Amerykanie podkreślali, że celem rozmów okrągłostołowych nie jest „budowanie demokracji”, lecz konsens wokół zmian. Nigdy nie wyznaczono takich celów jak przekształcenie PRL w demokrację na wzór zachodni – mówi PAP prof. Bohdan Szklarski, politolog z Ośrodka Studiów Amerykańskich UW i Collegium Civitas.
PAP: Co w stosunku USA do państw bloku wschodniego zmieniło dojście do władzy Michaiła Gorbaczowa? Dziś ten moment jest uważany za przełomowy, ale wówczas nie wydawało się, aby zwiastował tak wielką zmianę polityczną?
Prof. Bohdan Szklarski: Dojście do władzy nowego przywódcy ZSRR nie zwiastowało zbyt wielkich zmian, szczególnie na początku jego rządów, gdy dopiero konsolidował swoją władzę. Pamiętajmy, że poprzedni sekretarze generalni KC KPZR umierali jeden po drugim. Szczególnie niespodziewana była śmierć stosunkowo młodego Jurija Andropowa. Na ich tle pięćdziesięciokilkuletni Gorbaczow był jednak pewnego rodzaju „powiewem świeżości”. Na zachodzie zawsze wyraża się nadzieję, że pojawienie się nowego przywódcy jest okazją do zmiany. Zachodnia opinia publiczna musiała jednak brać pod uwagę istnienie wielu frakcji wpływających na politykę Związku Radzieckiego. W putinowskiej Rosji istnieje frakcja „siłowników”. W czasach przed dojściem do władzy Gorbaczowa mieliśmy do czynienia z frakcją dogmatycznych ideologów, których liderem był słynny Michaił Susłow, który przez całe dziesięciolecia stał na straży doktryny. Na przeciwległym biegunie znajdowała się frakcja polityków, którzy nie byli tak „twardogłowi”, a tym samym byli nadzieją dla państw Zachodu na prowadzenie dialogu. Wielu z nich wywodziło się z kręgów służb wywiadowczych jak np. sekretarz generalny Jurij Andropow, ludzie ci lepiej rozumieli zacofanie Związku Radzieckiego, bo mieli dostęp do niepoddanych ideologicznej obróbce danych porównawczych.
Gorbaczow był młodszy i nie należał do twardogłowych. Jego wybór nie przyniósł więc wśród rządów państw zachodnich reakcji niczym z książek Toma Clancy’ego o Jacku Ryanie, w których dojście do władzy nowego przywódcy jest traktowane jako ogromny przełom. Za taki przełom może uchodzić wizyta Gorbaczowa w Wielkiej Brytanii, która nie przyniosła wielkich rezultatów, ale po jej zakończeniu premier Margaret Thatcher stwierdziła, że z tym „człowiekiem można robić interesy”. Był to ważny sygnał dla administracji Ronalda Reagana.
Musimy uwzględniać to, że dwa lata wcześniej świat stał na krawędzi wojny domowej. Później, tak jak po kryzysie kubańskim, przyszło otrzeźwienie i świadomość, że zaognianie stosunków do niczego nie prowadzi. Gorbaczow świetnie wpisał się w nastroje państw zachodnich, a Zachód do pewnego stopnia sam chciał stworzyć z niego inny typ przywódcy. Sam przywódca ZSRS inicjując pierestrojkę i głasnost, liczył na zachodnie kredyty i poprawę stosunków. Uważał, że uda mu się odejść od wyścigu zbrojeń, który już wówczas wydawał się dla radzieckiej gospodarki zabójczy. Można więc powiedzieć, że na ocenę pierwszego okresu rządów Gorbaczowa wpływało wiele różnego rodzaju czynników.
Prof. Bohdan Szklarski: Okrągły stół należy widzieć w kontekście samoograniczających się założeń polityki amerykańskiej. Aż do 1991 r. Amerykanie bardzo ostrożnie popychali ZSRR ku przepaści. Stosowali taktykę kija i marchewki zachęcającą do reform i otwarcia na Zachód, ale nie mówili o demokracji, lecz co najwyżej ostrożnie o pluralizmie opinii i prawach obywatelskich.
W tym samym czasie Ronald Reagan zaczął mieć kłopoty w amerykańskiej polityce wewnętrznej. W ostatnich dwóch latach prezydentury zajmował się głównie sprawami zagranicznymi, przez które miał się zapisać w historii. Gorbaczow myślał o reformie Związku Radzieckiego, a nie scenariuszu, który zrealizował się w latach 1989–1991. Wola skorzystania z nadarzającej się okazji na porozumienie była po obu stronach żelaznej kurtyny. Po pewnym czasie w Waszyngtonie stwierdzono więc, że należy zrobić krok naprzód, ale oczywiście bez żadnych zmian w dotychczasowej doktrynie polityki zagranicznej. Wciąż obowiązywały zasady powstrzymywania i zwijania komunizmu. Reagan był ich zdecydowanym zwolennikiem.
PAP: Wspomnieliśmy o wpływie premier Margaret Thatcher na politykę Ronalda Reagana. A kto z jego współpracowników najsilniej wpływał na jego poglądy na „imperium zła” w drugiej połowie lat osiemdziesiątych?
Prof. Bohdan Szklarski: Linie podziałów w administracjach amerykańskich prezydentów zawsze przebiegają bardzo podobnie. Tak było również w czasach Reagana. Można wyróżnić frakcje „jastrzębi” i „gołębi”. Pierwsi widzą możliwość prowadzenia skutecznej polityki przy pomocy twardych i wymuszających nacisków, także groźbą użycia siły. Na czele reaganowskich jastrzębi stał gen. Alexander Haig, sekretarz stanu w początkach tej prezydentury. W tej samej frakcji dużą rolę odgrywał Caspar Weinberger, który pełnił urząd sekretarza obrony. Obaj idealnie pasowali do polityki Reagana podczas jego pierwszej kadencji, gdy z ZSRR rozmawiano bardzo twardo i stosowano liczne sankcje. Sam prezydent Reagan podkręcał napięcie, m.in. przez stosowanie takich określeń jak „imperium zła”. Odejście Haiga i zastąpienie go przez profesora ekonomii George’a P. Shultza przyniosło pewne odejście od tej retoryki i postawienie na bardziej ugodowe działania wobec ZSRR przy jednoczesnym zachowaniu zasady, że państwo to jest wrogie USA. Również ówczesny doradca ds. bezpieczeństwa narodowego William P. Clark nie był jastrzębiem.
Zwróćmy uwagę na szerszy kontekst. Trzeba wiedzieć, że Reagan rozpoczynał swoją prezydenturę tuż po ataku ZSRR na Afganistan. Już Jimmy Carter zapoczątkował politykę sankcji wobec Związku Radzieckiego, przejawiających się m.in. bojkotem igrzysk olimpijskich w Moskwie. Ekipa w pierwszej kadencji musiała być więc bardziej „jastrzębia” niż w latach 1985–1989, kiedy Reagan i jego otoczenie zrozumieli, że dysponują wieloma różnymi środkami prowadzenia polityki zagranicznej.
PAP: Podkreślił pan profesor, że nikt nie zakładał takiego scenariusza wydarzeń, z jakim mieliśmy do czynienia w latach 1989–1991. Jednak w 1988 r. władze amerykańskie musiały dostrzegać, że procesy w PRL i innych krajach bloku komunistycznego idą dalej, niż można było się spodziewać, i w perspektywie widoczna była demokratyzacja tych systemów…
Prof. Bohdan Szklarski: Może nie demokratyzacja, lecz pluralizacja. Demokratyzacja kojarzyła się wówczas z demokracją w stylu krajów zachodnich. Zresztą nikt nie narzucał tym krajom demokracji. Był to jeden z przejawów ostrożności administracji USA, ale bez wątpienia przejawy zmiany myślenia po obu stronach były bardzo dobrze widoczne.
PAP: Ale jednocześnie administracja Reagana musiała mieć w pamięci, czym skończyła się poprzednia próba „pluralizacji” systemu PRL w 1981 r. Jak w kontekście pamięci o stanie wojennym Waszyngton spoglądał na przygotowania do dyskusji między opozycją a władzami?
Prof. Bohdan Szklarski: Musimy się przenieść do 1956 i 1968 r. Te dwie interwencje są symbolami nieformalnie „ogłoszonej” po Praskiej Wiośnie doktrynie Breżniewa. Jej podstawą było założenie, iż państwa socjalistyczne nie mają prawa do zmiany swojego systemu. Elementem tej doktryny były również przygotowania do inwazji na Polskę jesienią 1980 i wiosną 1981 r. W 1956 i 1968 r. Amerykanie dowiedli, że nie zareagują zbrojnie na radziecką interwencję w żadnym z krajów bloku wschodniego. Wzajemne poszanowanie stref wpływów było jednym z elementów pierwszego koszyka porozumienia zawartego w Helsinkach w 1975 r. Pozostawało jedynie wsparcie finansowe lub moralne dla rodzącej się opozycji.
Jednocześnie Amerykanie prowadzili politykę „różnicowania” krajów bloku wschodniego. Widzieli, że blok nie jest monolitem. Stąd brały się działania sprzyjające Rumunii rządzonej przez Nicolae Ceaușescu i PRL Edwarda Gierka. Wspierano też „liberalne” skrzydła partii komunistycznych. Tak kształtowała się polityka amerykańska. Celem było wbijanie klina pomiędzy kraje komunistyczne. Była to polityka w założeniu samoograniczająca się. Taki charakter zachowała do samego upadku ZSRR, mimo że Gorbaczow niemal wprost zadeklarował odejście od doktryny Breżniewa.
Okrągły stół należy więc widzieć w kontekście tych samoograniczających się założeń polityki amerykańskiej. Aż do 1991 r. Amerykanie bardzo ostrożnie popychali ZSRR ku przepaści. Stosowali taktykę kija i marchewki zachęcającą do reform i otwarcia na Zachód, ale nie mówili o demokracji, lecz co najwyżej ostrożnie o pluralizmie opinii i prawach obywatelskich. Amerykanie zdawali sobie sprawę, że w ZSRR nie ma monolitycznej władzy. Dostrzegli podziały wewnątrz tamtejszej elity. Dlatego nadmierne popychanie Gorbaczowa do bardziej zdecydowanych reform mogło być przeciwskuteczne, ponieważ dałoby paliwo dogmatykom wewnątrz partii komunistycznej.
Ostatnim dowodem siły tej frakcji był pucz Janajewa w sierpniu 1991 r. Amerykanie byli więc bardzo ostrożni. Sprzyjali reformatorom, ale jednocześnie nie chcieli ich osłabić. Z tych założeń wynikało także poparcie dla rozmów okrągłostołowych. Podkreślano, że ich celem nie jest „budowanie demokracji”, lecz konsens wokół zmian. Nigdy nie wyznaczono takich celów jak przekształcenie PRL w demokrację na wzór zachodni.
Prof. Bohdan Szklarski: Amerykanie patrzą na działania wobec innych krajów w sposób długofalowy oraz pragmatyczny i nie możemy „wyjmować” krótkiego okresu, np. roku lub dwóch, i oceniać, że były one wyjątkowe. Oni grają „dłuższy mecz”, ponieważ są strategicznie uwikłani w wiele różnych gier.
Dziś te deklaracje wydają się bardzo ostrożne. Należy je widzieć w ówczesnym kontekście. Być może nie było zagrożenia interwencją radziecką. Gorbaczow raczej jej nie chciał, ale być może myśleli o niej twardogłowi. Część z nich mówiła wprost o politycznym przygotowaniu do interwencji, jeśli w Polsce będzie demontowany system socjalistyczny. Dopiero wybory w 1989 r. i brak reakcji ZSRR uświadomiły, że można iść dalej i stopniowo rozszerzać zakres niezależnej polityki.
PAP: Ową ostrożność USA dobrze widać również w połowie lipca 1989 r., gdy prezydent George Bush popiera kandydaturę Jaruzelskiego na urząd prezydenta PRL…
Prof. Bohdan Szklarski: Udzieliłby poparcia każdej kandydaturze, którą uznałby za koncyliacyjną i możliwą do przyjęcia dla obu stron. Udzielił też umiarkowanego poparcia poprzez „przywiezienie” niewielkich środków finansowych. 100 mln dolarów miało zostać przyznanych na fundusz gwarancyjny waluty, a około 75 mln na wsparcie finansowe. Zapowiadano także ograniczenie zadłużenia. Wszystkie te działania miały być „nieantagonistyczne”, ale jednocześnie ich celem było wskazanie amerykańskich oczekiwań bez obrażania i narzucania rozwiązań władzom PRL.
Była to bardzo mądra polityka i można powiedzieć, że opierała się na istocie dyplomacji: należy doprowadzić do realizacji własnych interesów, ale przy równoczesnym zaoferowaniu drugiej stronie możliwości zachowania twarzy. Amerykanie mówią często o sytuacji „win-win”, w której jedna strona wygrywa 80 proc., ale druga dostaje 20 proc. Ta druga strona miała otrzymać na tyle dużo, by nie być zagrożona przez siły „twardogłowe”. Oczywiście jesienią 1989 r. okazało się, że obawy amerykańskie były na wyrost, ale jeszcze do 1991 r. w oficjalnych wypowiedziach polityków amerykańskich nie było triumfalnego stwierdzenia, że blok padł.
Przecież jeszcze w 1990 r. doszło do siłowej obrony Związku Radzieckiego pod wieżą telewizyjną w Wilnie. Wówczas mieliśmy już do czynienia nie tyle ze strefą wpływów, ile wnętrzem ZSRR. Można więc powiedzieć, że główną zasadą amerykańskiej polityki zagranicznej było jej samoograniczanie. Podobne założenie przyświecało „Solidarności”.
Należy podkreślić, że wciąż nie wiemy wszystkiego, bo archiwa są cały czas zamknięte. W zachowaniach amerykańskiej dyplomacji w kolejnych latach wciąż widzimy ostrożność. W 1997 r. w deklaracji przekazanej Rosji Amerykanie stwierdzili, że nie będą rozmieszczać znaczących sił wojskowych w krajach dawnego bloku wschodniego. Również wcześniej zapewniali ZSRR i Rosję, że ze strony Waszyngtonu mogą liczyć na powściągliwość. Spójrzmy na proces rozszerzania NATO. Polska liczyła na szybkie zaproszenie do sojuszu. Otrzymała zaś stworzone przez Billa Clintona Partnerstwo dla Pokoju, czyli swego rodzaju poczekalnię przed wejściem do NATO. U nas odebrano to z dużą niechęcią, ponieważ nie rozumiano, że polityka zagraniczna USA wobec krajów Europy Środkowej jest wypadkową stosunków Waszyngtonu i Moskwy. Nie można się oszukiwać, że było lub jest inaczej.
Oczywiście w latach osiemdziesiątych polskie społeczeństwo było postrzegane jako „maverick”, czynnik osłabiający spoistość bloku wschodniego, ale już Solidarnościowe „Posłanie do ludzi pracy Europy Wschodniej” z 1981 r. było odebrane w Waszyngtonie niezbyt przychylnie: jako atut dla twardogłowych, którzy wykorzystali je do stwierdzenia, że ich twardy kurs jest uzasadniony. Przed takimi działaniami ostrzegał również polski episkopat, który był w tej sprawie swego rodzaju sojusznikiem administracji amerykańskiej. To także ważny kontekst tamtych wydarzeń.
PAP: Wspomniał pan profesor o niewielkim wsparciu finansowym „przywiezionym” w lipcu 1989 r. Czy jednak można powiedzieć, że postawa Waszyngtonu wobec polskiej transformacji była w dużej mierze motywowana interesami ekonomicznymi, m.in. zadłużeniem PRL? Pojawia się również motyw tzw. drugiego planu Marshalla, przez który Amerykanie mieli pomóc Warszawie.
Prof. Bohdan Szklarski: Drugi plan Marshalla to mit, ale jeśli spojrzymy na stan transferów finansowych z zachodu na wschód, to były one znacznie większe niż pomoc oczekiwana w ramach tzw. planu Marshalla. Oczywiście nie była to pomoc państwa, ale raczej inwestycje prywatne. Wówczas naiwnie lub idealistycznie myśleliśmy, że skoro „Zachód tak bardzo cieszy się” z naszej transformacji, to zrobi wiele, abyśmy „wyglądali jak Zachód”. Tymczasem nie było szans na „drugi plan Marshalla”. Zwolennicy liberalnego nastawienia do gospodarki stwierdzą, że „drugi plan Marshalla” zrealizowaliśmy po trzykroć, przez transfery finansowe i darowanie części długów. Pamiętajmy, że umorzona została połowa długu państwowego i wpłynięto na banki komercyjne, aby umorzyły pozostałe kredyty.
Amerykanie patrzą na działania wobec innych krajów w sposób długofalowy oraz pragmatyczny i nie możemy „wyjmować” krótkiego okresu, np. roku lub dwóch, i oceniać, że były one wyjątkowe. Oni grają „dłuższy mecz”, ponieważ są strategicznie uwikłani w wiele różnych gier.
Prof. UW dr hab. Bohdan Szklarski
Politolog i kulturoznawca. Pracownik Ośrodka Studiów Amerykańskich (OSA) na Uniwersytecie Warszawskim, którym kierował w latach 2012–2016, i wykładowca Collegium Civitas, gdzie w latach 1997– 2007 kierował katedrą politologii. Absolwent i wykładowca wielu polskich i amerykańskich uczelni. Założyciel i kierownik Pracowni Badań nad Przywództwem przy OSA na Uniwersytecie Warszawskim. Jest autorem ponad 50 artykułów i rozdziałów w pracach naukowych. W ramach swojej pracy naukowej zajmuje się tematyką przywództwa politycznego, amerykańską polityką wewnętrzną i zagraniczną, komunikacją polityczną, kulturą polityczną i antropologią polityki.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)
szuk/ skp/