Nieopodal dawnego urzędu cenzury w Warszawie w czwartek odsłonięto Memoriał Wolnego Słowa upamiętniający podziemny ruch wydawniczy. "Drukowaliśmy najlepszą literaturę, jako jedyni wydaliśmy wiersze Miłosza" - wspominał Wojciech Borowik, jeden z podziemnych wydawców.
"Wszystko to, co robiliśmy, było nielegalne" - powiedział dziennikarzom podczas uroczystości Wojciech Borowik, obecnie prezes Stowarzyszenia Wolnego Słowa, który w czasie PRL działał w opozycji demokratycznej, m.in. wydając w drugim obiegu wydawniczym publikacje niedopuszczane do druku przez Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk.
Nielegalne było - jak mówił - pozyskiwanie papieru, którego nie można było normalnie kupić i obowiązywały specjalne przydziały; na rynku niedostępna była także farba, a maszyny do pisania podlegały rejestracji. "Musieliśmy używać sposobu, by je pozyskać, np. zdobywaliśmy je w ambasadzie amerykańskiej lub innych instytucjach, które nie podlegały kontroli" - podkreślił Borowik.
Problemem było też znalezienie miejsca do drukowania książek i prasy. "Nie wszyscy byli skłonni oddawać swoje mieszkania, domy czy nawet piwnice na druk takich publikacji, bo groziło to represjami, w razie wpadki te osoby miały duże przykrości, włącznie z więzieniem" - mówił dawny działacz opozycji.
"Drukowaliśmy najlepszą polską i zachodnią literaturę, Orwella, Sołżenicyna, Miłosza" - wymieniał. Według Borowika, gdy Czesław Miłosz dostał literacką Nagrodę Nobla, jedyną oficyną, która drukowała jego poezję, była Niezależna Oficyna Wydawnicza. Jak podkreślił działacz, książki polskiego noblisty czytano nielegalnie.
Jak opowiadał, do tej prowizorycznej drukarni trzeba było przewieźć nielegalny papier, co również było wyzwaniem. "Na końcu przyjeżdżała ekipa drukarzy z maszyną i zamykali się w domu, mieszkaniu czy piwnicy. Gdy ta ekipa opuściła lokal, przyjeżdżała inna, zabierała całość publikacji, przewoziła w inne miejsce, by drukarnia była czysta. Potem bibuła była składana i rozprowadzana do punktów kolportażu hurtowego, a stamtąd odbierali ją kolporterzy detaliczni" - tłumaczył.
"Drukowaliśmy najlepszą polską i zachodnią literaturę, Orwella, Sołżenicyna, Miłosza" - wymieniał. Według Borowika, gdy Czesław Miłosz dostał literacką Nagrodę Nobla, jedyną oficyną, która drukowała jego poezję, była Niezależna Oficyna Wydawnicza. Jak podkreślił działacz, książki polskiego noblisty czytano nielegalnie.
"Zagrożenie było w zasadzie na każdym kroku. Sam siedziałem na beczce prochu, w moim mieszkaniu w pewnym momencie była drukarnia, punkt składania, punkt kolportażu. Jak to się stało, że nie wpadliśmy, do tej pory nie wiem. Mało tego, nie ma żadnego śladu w aktach bezpieki, by ona o tym wiedziała. A tam się kręcił tłum ludzi, ciągle ktoś coś wnosił, wchodził, wychodził" - opowiadał.
Co więcej, okazało się później, że jedno z mieszkań na klatce zajmował ubek. "Prawdopodobnie on dawał mi jakąś gwarancję bezpieczeństwa, bo bezpieka sądziła, że on kontroluje sytuację na naszej klatce, a on się zajmował zupełnie innymi osobami, nie mną. Chyba uznał, że nie powinien swojemu sąsiadowi szkodzić" - mówił Borowik.
Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk mieścił się przy ul. Mysiej. Naprzeciwko wejścia do dawnej siedziby stanął w czwartek Memoriał Wolnego Słowa upamiętniający działaczy drugiego obiegu wydawniczego. To czarny pas, który ciągnie się od ul. Nowy Świat, naprzeciwko dawnej siedziby KC PZPR, wzdłuż ul. Mysiej do miejsca, gdzie mieścił się urząd cenzury. Jego przerwanie i zadarcie symbolizuje zwycięstwo wolnego słowa. (PAP)
mce/ ls/ jra/