zabawy językiem, wiemy o nim coraz więcej. Szczególnie interesujące są listy do żony, Jadwigi z Unrugów. To był bardzo nietypowy związek na odległość, ona mieszkała w Warszawie, on - w Zakopanem. Dali sobie wzajemnie wiele wolności. Witkacy opisuje żonie szczegółowo swoje kolejne romanse, Jadwiga nawet pośredniczy w pertraktacjach z kochanką, która go, ku rozpaczy Witkacego, porzuciła. Na pewno byli sobie bardzo bliscy, pozostali przyjaciółmi, gdy ich małżeństwo stało się związkiem czysto formalnym. Ale w ostatnią podróż Witkacy wybrał się z kochanką, Czesławą Oknińską. Mieli umrzeć razem, ona zażyła luminal, on zażył pastylki efedryny na pobudzenie krążenia krwi i podciął sobie żyły. Oknińska przeżyła, on nie.
PAP: Czy twórczość Witkacego jest popularna?
Prof. Lech Sokół: Witkacy był zawsze elitarny. W Polsce mamy z Witkacym pewien problem. Jego postać, dzieła są wyzwaniem dla naszej świadomości, która na komizm patrzy podejrzliwie. Witkacy pozostaje wciąż niedoceniony, uważany za narkomana, błazna, ekscentryka. Tymczasem był człowiekiem śmiertelnie poważnym. Żart był u niego maską, skrywającą głęboki pesymizm. Witkacy dowcipkując, budził i drażnił, było tak, jakby nietaktownie przypominał ludziom, że są śmiertelni i powinni myśleć poważnie i widzieć siebie w takiej perspektywie.
Między innymi za to go nie lubiono: psuł „dobry nastrój”, szydził ze złudzeń, utrudniał chichoty. Być może i dzisiaj wciąż się go za to nie lubi. Witkacy zdawał się mówić – nawet nie próbujesz mnie zrozumieć, ale obdarzasz mnie w zamian lekceważącym „uśmiechem kretyna”. Z czasem określenie to doskonale dawało się odnieść do kultury umysłowej jego czasu. Tylko jego czasu?
Rozmawiała Agata Szwedowicz (PAP)
aszw/ agz/