Amerykańskie standardy spopularyzowane przez Franka Sinatrę, wypełniają najnowszy album pieśniarza i poety Boba Dylana. Na "Shadows in the Night" Dylan, w konwencji country i bluesa, śpiewa romantyczne, pełne żalu piosenki o utraconej miłości.
Podczas gdy jego rówieśnicy objeżdżają świat na kolejnych, "niekończących się" trasach koncertowych, śpiewają swoje największe przeboje, a nawet odgrywają, nuta w nutę, najsłynniejsze albumy - jak Patti Smith, The Rolling Stones, Roger Waters czy Paul McCartney - Bob Dylan wydaje się odcinać od swojej przeszłości. Koncertowe set-listy wypełnia materiałem z ostatnich płyt, ubarwiając je mniej znanymi piosenkami z przeszłości. Po przeboje sięga incydentalnie, a gdy już to robi, aranżuje je tak, by jak najmniej przypominały same siebie. Aranżacje nie są kanoniczne - ani folkowe, ani rockowe. Dylan "przepisuje" je na modłę tradycji muzyki country, boogie-woogie, bluegrass i bluesa.
W 2009 r. Dylan nagrał płytę z piosenkami bożonarodzeniowymi, teraz serwuje swoim fanom album, poświęcony "amerykańskiemu śpiewnikowi". Artysta, słynący z tego, że nie śpiewa cudzych piosenek, nagrał płytę złożoną wyłącznie z materiału cudzego autorstwa - kolejny osobliwy, Dylanowski żart. Sam muzyk przyznał w wywiadach, że z chęcią nagrania albumu standardów nosił się od lat 70., gdy usłyszał "Stardust" w wykonaniu Williego Nelsona. "Przez te wszystkie lata słuchałem jak inni nagrywają te piosenki i sam nabrałem na to ochoty. Zastanawiałem się, czy ktokolwiek słyszy je, tak jak ja" - mówił. Przyznał także, że mierzenie się z Sinatrą jest jak "wspinanie się na szczyt wielkiej góry".
"Shadows in the Night" wpasowuje się w konwencję persony scenicznej, jaką Dylan przyjął w 1997 r. Wraz z wydaniem płyty "Time Out of Mind" muzyk zmienił image - na trubadura-włóczykija, który poznał życie i przyjął wobec świata pozycję zdystansowania. W swoich piosenkach zastanawia się nad tym, co poszło nie tak ze światem i z ludźmi, wspomina prostsze czasy, nie znające jeszcze rock and rolla i popkultury.
"Shadows in the Night" wpasowuje się w konwencję persony scenicznej, jaką Dylan przyjął w 1997 r. Wraz z wydaniem płyty "Time Out of Mind" muzyk zmienił image - na trubadura-włóczykija, który poznał życie i przyjął wobec świata pozycję zdystansowania. W swoich piosenkach zastanawia się nad tym, co poszło nie tak ze światem i z ludźmi, wspomina prostsze czasy, nie znające jeszcze rock and rolla i popkultury. Większość utworów, które włączył do "Shadows in the Night" powstało w pierwszej połowie minionego stulecia i spopularyzował je Frank Sinatra - jedna z największych gwiazd muzyki i filmu lat 50. Całość utrzymana jest w podobnym brzmieniu, co inne dokonania Dylana z ostatnich 20 lat jak m.in. "Modern Times" (2006) czy "Tempest" (2012).
Jego nowa płyta - 36. studyjna w katalogu muzyka - przepełniona jest żalem za minionymi czasami, zwietrzałą młodością, utraconymi miłostkami. Większość utworów zagrana jest w tempie walcowym; Dylan nuci, niemal szepcze romantyczne wyznania jak "mogę tylko się modlić, byś ze mną została" w "Stay With Me". "Jeśli ziści się moje jedyne marzenie/ stęsknione ramiona znajdą cię" - nuci w "Fool Moon and Empty Arms", jak bohater romantyczny - "Księżyc na niebie, tylko dla nas/ gdzie jesteś?" - pyta.
Przez całą swoją karierę - rozpoczętą w 1962 r. - Dylan robił dokładnie to, na co miał ochotę, nie słuchając żadnych uwag czy sugestii. Gdy wszyscy zaakceptowali go jako muzyka folkowego, zaangażowany społecznie i politycznie głos, nawet "głos pokolenia", Dylan zapuścił długie włosy i zaczął grać rock and rolla. Toczył wojnę ze swoją publicznością, która nie zaakceptowała jego nowego wcielenia i faktu, że ten z ciągłej zmiany uczynił motyw przewodni całej swojej kariery artystycznej.
Urodził się jako Robert Allen Zimmerman w miasteczku Duluth w 1941 roku. W młodości próbował ucieczki do większego miasta. Grywał na pianinie w lokalnych zespołach. Zaczął nazywać się "Bob Dylan", na cześć walijskiego poety Dylana Thomasa. Na początku lat 60. przyjechał do Nowego Jorku, gdzie zaczął regularnie występować w klubach w Greenwich Village, dzielnicy cyganerii. W 1962 r. ukazał się jego pierwszy album, nazwany po prostu "Bob Dylan". Zasłynął dzięki swojej drugiej płycie, "Freewheelin'" (1963) na której zamieścił pieśni "Blowin' in the Wind" i "A Hard Rain's A-Gonna Fall". Został okrzyknięty głosem pokolenia, następcą Guthriego. Od początku dawał jednak znać, że jest orędownikiem wyłącznie w swojej własnej sprawie.
W 1965 r. zamienił gitarę akustyczną na elektryczną. Nie śpiewał już o lepszym świecie, w którym wszyscy mogliby żyć w harmonii. Grał teraz z zespołem rockowym - głośno i elektrycznie. Występ w Newport - mekce folku, "czystej" muzyki - został odebrany jak zdrada. Publiczność wygwizdała Dylana, dawni fani odwrócili się od niego. Podczas koncertu w Manchesterze w 1966 r., ktoś z widowni krzyknął na niego "Judasz!".
W 1966 roku Dylan miał wypadek motocyklowy, który posłużył mu za pretekst do zawieszenia wycieńczającego koncertowania. Skupił się na pracy w studiu. Niemal z każdą kolejną płytą zmieniał stylistykę. Płynnie przechodził od folku i country do rocka, od bluesa do reggae, nie chcąc dać się zaszufladkować. W 2011 roku był uznawany za faworyta do Literackiej Nagrody Nobla; przegrał ze Szwedem Tomasem Transtroemerem. Niedawno zaskoczył swoich fanów i dał się poznać także jako malarz. Wystawa jego obrazów i rysunków - wykonanych w latach 1989-1992 - trafiła do nowojorskiej galerii Ross Art Group, gdzie cieszyła się dużym zainteresowaniem. Malarskie prace słynnego muzyka można było oglądać także w toruńskiej Galerii Tumult.
Gdy w 2012 r. do sklepów trafiał album "Tempest", krytycy zastanawiali się, czy to ostatnia praca barda, tytuł krążka odczytując jako nawiązanie do "Burzy", ostatniej sztuki Williama Szekspira. Dwa lata później, zamiast po spokojną sceniczną emeryturę i odgrywanie "Mr. Tambourine Man" czy "Knockin' on Heavens Door", Dylan sięgnął po "amerykański śpiewnik". Jak zwykle wbrew oczekiwaniom.
Czterokrotnie występował w Polsce: w 1994 r. zagrał w Krakowie i Warszawie, w 2008 r. w Warszawie a w 2014 r. był gwiazdą Festiwalu Legend Rocka, organizowanego w Dolinie Charlotty, niedaleko Słupska. (PAP)
pj/ agz/