Roman Polański ustawia scenografię i ćwiczy z nami sceny. Gra każdą z ról, a jest genialnym aktorem – powiedzieli PAP Fanny Ardant i Oliver Masucci, którzy wystąpili w "The Palace". Nowy film twórcy "Pianisty" w piątek wchodzi do polskich kin. Przypominamy wywiad przeprowadzony we wrześniu br. podczas 80. festiwalu w Wenecji, gdzie odbyła się światowa premiera obrazu.
Akcja "The Palace" rozgrywa się 31 grudnia 1999 r. w luksusowym Gstaad Palace w szwajcarskich Alpach. Opowieść zaczyna się w sylwestrowe południe, gdy personel hotelowy rozpoczyna przygotowania do wieczornej imprezy, w której weźmie udział światowa elita. Zespołem dowodzi kierownik Hansueli (w rej roli Oliver Masucci), który dba o każdy szczegół i pociesza podwładnych, że 2000 rok nie oznacza końca świata. Mimo starań załogi chaos w hotelu powiększa się z każdą godziną. Przybywający goście mają wielkie oczekiwania.
Rosyjscy oligarchowie żądają sejfu, który pomieści kilkanaście walizek pełnych banknotów. Przebrzmiałemu gwiazdorowi Billowi Crushowi (Mickey Rourke) nie podoba się pokój. W jeszcze większy popłoch wprawia go wizyta Czecha, który podaje się za jego nieślubnego syna. Marquise (Fanny Ardant) potrzebuje trawiastego podłoża w łazience dla swojego ukochanego pieska. Świętujący pierwszą rocznicę związku z Magnolią 90-letni Dallas III sprowadza do hotelu pingwina. Z kolei słynny lekarz (Joaquim de Almeida) nie może się opędzić od pacjentek, które potrzebują botoksu last minute. Personel z uśmiechem na ustach pomaga gościom rozwiązać każdy, nawet najbardziej absurdalny, problem. Jednak w trakcie sylwestrowego balu sytuacja całkowicie wymyka się spod kontroli.
Polska Agencja Prasowa: Przyznam, że byłam zaskoczona, gdy dowiedziałam się, że po wszystkich wielkich filmach, m.in. "Chinatown", "Dziecku Rosemary" czy ostatnim "Oficerze i szpiegu", Roman Polański zamierza zrealizować sarkastyczną komedię. Jestem ciekawa, jakie były państwa pierwsze reakcje po przeczytaniu scenariusza "The Palace", współtworzonego przez reżysera, Jerzego Skolimowskiego i Ewę Piaskowską?
Oliver Masucci: Miałem podobne odczucia. Jednak uwielbiam komedie i bardzo chciałem w tym filmie wystąpić.
Fanny Ardant: Spodobało mi się satyryczne, pozbawione moralizatorskiego tonu podejście do naszych czasów, społeczeństwa. Na pierwszy rzut oka to po prostu szalona opowieść, ale jeśli się w nią zagłębimy, dostrzeżemy w niej wiele interesujących rzeczy. Poza tym nigdy nie zagrałam postaci zbliżonej do Marquise, którą zaproponował mi reżyser. Pomyślałam, dlaczego by nie zapuścić się do tej dżungli.
O.M.: Kiedy poznałem Romana Polańskiego, umówiliśmy się w Gstaad Palace, więc przy okazji mogłem obserwować hotelowych gości. W tym mieście nie znajdziesz zwyczajnych sklepów. Są wyłącznie butiki Diora i innych projektantów high fashion. To luksusowy narciarski kurort, który nie został naznaczony II wojną światową. Gdy wybuchła, mieszkańcy Gstaad jeździli na nartach. Ale oczywiście, Roman Polański opisuje tamtejszą społeczność w sposób wyolbrzymiony i karykaturalny.
PAP: Zobaczyli państwo w tej opowieści wycinek własnego świata?
O.M.: Nie. Wychowałem się w rodzinie restauratorów. Mój tata jest Włochem. W latach 60. wyjechał do Niemiec, gdzie podjął pracę. W tym okresie do kraju napływało też wielu tzw. gastarbeiterów z Polski i Turcji. Lokal ojca mieścił się w klubie tenisowym. Pamiętam, że musiałem obsługiwać dzieci bogaczy. Dorośli klienci byli w porządku, ale dzieci zachowywały się wyjątkowo niesympatycznie i wyraźnie dawały mi do zrozumienia, że nie jestem jednym z nich. Doskonale rozumiem, co to znaczy podróżować za chlebem. W pewnym momencie rodzice mieli hotel, więc również praca w tej branży jest mi dobrze znana. Zależało mi na tym, żeby mój bohater był tak samo uprzejmy wobec każdego gościa, niezależnie od stanu jego portfela. Hanuseli traktuje wszystkich jednakowo.
F.A.: Nigdy nie należałam do tego świata. Podążam za tym, co przynosi życie. Jeśli nie pracuję, nie mam pieniędzy, więc muszę pracować. Poznałam ludzi z wyższych sfer, w tym finansistów. Są śmiertelnie nudni. O niczym nie można z nimi porozmawiać. Nie chcą mówić o polityce, ponieważ to dla nich śliski temat. Boją się właściwie wszystkiego.
O.M.: To dlatego, że nie chcą stracić tego, co mają. Jeśli posiadasz wiele, masz dużo do stracenia.
PAP: Roman Polański mówił państwu, dlaczego chciał zrealizować właśnie ten film?
O.M.: Powiedział, że zawsze chciał go zrobić. Umieścił akcję w sylwestra 1999/2000, ponieważ w tym czasie wszystko wydawało się piękne. Miało nie być już więcej wojen, terroryzmu. Nikt nie dostrzegał czarnego kruka lecącego nad Alpami, nie przypuszczał, że za chwilę runą wieże World Trade Center. Ludzie uważali, że to, co złe, mają za sobą, że już po wszystkim. Okazało się, że nie. Dla reżysera musiało to coś znaczyć. On zawsze dokładnie wie, czego chce. Napisał scenariusz, a później, w trakcie zdjęć, próbował przypomnieć sobie, co miał na myśli. Dlaczego to napisałem? Ach, właśnie po to... Poza tym, jeśli dzwoni do ciebie Roman Polański, po prostu chcesz z nim pracować. Mam rodzinę w Szwajcarii, u której pracuje małżeństwo Polaków. Zajmują się domem, robią właściwie wszystko. Polka bardzo słabo mówi po niemiecku, ale w jakiś sposób dowiedziała się, że zagrałem w filmie Romana. I teraz zawsze, kiedy ją widzę, wykrzykuje: "Polański!". Przepełnia ją duma. Polański naprawdę jest królem.
F.A.: Wiem, przez co przeszedł w życiu. Już wyłącznie z powodu tych wszystkich zawirowań Roman może być królem, ale w jego wypadku nie chodzi tylko o biografię.
PAP: Roman Polański jest reżyserem, który zostawia aktorom dużo przestrzeni, artystycznej wolności?
F.A.: Wcześniej nie omawialiśmy roli szczegółowo. W trakcie prób udzielał nam wielu praktycznych wskazówek. Mówił: "nie możesz trzymać butelki w ten sposób, złap ją tak". Roman jest bardzo precyzyjny. Grając u niego, nie możesz zapomnieć o najdrobniejszych detalach.
O.M.: Najzabawniejsze było, jak poprawiał nam włosy czy fragment kostiumu. Wracał na swoje miejsce, po czym podchodził do nas fryzjer lub kostiumograf i zaczynał układać fryzurę czy ubranie po swojemu. Wtedy reżyser szalał, krzycząc: "nie, nie, nie". Chodziło o takie szczegóły, na które nikt zwykle nie zwraca uwagi, ale dla niego to była wielka różnica. Roman to naprawdę zabawny facet, ale nie jest w dobrym tonie, by aktor sugerował mu cokolwiek wprost. Jeśli zrobisz coś po swojemu, przyjmie to, o ile będzie dobre. A jeśli mu się nie spodoba, poprawi cię. Aktorzy, którzy długo rozprawiają o tym, jak chcieliby zagrać daną scenę, zwykle nie potrafią tego zrobić.
PAP: Fanny Ardant grała w filmach m.in. François Truffauta, Paola Sorrentino, Wima Wendersa i Michelangelo Antonioniego. Czy pracę z Polańskim może pani porównać do pracy z innymi wielkimi reżyserami?
F.A.: Każdy twórca ma inny charakter. Tym, co ich łączy, jest miłość i pasja do pracy. Kiedy przyjeżdżają na plan, rozpiera ich energia. Nie chcą stracić ani minuty z tego czasu. Dla wybitnych reżyserów każdy kolejny film jest tym pierwszym. Nie są pretensjonalni, nie puszą się, że mają już na koncie pięćdziesiąt dzieł, nawet jeżeli faktycznie tak jest. I nigdy nie biorą niczego za pewnik. Kocham tę pracę za to, że przypomina mi dzieciństwo. Minutę przed rozpoczęciem zdjęć jesteśmy Fanny i Oliverem, a za chwilę, dzięki magii kina, stajemy się np. gangsterem i policjantem.
O.M.: Tak. Reżyser też musi być trochę takim dużym dzieckiem. Jeździliśmy z Romanem na nartach, kiedy miał 88 lat. Dzisiaj jest 90-latkiem, a wciąż szusuje na nich jak 30-latek.
PAP: Podobno początkowo reżyser widział pana w mniejszej roli. Jak przekonał go pan, by mógł wystąpić w głównej?
O.M.: Kiedy spotkaliśmy się w Gstaad, Roman planował, że będę nieślubnym synen Billa Crusha. Przyznałem, że wolałbym zagrać kogoś innego. Bardzo chciałem poznać wszystkich wspaniałych aktorów, których zaangażował do filmu. Zapytał, czy mam na myśli główną rolę. Potwierdziłem. Zwrócił uwagę, że Hansueli to pozytywny bohater. Napomknąłem, że grałem ostatnio kilka czarnych charakterów i potrzebuję odmiany. Dowiedziałem się, że przymierzał do tej roli kogoś innego, ale tamten aktor kręci w tym czasie serial i nie będzie mógł wystąpić. Polański uznał, że jestem za wysoki, bo Hansueli miał być filigranowym facetem. Powiedziałem: wiesz Roman, może mógłbym to trochę zagrać, w końcu jestem aktorem. Roześmiał się. Kilka dni później zadzwonił do mnie i dostałem angaż.
PAP: Akcja "The Palace" rozgrywa się w jednym miejscu, więc mógłby powstać spektakl na podstawie tego scenariusza. Czy metoda pracy Polańskiego nad tym filmem była zaczerpnięta z teatru?
O.M.: Tak. Roman ustawia scenografię i ćwiczy z aktorami sceny. Gra każdą z ról, a jest genialnym aktorem. Później aktorzy powtarzają. Ćwiczymy wiele razy poszczególne ujęcia. To zupełnie inne doświadczenie niż praca z młodym reżyserem, kiedy przychodzisz na plan, a kamera jest już ustawiona. Nie znoszę tego, bo skąd wiesz, co masz robić? Masz usiąść czy stać? Roman jest podekscytowany za każdym razem, gdy w trakcie prób odkrywa, jak ma wyglądać dana scena. To bardzo dobry sposób reżyserowania, ponieważ możesz sprawdzić, co działa, a co nie. Kiedy Polański uzna, że jest w porządku, dopiero decyduje, gdzie umieścić kamerę. Nigdy od razu nie wiadomo, jaką perspektywę przyjmie.
F.A.: Faktycznie było trochę jak w teatrze. Początkowo miałam być nieobecna w scenie, w której do pokoju Marquise przychodzi hydraulik. Jednak Roman zasugerował, żebym została w pokoju i włączyła telewizor. Chciał w jakimś stopniu obnażyć moją bohaterkę. Tylko jaka muzyka byłaby do tego odpowiednia? Ta nie, tamta też... W końcu znalazł coś zbliżonego do samby i zapytał, czy mogłabym zatańczyć przed telewizorem. Jeszcze chwilę wcześniej nic nie wiedzieliśmy i nagle pojawił się ten pomysł. Wstydziłam się swoich ruchów, ale zrobiłam to.
PAP: Jak widzą państwo przyszłość kina? Będzie ona należeć do starych mistrzów, takich jak Polański, czy raczej do nowych pokoleń twórców?
F.A.: Myślę, że kino stanie się silniejsze. Znów mocniej zwiąże się z rzeczywistością, w której żyjemy. Wywodzę się z tradycji francuskiej, w której ostatnie słowo – gdy idzie o kształt filmu – należy do autorów. Wierzę, że stanie się tak znowu, a wielkie platformy będą pełnić wyłącznie rolę producentów i w tym pośredniczyć. Kino jest dla mnie niczym literatura – nigdy nie zginie. Będzie z nami zawsze, nawet jeśli chwilowo będzie powstawać mniej wielkich produkcji. Jak powiedziała francuska minister kultury Rima Abdul-Malak, kino jest jednocześnie sztuką i przemysłem, ale sztuka zawsze będzie na pierwszym miejscu. Ostatnio bardzo wyraźnie widać, że filmy – choćby te kameralne, realizowane przez wielkich twórców – znowu znajdują swoje miejsce w kinach. To ich naturalna przestrzeń. Tam ludzie chcą je oglądać.
O.M.: W kinach jest też miejsce dla prowokacyjnych filmów. Dzisiaj przemysł jest pełny napięć. Twórcy muszą dbać, by obsada była odpowiednio zróżnicowana. Ciągle coś muszą. Osobiście lubię filmy niepoprawne politycznie.
F.A.: Ja też.
O.M.: Wydaje mi się, że w ogóle człowiek nie jest istotą poprawną politycznie. Właściwie ciągle coś udajemy. Mówimy o sobie to, co uważamy za stosowne. Tymczasem ja nawet nie wiem, kim jestem. Pewnie ktoś z zewnątrz mógłby to trafniej ocenić. Kiedyś uważano, że kino wyprze teatr. Tak się nie stało. Później, gdy pojawiły się platformy streamingowe, wieszczono śmierć kina. Ono nadal istnieje, ponieważ opowiada bardzo szczególne historie w wyjątkowym miejscu, w którym ludzie mogą przebywać razem. To doświadczenie, którego nie znajdziemy nigdzie indziej. Dlatego jestem spokojny, że kino przetrwa. Przynajmniej dopóki możemy kręcić filmy i w nich grać.
Rozmawiała Daria Porycka (PAP)
Światowa premiera "The Palace" odbyła się we wrześniu br. w sekcji pozakonkursowej 80. festiwalu w Wenecji. W piątek obraz wchodzi do polskich kin. Jego dystrybutorem jest Next Film.
dap/ skp/