Istnieją dwa równoległe światy – realny i wyobrażony. Moja definicja literatury jest taka, że nasz świat zwariowałby, gdyby nie było tamtego świata - mówi Mariusz Szczygieł, który w niedzielę otrzymał Nagrodę Literacką Nike za książkę "Nie ma".
"Nie ma" jest zbiorem opowieści reporterskich o ludziach, którzy musieli uporać się z różnego rodzaju pustką w życiu. Bohaterami historii są m.in. albański malarz, polskie siostry bliźniaczki, ukraiński żołnierz, czeska poetka oraz izraelska pisarka. To kolejna książka znanego reportera i felietonisty, laureata m.in. Europejskiej Nagrody Literackiej (2009 r.), autora takich książek, jak m.in. "Gottland", "20 lat nowej Polski w reportażach według Mariusza Szczygła", "Kaprysik. Damskie historie", "Zrób sobie raj" i "Projekt: prawda".
PAP: Fakt czy opowieść?
Mariusz Szczygieł: Fakt, ale opowieść. "Nie ma" to na pewno nie są typowe reportaże. Staram się opowiadać tak, jakbym pisał opowiadanie, ale z poczuciem, że wszystko to, co piszę, jest prawdziwe. Nie ma tam historii, które bym wymyślił. Jeśli ktoś to zrobił, był to wyłącznie mój bohater lub bohaterka, a ja nie zawsze mam możliwość sprawdzenia, jak było naprawdę. Gdy ktoś mówi o swoich intymnych przeżyciach, nie mogę tego zweryfikować. Uważam natomiast, że gdyby rozmówca opowiedziałby mi zmyśloną historię, to też jest to prawda, bo to fakt, który miał miejsce. Treść mogła być wymyślona, ale to, że mi ją opowiedział, to już jest fakt. W "Nie ma" jest m.in. tekst o pani, która nie może pogodzić się z utratą męża i siedem lat trzyma w domu jego urnę. Jako reporter pochylam się nad jej losem dłużej niż tylko przez kilka minut, żeby wymyślić do tego chwytliwą czołówkę. W prasie tabloidowej pewnie brzmiałaby...
PAP: ..."Siedem lat nie pochowała męża. Szok!".
M.S.: O, byłby "szok". Albo inny krzykliwy tytuł w stylu: "Pożałowała na trumnę dla męża". A ja chciałem, żeby po przeczytaniu tej historii wiele osób pomyślało: "właściwie to piękne, że przez siedem lat nie pochowała męża". W tym opowiadaniu faktu jest może 20 zdań, bo chciałem, by było krótkim opisem miłości. Zależało mi też, żeby pokazać, co najbardziej obrazowało miłość w tym małżeństwie. Ta pani powiedziała mi, że najważniejsze było to, że codziennie po południu pili razem herbatę. "Usiądź, wypijemy herbatę". To było ich hasło, wezwanie właściwie. "Jakby mnie każdego dnia wzywał do życia we dwoje" – opowiadała ta pani. I tego właśnie jej najbardziej brakuje. Jak zweryfikować, czy to było wspaniałe uczucie czy nie? Oczywiście, mógłbym zadzwonić do jej córki lub syna i spytać, jak było, ale zupełnie nie miałem takiej pokusy. Może ci państwo wcale nie byli dobrym małżeństwem, ale wyszła opowieść o miłości, która ma coś dać innym.
PAP: Jak definiuje pan "nie ma"?
M.S.: W tych historiach nie ma bardzo różnych rzeczy - czasami człowieka, a czasami widelca do sera. Raz nie ma właściwego koloru na obrazie, a kiedy indziej pamięci. Doszedłem do wniosku, że "nie ma" jest stanem permanentnym w naszym życiu. Każde dziecko powinno się uczyć, że "nie ma" jest normalne, a "ma" to stan przypadkowy, nietrwały, do którego nie należy się za bardzo przywiązywać, bo może być źródłem cierpień. Przy czym "Nie ma" nie jest opowieścią o braku i stracie. W tych słowach jest coś smutnego, a ja chcę pokazać, że "nie ma" może być wartością, że z "nie ma" może zacząć się "ma". Przykładem może być chociażby historia czeskiej poetki Violi Fischerowej, która zadebiutowała w 58. roku życia. U niej "nie ma" – czyli samobójstwo męża, który zabił się niemalże na jej oczach – wyzwoliło talent i to pozbawiony lęku, bo wcześniej bardzo bała się pisać. Dzięki temu traumatycznemu doświadczeniu napisała wiersze, które zostały bardzo dobrze przyjęte. A przede wszystkim ona dzięki poezji poradziła sobie ze śmiercią.
Pomyślałem, że ta książka może być przydatna w dzisiejszym świecie, gdzie każdy chce coś mieć. Idziemy do pracy w korporacji, żeby mieć na spłatę kredytu. Mówimy: "ma męża, ma żonę", ale to wszystko może się szybko skończyć i trzeba sobie z tym poradzić. Niektórzy pójdą do psychoterapeuty, inni będą się upijali, ale można też po prostu czytać. Dla mnie istnieją dwa równoległe światy – realny i wyobrażony, a definicja literatury jest taka, że nasz świat zwariowałby, gdyby nie było tamtego świata. Oczywiście, zaraz znajdzie się ktoś, kto powie, że mało czytamy, ale ja poprzez świat wyobrażony rozumiem też komiksy, seriale, gry komputerowe. Choć najbliższe jest mi słowo drukowane. Lubię zwłaszcza takie pisanie, w którym coś jest niedopowiedziane.
PAP: "Nie ma" to kolejna po "Projekcie: prawda" tak osobista książka. Na ile opowiadał pan tu o sobie?
M.S.: Po raz pierwszy w tak widoczny sposób piszę o sobie, ale tak naprawdę wszystkie książki są o mnie. Jako reporter wolny zawodowo, bez etatu, piszę na te tematy, które mówią coś o mnie. Nawet jeśli nie wprost. "Gottland" też był o mnie, tylko że był o Czechach. Jak pisałem o Batach i Zlinie, miasteczku kontrolowanym przez jedną rodzinę, to przyglądałem się też sobie, bo kiedyś lubiłem w życiu wszystko kontrolować. Kiedy pisałem o ludziach uwikłanych w system komunistyczny, których serca mówiły "nie", a usta "tak" to też było w tym trochę mnie. Przez całe lata nie byłem asertywny, nie umiałem wyrazić swojego zdania, postawić na swoim.
W "Nie ma" jest więcej o mnie wprost. Pewnie już wcześniej przemycałbym więcej własnych przemyśleń, ale gdy pracowałem w "Gazecie Wyborczej" moją szefową była Małgorzata Szejnert, która zawsze nam powtarzała, że nikogo nie interesuje zdanie reportera. Miała rację, ale to się sprawdza do pewnego momentu. Mieliśmy wówczas po 20-30 lat i rzeczywiście należało opisywać, jak mówi Hanna Krall, proste historie, a nie mądrzyć się. Gdy już przestałem pracować w gazecie, stwierdziłem, że zaryzykuję i powiem coś od siebie. Wiele z tych tematów miałem już od dawna, ale wciąż byłem za młody, by je opisać.
PAP: Powiedział pan, że potrzebował dziewięciu lat, by dojrzeć do tej książki?
M.S.: Na wszystko w życiu przychodzi odpowiedni moment. Przed 50. byłem innym facetem. Przez całe życie zawodowe dobrze wychodziły mi teksty dowcipne, które zawierały sarkazm, ironię, tragikomizm. W "Nie ma" zmierzyłem się z czymś poważnym. Jednak łapałem się na tym, że zaczynam coś pisać i wychodzi mi to śmiesznie. Myślałem sobie, że nie może tak być. Nie można się cały czas śmiać, bo w życiu są zarówno miłe, jak i przykre uczucia. Jeśli zaśmiewasz te przykre, to nie masz kontaktu z samym sobą.
Przez wiele lat nie mogłem wyjść z takiego opisu Polski, jak w książce "Niedziela, która zdarzyła się w środę". Jestem bardzo wdzięczny Małgosi Szejnert, która przeszło 20 lat temu powiedziała mi: "piszesz wspaniale – dowcipnie, zaskakująco – ale ciągle tak samo. Wolałabym, żebyś napisał coś gorzej, ale głębiej". Nie umiałem. Następnego dnia los zesłał mi telefon od producenta telewizyjnego. Powiedział: "nie wiem, co pan robi, ale bardzo mi się spodobał pana głos w radiu, bo ma pan słońce w głosie. Jestem producentem talk show. Czy mógłby pan zastąpić pana Andrzeja Woyciechowskiego? On zachorował i szukamy zupełnie innego typu osobowości. Jakie pan ma włosy?". Odpowiedziałem, że blond, a on na to, że to idealnie, bo Andrzej jest brunetem. Od tego się zaczęło. W ciągu sześciu lat pracy w telewizji tak się nawchłaniałem cudzych spraw i życiorysów, że "Gottland" napisałem już zupełnie inaczej niż "Niedzielę, która zdarzyła się w środę".
PAP: W "Nie ma" przypomina pan czytelnikom reportaż, opublikowany w 2013 r. w "Dużym Formacie". Jego bohaterką jest Ewa T., która zakatowała swojego pasierba, a po odbyciu kary pracowała jako nauczycielka i ekspertka MEN. Praca nad tym tekstem była najtrudniejszym doświadczeniem w pana zawodowym życiu?
M.S. Chyba nie było nic trudniejszego. Gdy przeczytałem stary reportaż Barbary Seidler na ten temat, aż mnie sparaliżowało. "Śliczny i posłuszny" to jedyny rozdział, którego nie przeczytałem ponownie, pracując nad książką. Ani przed drukiem ani w korekcie. Nie chcę znowu przeżywać historii tego chłopca. Zresztą miałem taki okres, że jak o tym mówiłem, mimowolnie płakałem. Gdy po długim czasie udało mi się zdobyć w sądzie akta sprawy, nie byłem w stanie ich czytać. Rozkładałem to sobie na dłuższy czas, a potem nie mogłem zajrzeć do notatek. Nigdy już nie chcę pracować nad tego typu tekstem. Po publikacji dostałem mnóstwo propozycji podjęcia podobnie mocnych tematów. Justyna Kopińska, autorka m.in. reportażu "Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie", i Iza Michalewicz, która napisała m.in. "Zbrodnie prawie doskonałe. Policyjne Archiwum X", mają do tego zdrowie. Ja wolę historie, które mnie mniej angażują.
PAP: Woli pan opisywać zwyczajne historie, ale jak to robić, by uniknąć banału?
M.S.: Powiedziałbym inaczej: interesują mnie codzienne historie, a często okazuje się, że ta codzienność nie jest zwyczajna. Zdarza się w niej coś zaskakującego, ale trzeba to zauważyć. Trafiam na sceny, które ktoś inny by pewnie pominął. Moja mama leżała kiedyś w domu opieki. Miała poważne złamanie i wymagała stałej, fachowej opieki. Nie byliśmy z tatą w stanie zapewnić jej tego w domu. Pewnego dnia, wychodząc z ośrodka, zobaczyłem pana, który otwierał drzwi. Zatrzymałem się obok niego i zapytałem, czy nie nudna ta praca. A on zaczął mi opowiadać, że nie umie liczyć, przeszedł wylew, ma pokój z telewizorem na końcu korytarza, ale woli siedzieć przy drzwiach, bo człowiek musi być przydatny. Powiedział: "opiekunki nie muszą latać do drzwi, a ja dyżur z kluczem pełnię. Człowiek jak już nie będzie miał dyżuru, to po nim". Przecież to jest piękna metafora. Życie to dyżur. Ważne, by się nad codziennością zatrzymać, nie przechodzić obojętnie.
PAP: Pan swoją codzienność pokazuje na Instagramie. Co to panu daje?
M.S.: Dręczy mnie w życiu jedna rzecz, a mianowicie muszę pisać. Intensywna praca nad książką zajęła mi dziewięć miesięcy, a co mam robić z tym czasem, który mi zostaje? Praca w gazecie przyzwyczaiła mnie do tego, że szybko otrzymuję reakcje zwrotne. Nie chce mi się pisać do szuflady, zwłaszcza że jestem zwierzęciem społecznym. Lubię mieć grupę ludzi, z którą wymieniam uwagi, a Instagram jest do tego idealny. Staram się, by był to rodzaj dziennika, ale nie czysto narcystycznego tylko żeby moje teksty dawały do myślenia, wzbudzały dyskusję. Kiedyś napisałem na Instagramie, że jestem szczęśliwy, bo mogę wstawać później niż wcześniej. Przez cztery lata dojeżdżałem ze Złotoryi do liceum w Legnicy i musiałem wstawać o szóstej. Postanowiłem, że tak urządzę swoje życie, żebym nie musiał wcześnie wstawać. Ludzie zaczęli mi pisać pod tym postem, co jest dla nich wyznacznikiem szczęścia. Odpowiedzi są tak różne, że można z tego zrobić świetny reportaż. Na tym polega rola reportera, że dzięki niemu ludzie mogą wymieniać się swoimi myślami. Ja to lubię. Mam apetyt na ludzi.
PAP: O czym pan marzy?
M.S.: Chciałbym napisać dwie książki. Pierwsza będzie zatytułowana "Osobisty przewodnik po Pradze". Mam już wymyśloną formułę. Na pewno nie będzie tam Hradczan i Mostu Karola. To będzie moja odpowiedź na te wszystkie prośby, żebym polecił nietypowe miejsca w Pradze. Gdy ktoś mnie pyta, jakie czeskie imię dać córce lub synowi, zawsze chętnie podsuwam pomysły, ale na pytania dokąd pójść, już nie mogę odpowiadać. Wtedy sam sobie bym się rzucił do gardła. Moje drugie zawodowe marzenie to reportaż o grupie porywaczy z Dolnego Śląska, którzy w kwietniu 1982 r. porwali samolot PLL LOT i wylądowali w Berlinie Zachodnim na lotnisku Tempelhof. Mam już obszerną dokumentację do tej książki i muszę zacząć szukać tych ludzi, ich rodzin lub potomków w Niemczech i Ameryce.
A jeśli chodzi o życie prywatne, chciałbym się zakochać i zwiedzić Japonię. Intuicja podpowiada mi, że w tej kulturze jest kłopot z prawdą. Nie mówi się jej wprost, trzeba ją wyczuć. Może dlatego tak bardzo interesuje mnie Japonia. Zwłaszcza, że w naszym kraju nie ma wielkiego kłopotu z prawdą, a i tak prawda nie jest prawdą. Nawet prawda moich reportaży nie jest żadną absolutną prawdą tylko wyłącznie moją lub moich bohaterów.
Rozmawiała Daria Porycka (PAP)
dap/ wj/