Sztuka robienia filmów jest moją pasją. Wykorzystuję do tego nowoczesne narzędzia – stwierdza w rozmowie z PAP Zbigniew Rybczyński, mieszkający w Arizonie laureat Oscara za animowany krótki metraż „Tango”. Nawiązał też do pracy w wrocławskim CeTA skąd, jak mówi, po oskarżeniu o korupcję został usunięty.
PAP: Jak pan wykorzystuje przy realizacji filmów nowoczesną technologię?
Zbigniew Rybczyński: Mam pasję życiową, którą jest sztuka robienia filmów. Przed wielu laty moja praca skrzyżowała się z rozwojem technologicznym. Od czasów wideo byłem pionierem nowych technologii. Pracowałem najpierw w broadcast tv, a później jako pierwszy w USA w systemie high definition. Jeszcze w latach 80. zrealizowałem filmy takie, jak „Kafka”, „Steps” czy „Orkiestra”. Wraz z rozwojem techniki komputerowej zająłem się programowaniem, gdyż to jest podstawą wszystkich nowoczesnych narzędzi. W wielu filmach, które traktowałem jako eksperymenty, odkrywałem rzeczy, których nie mogłem zrealizować przy pomocy istniejących narzędzi, toteż spędziłem wiele lat na budowie brakujących. Doprowadziło mnie to do konceptu studia, w którym można realizować filmy w zupełnie inny sposób, niż dotychczas. Przede wszystkim z udziałem małego zespołu. Pod jednym dachem można tworzyć sceny, pejzaże i montować filmy w czasie rzeczywistym.
PAP: Na czym to polega?
Zbigniew Rybczyński: Filmy kręci się zazwyczaj w małych kawałkach, a potem następuje post-produkcja, kiedy poszczególne ujęcia montuje się w całość. W tej fazie wykonuje się specjalne efekty. Elektronika już w połowie lat 80. umożliwiała kręcenie filmów, jednoczesne ich montowanie i tworzenie efektów specjalnych. W trakcie zdjęć ekipa twórcza widzi powstający film już właściwie w ostatecznym kształcie. Największa korzyść wynika z tego, że można to robić na żywo. Tak jak podczas transmisji telewizyjnej, gdzie montuje się na żywo z wielu kamer. W wypadku filmu sceny aktorskie można łączyć z efektami specjalnymi. George Lucas powiedział kilka lat temu, że dla niego przyszłość filmu to efekty specjalne w real time.
PAP: Gdzie pan realizuje swoje filmy?
Zbigniew Rybczyński: Od 25 lat moja praca jest uzależniona od studia, które jest moim wynalazkiem. Stąd trudno mi powrócić do prymitywnej formy pracy. Jednak zbudowanie takiego studia związane jest ze środkami finansowymi, czasem, nowym zespołem ludzi. Trzeba ich nauczyć i pomóc zrozumieć stosowaną przez mnie metodę, aby mogli wziąć udział w tego rodzaju produkcjach.
PAP: Budował pan takie studio w Polsce…
Zbigniew Rybczyński: Budowane we Wrocławiu studio CeTA było wówczas najbardziej zaawansowane na świecie. Zbudowano specjalnie dla nas urządzenia, które nigdy wcześniej nie były dostępne. Gdy zostałem wyrzucony z tego studia, wróciłem do USA. Jest to moja druga emigracja. Zacząłem znowu od zera budować kolejne studio na ranczu w Arizonie.
PAP: Co chciał pan robić we Wrocławiu?
Zbigniew Rybczyński: Kiedy przyjechałem w roku 2009 do Polski po prawie 30-letniej emigracji, zgłosiłem pomysł zbudowania nowatorskiego studia, co zostało entuzjastycznie przyjęte. Pracowaliśmy na terenie byłej Wytwórni Filmów Fabularnych we Wrocławiu, gdzie powstawały legendarne filmy. Od wielu lat myślałem nad stworzeniem instytutu obrazu. Obraz jest przecież podstawowym narzędziem komunikacyjnym i badawczym. Nie chodzi tylko o rozrywkę, lecz przede wszystkim o wizualizację wszystkiego. Dzisiaj nie buduje się budynków czy skomplikowanych urządzeń bez uprzedniej wizualizacji komputerowej. Zadziwiające jest to, że na świecie nie ma instytucji, gdzie bada się wszystkie aspekty obrazu - stworzenie jej uznałem więc za cel swojego życia. Miało to być studio z najlepszym sprzętem do rejestracji ruchomego obrazu, ale jednocześnie - prowadzenia badań w tej dziedzinie, połączonych z transmisją obrazu, internetem i edukacją. Dla mnie najważniejszy był rozwój technologiczny mogący doprowadzić do rozwoju zupełnie nowych dziedzin przemysłu. Japonia poprzez rozwój technologii związanych z produkcją obrazu z biednego państwa stała się potęgą gospodarczą.
Dzisiaj wciąż jest możliwość niezwykłego rozwoju ekonomicznego przez opracowanie technik pozwalających w tani, szybki i efektowny sposób produkować atrakcyjne obrazy, tzw. special effects. Są one podstawą każdego popularnego filmu. Przeżywamy nieprawdopodobną eksplozję dystrybucji obrazów od telefonów komórkowych, poprzez telewizję aż do kina. Wytwarzanie atrakcyjnych obrazów jest jednak nadal bardzo skomplikowane i niezwykle drogie. W każdym uproszczeniu, przyspieszeniu i potanieniu metod produkcji kryje się ogromny potencjał ekonomiczny. Podobnie jest w dziedzinach symulacji wizualnych. Wkraczamy w epokę virtual reality. Wszystko będzie w obrazach przestrzennych, ale wytwarzanie takich obrazów ma wiele wad technicznych. Wiele osób w ogóle nie może oglądać trójwymiarowych obrazów. Trzeba to wszystko naprawić, uczynić nie tylko tanim i szybkim w produkcji, ale też ulepszyć, aby odpowiadało prawdziwemu ludzkiemu widzeniu.
PAP: Jakie to może mieć jeszcze inne praktyczne zastosowanie?
Zbigniew Rybczyński: Stwarza to wielką szansę dla przemysłu, medycyny, edukacji - w ogóle rozwoju kraju. Dla mnie był to najważniejszy element w projekcie wrocławskim. Niestety niewielu ludzi zrozumiało i widziało ten potencjał. Mam na myśli szczególnie decydentów, którzy początkowo poparli projekt. Kiedy odkryłem, że przyznany mi zespół administracyjny zarządzający sprawami prawnymi i finansowymi jest nieuczciwy i kradnie pieniądze, zgłosiłem to ministrowi Bogdanowi Zdrojewskiemu. Spotkała mnie za to kara, najgorsza rzecz w mojej karierze zawodowej. Zostałem oczerniony, opluty błotem, wyrzucony z pracy.
PAP: Czy próbował pan się odwołać od tej decyzji?
Zbigniew Rybczyński: Jako zwykły obywatel zrobiłem wszystko, co mogłem. Poprosiłem o nadzór nad śledztwem prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta i Najwyższą Izbę Kontroli - bez skutku. Złożyłem trzy zawiadomienia do prokuratury, zwróciłem się do Sądu Pracy i wytoczyłem trzy procesy cywilne o zniesławienie. Zrobiłem wszystko, co mogłem. Gdybym miał cokolwiek na sumieniu, gdybym miał sobie coś do zarzucenia, siedziałbym raczej cicho. Pracowaliśmy z żoną przez cztery lata bez urlopu i wakacji. Wobec ogromu pracy jako jedyni zostawaliśmy w studio na weekendy. Wyrzucono nas z pracy metodą stalinowską. Dostaliśmy 15 minut na opuszczenie budynku, gdzie były tony mojego sprzętu, meble, dzieła sztuki, dokumenty. Kontrolowano, co zabieramy. Osobiste komputery i dokumenty upchaliśmy w jednej walizce, plastikowych torbach i kartonie. Miesiącami trwały negocjacje prowadzone przez prawników, żebym w ogóle mógł odzyskać swoje rzeczy i sprzęt, który sam zbudowałem w Niemczech, w Stanach i przywiozłem do Polski. Najważniejszy sprzęt nie został mi wydany, zostałem przez państwo okradziony. Zgłosiłem to do prokuratury, sprawa przechodziła tam i z powrotem to do sądu, to znów do prokuratury, aż wreszcie wylądowała w sądzie, gdzie zapadł wyrok. Sąd uznał, że ponieważ dołączyłem mniejszą część sprzętu do większej, którą sam zbudowałem w ciągu czterech lat, mój sprzęt należy do studia.
PAP: Czy złożył pan apelację od wyroku?
Zbigniew Rybczyński: Nie, ponieważ trwało to trzy lata. Mógłbym się odwołać do w trybie cywilnym, ale nie mam już na to środków finansowych. W rezultacie mój skradziony sprzęt wciąż jest we Wrocławiu. Sąd stwierdził, że dyrektor, który sprzęt zatrzymał, działał dla dobra instytucji.
PAP: Był pan już wówczas uznanym artystą, laureatem Oscara. Czy polscy artyści nie próbowali się za panem wstawić?
Zbigniew Rybczyński: Jestem nie tylko laureatem Oscara, ale doktorem honoris causa Szkoły Filmowej w Łodzi, mam wiele innych nagród, zostałem odznaczony złotym medalem Gloria Artis. Po dramatycznym wyrzuceniu z pracy zwróciliśmy się do środowiska artystycznego w Polsce. To, że politycy i urzędnicy kradną, zdarza się na całym świecie. Najbardziej uraziła mnie jednak postawa artystów. To przykre, że nie znalazłem poparcia ze strony najważniejszych - moich bardzo dobrych znajomych. Nie chcę wymieniać nazwisk, niektórzy już nie żyją. Nie odezwali się ani słowem - z wyjątkiem garstki przyjaciół, którzy starali się coś zrobić, napisali petycję z protestem, ale nie odbiło się to większym echem. Jeden z ważnych polityków powiedział mi, że gdyby środowisko artystyczne się postawiło, pan minister Zdrojewski natychmiast by poleciał. Najgorsza rzecz spotkała mnie we własnej ojczyźnie. Paradoksem jest, że jako filmowiec mam lepsze wspomnienia z postawy artystów w dobie komuny, kiedy byli bardziej odważni niż w demokratycznej Polsce.
PAP: Czemu pan to przypisuje?
Zbigniew Rybczyński: Jest to jakby odbicie choroby europejskiej. Z jednej strony publiczne pieniądze na sztukę, nietypowe projekty naukowe, których prywatna osoba czy instytucja nie może sfinansować są dobrodziejstwem. Z drugiej jednak strony powoduje to uzależnienie środowiska artystycznego i naukowego od takich funduszy, czyli od decydentów. W moim przypadku każdy się bał, że nie dostanie od ministra pieniędzy na swój film czy inny projekt. Ludzie się bali zająć stanowisko. Minister odpowiadał, pewnie jak zwyczaj każe, że sprawę bada prokuratura i zobaczymy. Trwa to już piąty rok. Zemsta aparatu urzędniczego polegała na tym, że kiedy zgłosiłem kradzież pieniędzy publicznych minister próbował to ukryć przez półtora roku, a zamieszane w to osoby zrobiły wszystko, żeby mnie usunąć i oczernić, totalnie kłamiąc. Wokół mojej osoby narastał czarny PR. Kiedy na wrocławskim spotkaniu Klubu prof. Dudka, z udziałem śmietanki miasta, opowiedziałem o wszystkim, ukrywanie sprawy było już za dużym ryzykiem. Ministerstwo powiadomiło prokuraturę i jednocześnie mnie wyrzucono z pracy. Medialnie wyglądało to tak, że jestem odpowiedzialny za przekręty finansowe.
PAP: Jak dziś wygląda pańska sytuacja?
Zbigniew Rybczyński: W Sądzie Pracy odniosłem pyrrusowe zwycięstwo. Dopatrzono się, że jestem w wieku emerytalnym i nie powinienem być w taki sposób zwolniony. Dostałem odszkodowanie za miesiąc pracy, ale sąd uznał na podstawie fałszywych argumentacji, że merytorycznie wyrzucono mnie słusznie. Wygrałem jedną sprawę z ministrem Zdrojewskim w procesie o zniesławienie. Po kilkakrotnych odwołaniach musiał po trzech latach opublikować przeprosiny w "Gazecie Wrocławskiej". Inne procesy przeciw MKiDN i tygodnikowi "Wprost", który napisał na mnie totalny, kłamliwy paszkwil, wciąż trwają.
W Nowym Jorku rozmawiał Andrzej Dobrowolski (PAP)
ad/ pat/