Kutz jest bogiem piątej strony świata i cokolwiek tutaj robimy, to zawsze musimy mieć świadomość, że on na nas patrzy. Nie musimy się z nim zgadzać, ale nie możemy o nim zapomnieć – mówi PAP dyrektor Teatru Śląskiego w Katowicach Robert Talarczyk. W piątek zostanie po raz czwarty wręczona Nagroda im. Kazimierza Kutza.
PAP: „Im więcej Kutza na Śląsku, tym lepiej” – to pana słowa. Nie oburzyły tych, którzy wciąż są obrażeni za jego diagnozę śląskiej dupowatości?
Robert Talarczyk: Były sprawy, w których z Kutzem się nie zgadzałem i to jedna z nich. Kiedy dziś patrzę na to, co dzieje się np. w śląskich instytucjach kultury, gdzie ludzie stąd obejmują najważniejsze stanowiska i nie boją się przyznawać do własnej śląskości, to nie widzę, żebyśmy byli dupowaci. A może po prostu pod jego presją przestaliśmy być dupowaci? W każdym razie najwyższy czas, żeby przestać tak o sobie myśleć. Dzisiaj wszystko jest w naszych rękach. Nawet uznanie języka śląskiego za język regionalny i – co nawet ważniejsze – Ślązaczek i Ślązaków za mniejszość etniczną. Na drodze stoi może jeszcze tylko podpis prezydenta, ale to tylko kwestia czasu, jak te cele, do których zmierzamy od lat, zostaną osiągnięte. Wkrótce ta nasza dupowatość może stać się tylko legendą.
PAP: Krzysztof Zanussi mówił o Kutzu: „dokuczał dowcipnie, inteligentnie i trafnie”. Dupowatość jest tego przykładem?
Uznano, że Kutz był ważny dla tego miejsca, w którym żyjemy i trzeba kultywować pamięć o nim. Potęga intelektualna i artystyczna, niewyparzona gęba, odwaga, bezkompromisowość, to wszystko, co powinno nam towarzyszyć w życiu. Kutz jest bogiem piątej strony świata i cokolwiek tutaj robimy, to zawsze musimy mieć świadomość, że on na nas patrzy. Nie musimy się z nim zgadzać, możemy dyskutować, kłócić się, ale nie możemy o nim zapomnieć.
Robert Talarczyk: Było w Kutzu coś niezwykłego, co sprawiało, że nawet ci, którzy obrywali od niego po głowie, niezwykle go szanowali, a to bardzo rzadkie. Weźmy Nagrodę im. Kazimierza Kutza. Prezydent Katowic Marcin Krupa był przez niego wielokrotnie krytykowany, tak samo jak jego poprzednik Piotr Uszok. Ktoś inny by się obraził, a w tym przypadku udało się ufundować nagrodę – 50 tys. zł. Uznano, że Kutz był ważny dla tego miejsca, w którym żyjemy i trzeba kultywować pamięć o nim. Potęga intelektualna i artystyczna, niewyparzona gęba, odwaga, bezkompromisowość, to wszystko, co powinno nam towarzyszyć w życiu. Kutz jest bogiem piątej strony świata i cokolwiek tutaj robimy, to zawsze musimy mieć świadomość, że on na nas patrzy. Nie musimy się z nim zgadzać, możemy dyskutować, kłócić się, ale nie możemy o nim zapomnieć.
PAP: Dyskusje o Śląsku nie odbywają się bez przywołania choćby jednego filmu z tryptyku śląskiego. Kutz narzucił narrację o regionie?
Robert Talarczyk: To fakt, choć jest ona nieco fałszywa. Kutz stworzył pewien mit dotyczący Śląska. Pokazał Ślązaków jako wspaniałych bohaterów w białych koszulach, spoglądających z utęsknieniem w kierunku Polski, jak w „Soli ziemi czarnej”. W filmie w końcu przyjeżdża Daniel Olbrychski w polskim mundurze i po 15 sekundach ginie. Wówczas ludzie tego nie dostrzegali, ale Kutz w ten sposób nabijał się z tego polskiego bohatera, w końcu odtwórcy roli Kmicica w „Potopie”. Przeciwwagą dla mitu Kutza jest „Cholonek” Janoscha. Tam Ślązacy bywają ograniczeni intelektualnie, robią wszystko, żeby przeżyć, czasem podłe rzeczy. Gdzie leży prawda? Gdzieś między Kutzem a Janoschem właśnie.
PAP: Jak wyglądały rozmowy z Kutzem. Rzeczywiście odbywały się przy smażeniu placków?
Robert Talarczyk: W domu Kutza kuchnia była niedaleko drzwi wejściowych. Kiedy ktoś do niego przychodził, to sadzał go na krześle w kuchni właśnie i smażył placki, robił gulasz, przechadzał się w fartuszku. Twierdził, że każdy śląski mężczyzna na starość upodabnia się do matki. Zauważał u siebie coraz więcej z własnej – Anastazji. Muszę przyznać, że coś w tym jest. W takich okolicznościach opowiadał o całym świecie i to było naprawdę cudowne. W takich okolicznościach powstawała teatralna adaptacja „Piątej strony świata”.
PAP: Od czego się zaczęło?
Robert Talarczyk: Zaczęło się od tego, że Tadeusz Bradecki, który był wówczas dyrektorem artystycznym Teatru Śląskiego, zadzwonił do mnie i zaproponował, żebym przygotował ten spektakl na 84. urodziny Kutza. Byliśmy już z Mirosławem Neinertem kilka lat po premierze „Cholonka” i szukaliśmy tematu na kolejny śląski spektakl. Uznałem, że powinienem to zrobić. „Piątą stronę świata” dostałem w końcu od Kutza z dedykacją: „Robertowi, na którego liczę”.
PAP: Duża presja.
Robert Talarczyk: Duża nawet dzisiaj, kiedy patrzę na to z perspektywy dekady, która minęła od daty premiery. A wtedy zabrałem się za lekturę i szybko uznałem, że to niemożliwe, żeby zrobić z tego przedstawienie. Miliard wątków, które Kutz spisywał kilkanaście lat. Byłem przekonany, że na tym polegnę. W końcu zadzwoniłem do Kutza i on też powiedział, że to misja samobójcza, że to się nawet na film nie nadaje, ale na koniec rzucił mimochodem, że jestem jedyną osobą, która ewentualnie może to zrobić i jak chcę, to on mi daje prawa do zrobienia adaptacji. Uznałem to za błogosławieństwo. Napisałem adaptację sceniczną, niczego z nim nie konsultując. I to był duży błąd…
PAP: Kiedy się pan o tym przekonał?
Robert Talarczyk: Kiedy zadzwoniłem do Kutza i powiedziałem, że adaptacja jest gotowa i że zaczynamy próby w teatrze. Poprosił, żeby ją wysłać. Zrobiliśmy pierwszą próbę, umówiliśmy się na kolejne, po czym Kutz zadzwonił i stwierdził, że wszystko jest do dupy. Oczywiście mnie zatkało. Przerwaliśmy prace. Zadzwoniłem do Bradeckiego, który przekonał mnie, żebym pojechał do Kutza i z nim porozmawiał.
PAP: Rozmowa oczywiście odbyła się w kuchni?
Robert Talarczyk: Siedzieliśmy w jego domu trzy dni, a on opowiadał mi o całym swoim życiu. O filmach, przyjaźniach, rodzinie, Śląsku etc. Żałuję, że tego wszystkiego nie nagrałem. A on gotował, wieczorami oglądaliśmy razem „Szkło kontaktowe” i w ogóle nie rozmawialiśmy o jakiejkolwiek adaptacji jego książki. Po tych trzech dniach wiedziałem już wszystko. Poprosiłem o trochę czasu, przesunęliśmy próby o tydzień i znowu usiadłem do pisania. W końcu wysłałem poprawioną adaptację. Jestem pewny, że Kutz jej nawet nie przeczytał. Odczekał dzień, żeby nie było, że odpowiedział po 15 min i dał mi zielone światło. Po prostu mi zaufał. A ja wiedziałem, jak ten świat wyprowadzony z jego książki ma wyglądać na scenie.
PAP: Po drodze były jeszcze jakieś kryzysy?
Robert Talarczyk: Był tylko jeden, kiedy Kutz przyjechał na próbę. Wszyscy byli przerażeni. Miesiąc do premiery, jak to u mnie, wszystkiego za dużo, żeby później część wyrzucić. Generalnie dużo chaosu. Dariusz Chojnacki, który gra główną rolę w tym spektaklu od 11 lat, biegał po scenie trzy razy szybciej niż powinien, mówił trzy razy głośniej i w ogóle było go trzy razy więcej i o sto razy za dużo. W końcu zrobiliśmy przerwę. Kutz stwierdził, że mam wszystkich odesłać do domów. Został on, ja i Chojnacki. Pierwsze zdanie w „Piątej stronie świata” brzmi: „Każdy muzykant od instrumentu dętego wiy, że wszystko zależy łod tego, jak pódzie ci pierwszy dmuch”. I Kutz Chojnackiego przez dwie godziny ćwiczył, jak ma to powiedzieć. Tłumaczył: „Mów jak Janusz Gajos. Spokojnie, jakbyś był u dentysty, to jest intymne”. To było cudowne. W mgnieniu oka wymłodniał o 15 lat. Od dawna nic nie wyreżyserował, a wtedy włączył mu się reżyser, dostał nowej energii. W końcu wymyślił proste rozwiązanie. Daliśmy Chojnackiemu mikroport i problem został rozwiązany. Abstrahując od tego, że tym jednym zdaniem ustawił mu całą rolę, a mnie spektakl. Geniusz.
PAP: Kutz przestał reżyserować, ponieważ pochłonęła go polityka?
Robert Talarczyk: Po prostu zaczął realizować się w innych sferach życia, również artystycznych. Pisał doskonałe felietony, książki, poświęcał się sprawom społecznym. Może nie miał już siły i ochoty na reżyserowanie filmów, bo to bardzo wymagająca praca. Z drugiej strony mam wrażenie, że trochę zazdrościł Andrzejowi Wajdzie, że ten przestał reżyserować dopiero w wieku 90 lat. Byłem świadkiem najbardziej spektakularnej porażki Kutza. To było wtedy, kiedy dołączył do Janusza Palikota i postanowił, że dostanie się do Parlamentu Europejskiego. Miał na to cały plan. Pamiętam jak siedzieliśmy u niego przed wyborami, tym razem w ogrodzie, a nie w kuchni i opowiadał mi, że ma niedaleko stację kolejki, skąd może dojechać prosto na lotnisko i do Brukseli. Kupił nawet jakiś dziwaczny pojazd, coś w rodzaju wózka na prąd, którym zamierzał tam dojeżdżać. Raz towarzyszył mi w drodze na tę stację. Ruszył i było widać tylko wzbijające się za nim tumany kurzu. Pędził środkiem drogi, a jadące z naprzeciwka ciężarówki musiały go wymijać. Goniłem go z wyciągniętym językiem. Wracając do wyborów, osiągnął bardzo słaby wynik i to na Śląsku. To go zniszczyło. Nie chciał już nawet słuchać o tym, że mógłby jeszcze coś wyreżyserować, coś zrobić. Mówił tylko, że jest już za stary. Mam żal do Palikota, że tak go omamił.
Marzy mi się, żeby na Śląsku powstał festiwal filmowy im. Kazimierza Kutza. Ogromny jak w Wenecji czy Berlinie, na którym nagradzalibyśmy wybitnych reżyserów i aktorów z całego świata. Festiwal, który byłby żywym pomnikiem Kutza. I mam jeszcze jedno marzenie, za które kiedyś mi się oberwało, kiedy je wypowiedziałem głośno, choć powiedziałem to pół żartem, pół serio. Uważam, że Teatr Śląski powinien mieć innego patrona niż Stanisław Wyspiański… Proszę samemu osądzić, czy tak nie brzmi lepiej: Teatr Śląski im. Kazimierza Kutza.
PAP: Po jego śmierci pojawił się pomysł nagrody. W pierwszej edycji nominowani byli m.in. Horst Eckert (Janosch), czyli wspomniany wcześniej twórca „Cholonka”. Tym razem nominowana jest m.in. wokalistka Daria ze Śląska. Dwa różne światy.
Robert Talarczyk: Od początku zależało nam na tym, żeby ta nagroda miała szeroki zasięg. Oczywiście, mamy pewne kryteria. Po pierwsze, nominowane mogą zostać osoby, które są artystami. Po drugie, muszą być wyczulone na sprawy społeczne. Po trzecie, zainteresowane lokalnością. To trzy aspekty, które były charakterystyczne dla Kutza. Jako pierwsza nagrodzona została Anna Dymna, wspaniała aktorka, przyjaciółka Kutza, której działalność charytatywna jest nieoceniona, związana silnie z Krakowem. Później Szczepan Twardoch, wybitny pisarz, zaangażowany społecznie w śląskie sprawy, regionalista. A w zeszłym roku nagrodę zdobyła Maja Kleczewska, znakomita reżyserka, wykazująca się niezwykłą postawą obywatelską, która w Krakowie wystawiła wspaniałe „Dziady” z Dominiką Bednarczyk w roli Konrada, a w Katowicach „Pod presją” i „Łaskawe”.
PAP: Nie zawsze kapituła była zgodna.
Robert Talarczyk: Dwa lata temu nagrodę otrzymał Szczepan Twardoch. Moim zdaniem – i większości kapituły – bezwzględnie mu się ta nagroda należała. Uważam, że prezentuje bardzo bliską Kutzowi postawę i moim zdaniem sam patron nagrody byłby z tego werdyktu zadowolony. Jego żona – Iwona Świętochowska-Kutz – oraz Jerzy Illg uznali inaczej, zgłaszając votum separatum wobec werdyktu. Mimo to Twardoch nagrodę dostał, a oni nadal są w kapitule.
PAP: Pana największe marzenie związane z Kutzem?
Robert Talarczyk: Marzy mi się, żeby na Śląsku powstał festiwal filmowy im. Kazimierza Kutza. Ogromny jak w Wenecji czy Berlinie, na którym nagradzalibyśmy wybitnych reżyserów i aktorów z całego świata. Festiwal, który byłby żywym pomnikiem Kutza. I mam jeszcze jedno marzenie, za które kiedyś mi się oberwało, kiedy je wypowiedziałem głośno, choć powiedziałem to pół żartem, pół serio. Uważam, że Teatr Śląski powinien mieć innego patrona niż Stanisław Wyspiański… Proszę samemu osądzić, czy tak nie brzmi lepiej: Teatr Śląski im. Kazimierza Kutza.
Rozmawiał: Patryk Osadnik (PAP)
Tradycyjnie w urodziny Kazimierza Kutza wręczona zostanie nagroda jego imienia, przyznawana osobom, łączącym działalność artystyczną ze społecznym zaangażowaniem. Uroczysta gala odbędzie się w Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego. Wyróżnienie zostanie przyznane już po raz czwarty, w dniu 95. urodzin zmarłego w 2018 r. patrona nagrody. W tym roku nominowani do niej są: wokalistka Daria ze Śląska, aktor Krzysztof Głuchowski, reżyserka Agnieszka Holland, kompozytor Aleksander Nowak oraz aktorka Joanna Szczepkowska. (PAP)
Autor: Patryk Osadnik
pato/ dki/