120 lat temu, 16 czerwca 1899 r., urodził się Konstanty Rokicki – polski dyplomata, który fałszując paszporty Paragwaju, uratował od śmierci setki Żydów. On osobiście, bo tzw. Grupie Berneńskiej, do której należał, życie zawdzięcza ich kilka tysięcy.
Hannah Arendt obserwując proces nazistowskiego zbrodniarza Adolfa Eichmanna, sformułowała tezę o banalności zła – są do niego zdolni najzwyklejsi, normalni do znudzenia ludzie, tyle że postawieni w nienormalnej sytuacji . W przypadku Konstantego Rokickiego mówić można z kolei o banalności dobra – w jego biografii nie było nic heroicznego; to zwykły życiorys urzędnika, a jednak znalazło się w nim miejsce na ocalenie od zagłady blisko tysiąca Żydów. W dodatku całkowicie bezinteresownie. Rokicki nigdy nikomu o tym nie mówił, nie brał za to żadnych pieniędzy, a zmarł kilkanaście lat po II wojnie światowej w biedzie i całkowitym zapomnieniu.
Legiony i dyplomacja
Rokicki urodził się w Warszawie. O jego dzieciństwie nie wiemy w zasadzie nic poza tym, że jego rodzicami byli Józef i Konstancja Pawełkiewicz. Z jego dalszych losów możemy wnioskować, że była to stosunkowo zamożna, mieszczańska rodzina – z jednej strony zadbała o staranne wykształcenie syna, niewątpliwie włączając w to naukę kilku języków, z drugiej zaś pielęgnowała patriotyczne emocje, na co wskazuje udział Konstantego w wojnie polsko-bolszewickiej.
Był to nawiasem mówiąc bodaj jedyny awanturniczy epizod w jego życiu. Zaciąganie się wówczas do armii polskiej było co prawda masowe – kolejne uniwersytety pod naciskiem studentów zawieszały zajęcia, by umożliwić im podjęcie walki; co więcej, domagali się tego samego i gimnazjaliści, na co szczęśliwie nie wyrażono zgody. Rokicki jednak okazał się nawet na tym tle wyjątkiem – nie zaciągnął się bowiem do polskiej armii w 1920 r. (miał już wtedy dwadzieścia jeden lat), lecz znacznie wcześniej do Legionów. Aby to zrobić, dokonał pierwszego fałszerstwa w życiu – w metryce urodzenia postarzył się o rok, by móc wstąpić w legionowe szeregi.
Nie znamy przebiegu jego służby w Legionach, wiadomo jednak, że w roku 1920 odznaczył się na polu bitwy – za poprowadzenie szarży kawalerii otrzymał wtedy Krzyż Walecznych. W wojsku musiał zresztą czuć się dobrze, skoro odszedł ze służby dopiero w 1934 r., sklasyfikowany wówczas jako oficer rezerwy 1. Pułku Strzelców Konnych. Data ta nie ma zapewne większego znaczenia, ale wydaje się sporo mówić o pedantycznej i bardzo uporządkowanej osobowości Rokickiego. Miał wtedy trzydzieści pięć lat, mijała właśnie jego pierwsza młodość, a zdając sobie z tego sprawę, postanowił się ustatkować. Mniej więcej rok później ożenił się z Marią Goldman, jednocześnie rozwijał podjętą zapobiegliwie dwa lata wcześniej karierę w dyplomacji. Fakt ten mówi zresztą dużo o jego preferencjach politycznych – z całą pewnością był gorliwym entuzjastą marszałka Piłsudskiego (potwierdza to zresztą już jego udział w Legionach), tylko bowiem sanacyjni działacze mieli wówczas szanse na otrzymanie dyplomatycznych stanowisk. A tych mu nie brakowało.
Początkowo został pracownikiem kontraktowym konsulatu Rzeczypospolitej w Mińsku, następnie, do roku 1936, pełnił funkcję wicekonsula w Rydze; przez kolejne dwa lata pracował w poselstwie polskim w Kairze, a potem, przez dokładnie cały okres II wojny światowej – był wicekonsulem w Bernie. I to właśnie z tym miejscem wiązać się będzie najbardziej niezwykły epizod w życiu Rokickiego. Zostanie tam członkiem grupy zwanej później Berneńską, dzięki której wielu ludzi uniknie śmierci.
Polskie paszporty Paragwaju
„Rokicki po 1945 r. nie pozostawił po sobie wspomnień ani osobistych notatek. Ostatnie pochodzą jeszcze z jego pracy w konsulacie w Bernie w latach 1939–1945, gdy był podwładnym posła Aleksandra Ładosia i jego zastępcy Stefana Ryniewicza oraz przełożonym Juliusza Kühla, żydowskiego współpracownika wojennego poselstwa RP. Razem stworzą nieformalny zespół nazwany później Grupą Berneńską lub – lepiej – Grupą Ładosia. Razem z żydowskimi partnerami Abrahamem Silberscheinem i Chaimem Eissem wyprodukują dokumenty latynoamerykańskie dla co najmniej 4–5 tys. osób, kupując je za pokaźne łapówki od przedstawicieli miejscowej elity prawniczej, konsulów honorowych Paragwaju, Hondurasu i Haiti. Większość z nich to paszporty Rokickiego, reszta to dokumenty wytworzone według stworzonego przezeń wzorca” – pisał na łamach „Dziennika Gazety Prawnej” ambasador Polski w Szwajcarii Jakub Kumoch. To właśnie na łamach tego tytułu po raz pierwszy, w 2017 r., dziennikarze Michał Potocki i Zbigniew Parafianowicz opisali historię Rokickiego.
Juliusz Kühl w swoich zeznaniach przybliżał szczegóły operacji. Jak wspominał, formularze były odbierane od Rudolfa Hügliego – konsula honorowego Paragwaju – wypełniane przez Rokickiego, a następnie ponownie przekazywane Hügliemu do podpisu. Oczywiście był to tylko kluczowy moment znacznie bardziej skomplikowanego procesu. Najpierw z okupowanej Polski, lub z Londynu, wysyłano do Berna listy osób wraz ze zdjęciami. Tymi samymi drogami szły pieniądze, zbierane bądź przez organizacje żydowskie, bądź przez polski rząd emigracyjny jako fundusz na pomoc uchodźcom. Gotowe zaś paszporty szmuglowano do gett w Warszawie i Będzinie oraz niemieckich obozów koncentracyjnych Vught i Westerbork w Holandii. Ich odbiorcy trafiali do podobozów dla internowanych, unikając komór gazowych. Wiedzieli, co zawdzięczają Rokickiemu. Napisali nawet list z podziękowaniem, który wysłali na adres rządu londyńskiego, ale sam Rokicki nigdy się o nim nie dowiedział. Pismo przeleżało w archiwach ponad siedemdziesiąt lat.
Najciekawsze zaś jest to, że wszystko to działo się niejako w godzinach urzędowania konsulatu. Nie ma tu wielkiej afery szpiegowskiej z pościgami, tajnymi znakami i ze strzelaninami. Gdyby miał to być film, reżyser bardzo musiałby się postarać, by nadać mu sensacyjny charakter. Cała Grupa Berneńska prowadziła uregulowane życie urzędników.
W biedzie, ale nie w PRL
Nie wiadomo, jak do tego doszło i co było przyczyną, ale po wojnie członkowie grupy praktycznie nie utrzymywali z sobą kontaktów, a z pewnością nie robił tego Rokicki. W momencie, w którym okazało się, że w Polsce przejmuje władzę rząd prosowiecki, po prostu wyszedł z konsulatu i nigdy do niego nie wrócił. Nie otrzymał odprawy ani emerytury – miał zresztą wówczas zaledwie czterdzieści sześć lat, w takim wieku można zacząć wszystko od nowa, zwłaszcza gdy zna się języki i lokalne warunki.
Wszystko jednak wskazuje na to, że Rokickiemu nie udało się niczego zacząć, a tak naprawdę nie wiadomo nawet, czy próbował. Jego koledzy próbowali. Ryniewicz prowadził myjnię w Buenos Aires, Kühl założył w USA firmę budowlaną, Ładoś natomiast po kilku nieudanych interesach dożył dni w biedzie. O działaniach Rokickiego tymczasem nie wiemy właściwie nic. Ze wspomnień jego córki wynika, że w którymś momencie się rozwiódł, wiadomo też, że kilkukrotnie zmieniał miejsce zamieszkania. Nie wiemy, czy było to życie szczęśliwe, na pewno było biedne.
To właśnie z powodu biedy niewiele brakowało, a zostałby odesłany do Polski – co w roku 1946 z wysokim prawdopodobieństwem mogłoby skończyć się śmiercią w którejś z ubeckich katowni: piłsudczyk i dyplomata „faszystowskiego” (jak przedstawiała go sowiecka propaganda) rządu to co najmniej dwa dobre powody do wyroku. Szczęśliwie w tamtym właśnie momencie otrzymał jedyną nagrodę za swoją bezinteresowną pomoc Żydom. Szwajcarska policja chciała wydalić go z kraju z powodu „wątpliwości odnośnie do sytuacji majątkowej” – w tym kraju niechętnie patrzono na ubogich imigrantów. Gdy jednak szwajcarskie MSZ zapewniło policję, że Rokicki fałszował w czasie wojny paszporty nie dla zysku, lecz z pobudek patriotycznych, na jego ubóstwo przymknięto oko i pozwolono mu zostać.
Było to już jednak dogorywanie. Nie wiadomo, kiedy zdiagnozowano u niego raka, ale chorował zapewne długo i ciężko – brak pieniędzy na leczenie zrobił swoje. Zmarł 18 lipca 1958 r. zupełnie zapomniany zarówno w ojczyźnie, jak i na emigracji. Jak pisał ambasador Kumoch:
„W połowie lipca 1958 r. dwie gazety w szwajcarskiej Lucernie zamieszczają drobne ogłoszenie, które nawet przy najlepszych chęciach nie może być nazwane nekrologiem. Rubryka nazywa się zresztą +Zgony+. Nikt w niej nie informuje +z głębokim żalem+ ani nikt nikogo nie opłakuje. Suche fakty: +Konstanty Rokicki, zawód: urzędnik konsularny, obywatel polski, urodzony 1899, Flüelen, kanton Uri, pogrzeb w poniedziałek, 10.00+. Dwa dni później Rokicki zostanie zakopany w sekcji dla ubogich na cmentarzu w Lucernie. Nic nie wskazuje na to, by ktokolwiek był obecny na jego pogrzebie. Dwadzieścia lat później usypany z ziemi kopiec przestanie istnieć, następnie nagrobki zmienione zostaną w trawnik”.
Dziś sytuacja wygląda inaczej; m.in. dzięki staraniom Kumocha zlokalizowano miejsce pochówku Rokickiego i w ubiegłym roku wystawiono mu nowy nagrobek, z należnymi honorami. W tym roku uznany został za Sprawiedliwego wśród Narodów Świata.
Wojciech Wysocki (PAP)
wjk / skp /