Nie załapałem się na Zofię Kucównę ze złotego okresu teatrów Powszechnego i Narodowego Adama Hanuszkiewicza. Mogłem oglądać aktorkę we Współczesnym, była ikoną tej sceny. Tam przekuwała dramat śmiechem, komedii dawała głębsze znaczenie - pisze Jacek Wakar, krytyk teatralny, szef działu kultury PAP.
Kiedy patrzy się na notę biograficzną Zofii Kucówny, trudno nie poczuć zawrotu głowy. Bo najpierw Kraków i początki pod skrzydłami mentorów najwybitniejszych - Haliny Gallowej oraz Iwo Galla. Po dwóch sezonach aktorskich juwenaliów przenosiny do Lublina, a potem do Warszawy, do Teatru Powszechnego najpierw prowadzonego przez Irenę Babel, a potem przez Adama Hanuszkiewicza. Spotkanie z nim naznaczyło zawodowe i prywatne życie Kucówny i zaowocowało rolami o najwyższym wymiarze. Można je długo wyliczać, ale wymieńmy tylko te najbardziej kanoniczne. To Szekspir - Lady Makbet w "Makbecie" i Gertruda w "Hamlecie" (tytułowego bohatera grał Daniel Olbrychski, publiczność waliła drzwiami i oknami), Żona w "Nie-boskiej komedii" Krasińskiego, Masza w "Trzech siostrach" Czechowa. Styl Kucówny - jedyne w swoim rodzaju połączenie błyskotliwej inteligencji, cierpkiego humoru i klasy prawdziwej damy - znać było najlepiej w legendarnym "Miesiącu na wsi" Turgieniewa. Hanuszkiewcz zrealizował ten spektakl w Teatrze Małym (był wówczas sceną Narodowego), przestrzeń gry otaczała widownia, na scenie rosła prawdziwa trawa, biegały po niej najprawdziwsze myśliwskie psy. Warszawa oszalała, koniki sprzedawały bilety z wielokrotnym przebiciem, a Kucówna przeżywała chwile bezdyskusyjnego aktorskiego tryumfu. Choć na splendorach nigdy szczególnie jej nie zależało, traktowała swój zawód z dystansem, nigdy nie wypowiadała się o aktorstwie z przesadną atencją.
O tym wszystkim czytałem, studiując historię teatru albo słyszałem od rodziców. "Swoją" Zofię Kucównę zobaczyłem po latach w Teatrze Współczesnym. Firmą z Mokotowskiej zarządzał znakomicie Maciej Englert, namaszczony na dyrektora przez pierwszego szefa Współczesnego Erwina Axera. Co prawda, w zespole nie było już na przykład Tadeusza Łomnickiego, ale i tak zestawienie nazwisk przyspieszało puls. Bo i Maja Komorowska, i Olga Lipińska, Zbigniew Zapasiewicz, Bronisław Pawlik, Krzysztof Wakuliński, Marek Bargiełowski, Janusz Michałowski, i wielu, wielu innych, a wśród nich Zofia Kucówna. Po tym, jak władza odebrała Hanuszkiewiczowi Narodowy, przyszła na cztery sezony do Ateneum, ale potem nadeszła nowa młodość, czyli Współczesny. Stała się jedną z jego ikon, chociaż nie można było poczuć, że jest na scenie stale, bo jej zależy, by szła rola za rolą. Dlatego spośród kreacji stworzonych przy Mokotowskiej nie sposób znaleźć nietrafionej, takiej, której aktorka nie naznaczyła własnym, bardzo specjalnym odcieniem psychologicznym. Zawsze powściągliwa, dbająca, żeby nie przerysować postaci, raczej powiedzieć mniej niż za dużo, łączyła Kucówna ironię z gorzkim spojrzeniem na świat. Dramaty przekłuwała śmiechem, komediom dawała poważniejsze dno. I miała jeszcze coś - zdawało mi się piołun w oku, trzeźwy i pozbawiony złudzeń ogląd rzeczywistości.
Widzę ją z Mają Komorowską. Zagrały przecież razem w słynnej "Letycji i lubczyku" Petera Shaffera w reżyserii Macieja Englerta oraz w "Kwartecie" Ronalda Harwooda w inscenizacji Zbigniewa Zapasiewicza. W pierwszym spektaklu stworzyły błyskotliwy duet i wszyscy nagle zrozumieli, że urodziły się po to, żeby grać wyrafinowane komedie. W drugim towarzyszyli im Zbigniew Zapasiewicz oraz Janusz Michałowski i cały kwartet w opowieści o czworgu dawnych gwiazd opery dożywających swoich dni w domu spokojnej starości dawał lekcję, jak pokazywać starość bez czułostkowości, ale z ciepłem. Delikatnie, ale nie wymuszając współczucia u widowni. Oba przedstawienia okazały się wielkimi przebojami, Komorowska z Kucówną bardzo lubiły je grać, widać było, że rozumieją się bez słów i doskonale czują w swoim towarzystwie.
Stworzyła Zofia Kucówna we Współczesnym wiele świetnych ról, choćby w "Bambini di Praga" Bohumila Hrabala w reżyserii Agnieszki Glińskiej albo w "Naszym mieście" Thorntona Wildera, przygotowanym przez Macieja Englerta. Z czasem jednak zaczęła powoli wycofywać się z aktorstwa. Niemalże równocześnie poznaliśmy inną Kucównę - wytrawną pisarkę. Opublikowała pięć książek wspomnieniowych, spośród nich najlepsze były dwie pierwsze - "Zatrzymać czas" i "Zdarzenia potoczne". Choć nie zamierzała w nich niczego udowadniać, pokazała, że pióro ma ostre i nostalgiczne jednocześnie. Widzi zdecydowanie więcej niż inni, samej sobie nie zamierza wystawiać laurki. Jej pisanie to coś nieporównanie więcej niż zwyczajowe aktorskie memuary.
Mimo że ostatnią premierę miała szesnaście lat temu, wraz z odejściem Zofii Kucówny robi się przeraźliwie pusto w polskim teatrze. I w moim osobistym teatrze również, bowiem odchodzi Ktoś, kogo obecność wydawała się oczywista i nieusuwalna. Ktoś, kto kształtował moje spojrzenie i wrażliwość. Nieoczywisty, może odległy i nie zawsze uświadamiany, ale jednak - punkt odniesienia. (PAP)
Jacek Wakar
wj/ lm/