Osamotnienie, depresja, trudności w pisaniu to problemy, z którymi Gustaw Herling-Grudziński zmagał się na co dzień. "Każdy czytelnik jest dłużnikiem Lidii Croce-Herling. Jeżeli Gustaw mógł przemierzyć swoją drogę, stało się to w przemożnej mierze dzięki niej" - wspomina urodzonego 100 lat temu pisarza Wojciech Karpiński.
Polska Agencja Prasowa: Pana pierwsze spotkanie z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim to lektura "Innego świata", jeszcze w komunistycznej Warszawie. Co Pana uderzyło?
Wojciech Karpiński: Wyłudziłem tę mityczną dla mnie książkę na jedną noc od kolegi w liceum. Dowiedziałem się, że jego rodzice przyjaźnią się z Juliuszem Poniatowskim, przedwojennym ministrem, który właśnie wrócił z emigracji i przywiózł swój księgozbiór. Książka była dla mnie szokiem. Nie polityczne śmiałości stanowiły rewelację, lecz literacka transpozycja walki o wewnętrzną swobodę.
W "Innym świecie" przedstawiono utratę wolności i jej odzyskanie, walkę o duchową suwerenność. Zostały opisane śmierć i zmartwychwstanie, także zmartwychwstanie zmysłów, budzenie się reakcji na świat, na zmienność, na innych ludzi. Zrozumiałem, że mam przed sobą wielkiego pisarza, który zdołał literackimi środkami ukazać swoją drogę do wolności. Jest świadomy, że zwycięstwo nigdy nie jest ostateczne, ale wielkość tych zmagań leży właśnie w trudności obranej drogi, w ciągłym podejmowaniu wysiłku.
PAP: Resztę twórczości Herlinga Grudzińskiego oddziela od "Innego świata" cezura samobójczej śmierci żony. Bardzo mało wiemy o Krystynie Stojanowskiej, w internecie można znaleźć kilka jej obrazów, wiadomo też, że kochał się w niej Władysław Broniewski.
W.K.: Krystynie poświęcony był "Inny świat", jej cieniom - w kilkadziesiąt lat po śmierci - zadedykowany został "Rembrandt w miniaturze". Zafascynował mnie ten cień. Udało mi się odnaleźć jej grób, o czym piszę w "Obrazach Londynu". Życie obchodziło się z Herlingiem-Grudzińskim okrutnie - i wydawało wyroki skazujące na milczenie. Dwa razy stało się to w sposób spektakularny: po raz pierwszy, gdy znalazł się za drutami sowieckich obozów i po raz drugi, gdy Krystyna popełniła samobójstwo. Pierwsze wyjście z milczenia to był "Inny Świat", który przyniósł mu sławę. Drugie wychodzenie z milczenia, z wewnętrznego zamurowania, było trudniejsze niż pierwsze, zajęło mu całe życie. Ważne kroki na drodze do odzyskania władzy mowy wyznaczane były przez wczesne opowiadania, przez "Godzinę cieni", przez "Dziennik pisany nocą" i wreszcie przez ostatnie opowiadania, które pisane były jakby po to, by w końcu, w "Zjawach saraceńskich", wykrztusić z siebie wyznanie o utracie głosu i o wysiłkach, by go odzyskać, o powrocie do życia, ale już bez zdolności do miłości.
PAP: Czy twórczość Herlinga-Grudzińskiego da się też czytać jako kronikę walki z depresją?
W.K.: On walczył z duchowym porażeniem. To jest figura określająca jego sytuację także polityczną, nie tylko egzystencjalną. Na pewno były chwile, gdy wygrywał tę walkę. Wspaniałe strony, głównie w "Dzienniku pisanym nocą", lecz też w opowiadaniach - opisy włoskiego krajobrazu jako źródła ukojenia, opisy malarstwa - stanowią dowód, że powróciła też władza miłości, zdolność uwielbienia, podziwu. Sam Herling-Grudziński wyznawał, że "Inny świat" pisał ze zdumiewającą jak na niego łatwością, która nigdy się potem już nie powtórzyła, wkrótce nastąpił okres wyjątkowych pisarskich trudności.
Przyczyn tego zahamowania długo nie potrafił — nie chciał — wyjawić. Powoli wierni czytelnicy mogli odcyfrować zapis owego nieszczęścia, które doprowadziło do tak głębokiego stłumienia głosu, że proza Gustawa Herlinga-Grudzińskiego po "Innym świecie" wydaje się jakby spopielona, jakby zastygła pod zbyt ciężkim ciosem. Odrodzenie się po śmierci Krystyny okazało się trudniejsze niż odrodzenie się po katastrofie obozów. Całą drogę Herlinga-Grudzińskiego widziałbym jako podejmowanie tego wyzwania, przygotowywanie narzędzi do odbudowy wypalonego świata. Stąd zwycięstwa jego są tak cenne, ważne dla nas także i dzisiaj.
PAP: Herling-Grudziński nadał słowu samotność nową wagę. Jego córka, Marta, wspomina jego milczenie jako sposób na codzienność. "Czterdzieści lat kwarantanny w leprozorium reakcyjności" - tak sam pisarz wspominał swoją egzystencję we Włoszech, życie autora "Innego świata" wśród lewicujących zachodnich intelektualistów.
W.K.: Gdy myślę dziś o drodze Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, o jego komunikowaniu się z innymi, wspominam parę dni, gdy zatrzymałem się u niego w Neapolu w 1975 roku. Poprosiłem o pokazanie wydań jego książek. Na pierwszej z nich, "Żywi i umarli" z 1945 roku, zobaczyłem dedykację: "Samemu sobie. Gustaw". Zrozumiałem zakres i znaczenie jego suwerennej i dumnej samotności. Przecież rozmów na temat swojej twórczości nie mógł prawie z nikim prowadzić, na pewno nie z rodziną z powodu bariery języka, nie rozmawiał na ten temat z Giedroyciem, nie rozmawiał z Czapskim, tak różni byli temperamentami. Nie rozmawiał z Kotem Jeleńskim. A jednak rozmowa jest konieczna, aby całkiem nie skwaśnieć, nie skamienieć wewnętrznie.
Tą rozmową — ze światem, przeciw światu, ku uratowaniu własnego świata — będzie pisarstwo. Ale przecież był on pisarzem o najmocniejszych bodajże zahamowaniach, może tylko Kot Jeleński miał bardziej krytyczne spojrzenie na własną twórczość, tyle że Kot był cudownie wewnętrznie swobodny i otwarty. Droga Herlinga-Grudzińskiego to przedzieranie się ku sobie, w przebraniach, które stanowią utrudnienie, ale są konieczne.
PAP: Nazywano go Księciem Niezłomnym, był bardzo ostry w ocenach rzeczywistości, ale też sztuki.
W.K.: Droga, po której kroczył z niewiarygodną konsekwencją, zakładała pracę nad sobą, uczenie się z dokonań przeszłości, czyli tego wielkiego wysiłku, który w "Dzienniku pisanym nocą" jest prezentowany otwarcie jako budowanie własnej biblioteki wyobraźni. Stawiając sobie tak wysokie wymagania, uważał, że może, musi stawiać równie wysokie wymagania innym, w życiu, ale i w sztuce. Analizował utwory z przeszłości, oceniał, czy artyści potrafią zatrzymać coś z rzeczywistości, dotrzeć do niej, nie zubożając jej, czy pozwalają się uczyć, rozwijać, wzbogacać.
PAP: Od śmierci Herlinga-Grudzińskiego mija dekada. Gdy po latach myśli Pan o przyjacielu, co wysuwa się na pierwszy plan?
W.K.: Fakt, że nie docenialiśmy roli, jaką odegrała jego druga żona - Lidia Croce. Ktoś, kto jak Gustaw Herling-Grudziński buduje dla czytelników metafizyczny Dom Słowa, musi mieć dla siebie, bardzo prozaicznie i bardzo konkretnie, dom w którym będzie mógł pisać, będzie mógł zmagać się z własną samotnością i bronić własnej niezawisłości, także przed najbliższymi, przed rodziną.
Otóż ten dom prywatny został Gustawowi ofiarowany przez panią Lidię Croce. To ona wyrwała go z monachijskiej depresji, to ona dała mu rodzinę, mieszkanie w Neapolu, otaczała opieką jego pisarstwo, rozumiała potrzebę jego „polskiego płuca”, cokwartalnych miesięcznych wyjazdów do Maisons-Laffitte. To Lidia pomagała mu przejść przez chwile, czasem długie, umore nero, melancholii, ona znosiła jego trudne okresy, a — delikatnie mówiąc — nawet on sam nie twierdził, że ma łatwy charakter, to wreszcie ona przekonała go, aby zachował swoje archiwum, choć kilka razy słyszałem od Gustawa przed laty, że zamierza je zniszczyć.
Dla mnie od dłuższego czasu jest oczywistością, że każdy czytelnik Gustawa Herlinga-Grudzińskiego jest dłużnikiem Lidii Croce-Herling. Jeżeli Gustaw mógł przemierzyć swoją drogę, stało się to w przemożnej mierze dzięki niej. (PAP)
Rozmawiała Agata Szwedowicz
aszw/ mabo/