Moje serce się kraje, gdy oglądam, jak na wystawie w Muzeum Śląskim manipuluje się historią, ale moje pretensje na tym się nie kończą. Zależałoby mi na tym, żeby przy jej oglądaniu widzowi serca aż łomotało z ekscytacji - mówi PAP historyk sztuki, prof. Irma Kozina.
Zarząd Województwa Śląskiego zapowiedział ogłoszenie konkursu na dyrektora Muzeum Śląskiego w Katowicach. Od wybudowania w 2015 roku za ponad 324 mln zł obecnej siedziby tej placówki stanowisko to zajmowało już kilka osób. O to, co należy zrobić z Muzeum Śląskim w rozmowie z PAP mówi prof. Irma Kozina, historyk sztuki z Akademii Sztuk Pięknych w Katowicach, autorka wielu publikacji naukowych, m.in. poświęconych historii mody oraz polskiego dizajnu.
PAP: Czy podoba się pani Muzeum Śląskie?
Prof. Irma Kozina: Przyznam się, że byłam w pierwszej chwili zachwycona zaprezentowaną przez wybraną w drodze konkursu koncepcją.
PAP: Przypomnijmy, że pracownia Riegler Riewe Architekten z Grazu zaproponowała umieszczenie przestrzeni wystawowych pod ziemią. Miało to nawiązywać do górniczych tradycji Katowic, bo nowy gmach Muzeum Śląskiego stanął w miejscu, w którym przez dwieście lat istniała kopalnia.
I.K.: Trudno się w takim pomyśle nie zakochać. Całość zaprojektowano tak, by nad ziemię wystawały tylko stare budynki po kopalni oraz przeznaczona na biura przeszklona bryła. Za dnia niespecjalnie rzuca się w oczy, ale po zmroku robi duże wrażenie, bo jest efektownie podświetlona.
PAP: Jest jeszcze górująca nad całością wieża kopalnianego szybu, ale to tylko atrapa.
I.K.: Podobnie jak atrapą – imitacją kopalnianych chodników są betonowe podziemia, w których urządzono zasadniczą część muzeum.
PAP: Jeszcze zanim skończono budowę, wiele osób chwaliło taki pomysł za umiar i minimalizm.
I.K.: Mnie też się wydawało, że wszystko jest w porządku, ale w pewnym momencie zaczęły docierać do mnie głosy pracowników muzeum. Wyjaśniali, że to, co pięknie wygląda na planach, jest bardzo źle pomyślane. Na przykład osoby zajmujące się konserwacją obrazów dziwiły się, jak można było wpaść na pomysł, by ich pracownię urządzić na poziomie minus dwa, gdzie nie dociera światło naturalne.
PAP: Pod ziemią znajduje się przecież też część Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN.
I.K.: Owszem, ale tam najpierw powstał dokładny program. Wiadomo było, co się będzie w tej podziemnej części wystawiało i jakie pomieszczenia do tego będą potrzebne. Sprawdzono, jakie jest potrzebne w tym pomieszczeniu nasłonecznienie i zaplanowano odpowiednią kubaturę. Generalnie – stworzono program, a projektant go uwzględnił w swoim planie. Podobnie było z Muzeum Geggenheima w Bilbao. Tam też najpierw była dyskusja, a potem dopiero projekt Franka Gehry`ego.
Jestem historykiem sztuki, a nie architektem, więc długo patrzyłam na budowle w pewnym stopniu jak na rzeźbę, ale te przykłady z POLIN w Warszawie i muzeum w Bilbao sprawiły, że zaczęłam zwracać uwagę na to, jak bardzo ważna jest funkcja budynku. Nie wystarczy, żeby był ładny. Studentów architektury uczą tego już od pierwszych wykładów. Modelowym wręcz przykładem takiego podejścia jest Bauhaus – tam wszystko było przemyślane. A co się stało u nas w Muzeum Śląskim? Żadnego przemyślanego planu tam nie dostrzegam.
PAP: Dlaczego?
I.K.: Wystarczy popatrzeć na to, co zrobiono w tym muzeum z wystawą malarstwa w Galerii Sztuki Polskiej. Muzeum Śląskie ma bardzo ciekawe zbiory, ale w obecnej siedzibie nie ma dogodnych warunków do ich ekspozycji. Paradoksalnie lepsze były w poprzedniej siedzibie, w budynku zaadaptowanym tymczasowo, w którym pierwotnie mieścił się hotel. Tam przynajmniej była taka większa przestrzeń, dzięki której zwiedzający mógł oglądać obrazy Józefa Chełmońskiego i innych mistrzów z odpowiedniej odległości. W nowej siedzibie takich możliwości nie ma, bo przy projektowaniu i budowie o tym nie pomyślano. W rezultacie ktoś, kto spróbuje spojrzeć na ten czy inny obraz z oddalenia, zahaczy pośladkami o kolejny i ryzykuje, że włączy system alarmowy.
To dowód, że ktoś, kto zrobił projekt architektoniczny nie miał pojęcia, jaką funkcję będą pełnić konkretne miejsca i jakie warunki ekspozycyjne muszą spełniać. W obiekcie specjalnie budowanym dla muzeum to jest coś niedopuszczalnego. Ten niedostatek przestrzeni dla ekspozycji tym bardziej rzuca się w oczy, gdy widzi się jak dużo miejsca zajmuje klatka schodowa. Owszem, takie rozwiązanie ułatwia poruszanie się osobom niepełnosprawnym, ale to zwyczajne marnotrawstwo przestrzeni. W budynku są przecież windy, którymi każdy może przemieszczać się bez konieczności pokonywania wielu metrów schodów.
Moi pradziadkowie byli zesłani i zginęli na Syberii, mój dziadek urodził się koło Czity nad Bajkałem, a babcia przeżyła całe Powstanie Warszawskie w stolicy. Z powodu maszyny parowej stałam się jednak razem z Leszkiem Jodlińskim – nawiasem mówiąc Krakusem – uosobieniem niemieckiej piątej kolumny.
Być może takie rozwiązanie zostało na inwestorze i projektancie wymuszone przepisami. Wiadomo, w razie konieczności ewakuacji, te długie ciągi schodów mogłyby się okazać niezbędne. Ale należało o tym pomyśleć już na etapie projektowania i nie doprowadzać do sytuacji, w której ciągi komunikacyjne zajmują chyba więcej miejsca niż przestrzenie przeznaczone na ekspozycje.
PAP: Tworzenie ekspozycji pod ziemią miało być nawiązaniem do górniczych tradycji: w miejscu, w którym znajduje się obecna siedziba Muzeum Śląskiego przez dwieście lat znajdowała się kopalnia.
I.K.: Takie uzasadnienie miałoby sens, gdyby ekspozycję rzeczywiście urządzono w starych kopalnianych wyrobiskach. Ale to tylko głęboki na kilka pięter wykop w betonowej obudowie, w dodatku tuż obok płynącej rzeki Rawy. W rezultacie od samego początku przez ściany tego podziemnego bloku sączy się woda. A to wcale nie zamyka listy problemów – trzeba przecież zapewnić dostęp powietrza.
PAP: Najwięcej emocji, jeszcze przed otwarciem Muzeum Śląskiego, budziła i wciąż budzi wystawa stała poświęcona historii Górnego Śląska.
I.K.: W obecnym kształcie jest beznadziejna, a z powodu scenariusza do tej, która miała się w Muzeum Śląskim pierwotnie znaleźć, ówczesny dyrektor Leszek Jodliński stracił pracę. W pewnym stopniu niechcący przyłożyłam do tego rękę, bo byłam jedną z trzydziestu osób, które dyrektor Jodliński poprosił o przedstawienie tego, co uważają za kluczowy moment w historii Górnego Śląska. Nie miałam wątpliwości, że tym momentem były narodziny przemysłu pod koniec XVIII wieku. Krótko wcześniej ziemie te kosztem Austrii zdobyły Prusy, a Fryderyk Wielki uznał, że nie zatrzyma ich na stałe, jeśli w razie kolejnego konfliktu armaty będzie musiał ciągnąć od Berlina. Przysłał więc na Górny Śląsk Friedricha von Redena, który stworzył podwaliny pod nowoczesne górnictwo i hutnictwo.
Jestem historykiem sztuki, a nie architektem, więc długo patrzyłam na budowle w pewnym stopniu jak na rzeźbę, ale te przykłady z POLIN w Warszawie i muzeum w Bilbao sprawiły, że zaczęłam zwracać uwagę na to, jak bardzo ważna jest funkcja budynku. Nie wystarczy, żeby był ładny.
Symbolem tej nowoczesności była specjalnie sprowadzona z Walii maszyna parowa, jedna z pierwszych poza wyspami brytyjskimi w Europie, dzięki której możliwe było odprowadzanie wody z wyrobisk kopalni w Tarnowskich Górach. To od tej maszyny zaczął się rozwój przemysłu i industrializacja, a Górny Śląsk stał się jednym z najważniejszych ośrodków gospodarczych w Europie. W 1790 roku specjalnie z Weimaru przyjechał sam Goethe, żeby ją zobaczyć.
PAP: Gdy informacje o tych szczegółach scenariusza wyszły na światło dzienne, na Śląsku rozpętała się burza zakończona odwołaniem dyrektora Jodlińskiego.
I.K.: Jako argumentu użyto tego, że takie przedstawienie historii byłoby rzekomo zbyt niemieckie, a pomijałoby tradycje polskie. Akurat jestem ostatnią osobą, wobec której ktoś by mógł formułować zarzuty o uleganie niemieckim wpływom. Nie mam śląskich ani niemieckich korzeni i jestem Polką do szpiku kości. W swojej rodzinie miałam samych Polaków. Moi pradziadkowie byli zesłani i zginęli na Syberii, mój dziadek urodził się koło Czity nad Bajkałem, a babcia przeżyła całe Powstanie Warszawskie w stolicy. Z powodu maszyny parowej stałam się jednak razem z Leszkiem Jodlińskim – nawiasem mówiąc Krakusem – uosobieniem niemieckiej piątej kolumny.
PAP: Dyrektora Jodlińskiego zwolniono, a scenariusz do wystawy zmieniono.
I.K.: Zrobiono to tak, że wystawę otwiera piastowska rotunda w Cieszynie. Rzecz w tym, że taki artefakt w żaden sposób nie objaśnia, z czego wziął się górnośląski fenomen. Moje serce się kraje, gdy oglądam, jak na wystawie w Muzeum Śląskim manipuluje się historią, ale moje pretensje na tym się nie kończą. Chodzi o to, że przez postawienie modelu rotundy i inne zmiany w podobnym stylu doprowadzono do tego, że ta wystawa jest po prostu nieciekawa. Mnie zaś zależałoby na tym, żeby przy jej oglądaniu widzowi serca aż łomotało z ekscytacji. I żeby po wyjściu wiedział, na czym polega różnica między Górnym Śląskiem a jakimś innym regionem.
PAP: Może to zadanie dla nowego dyrektora? Zarząd województwa śląskiego zapowiedział zorganizowanie konkursu na to stanowisko.
I.K.: Moja nadzieja na zmianę wynika z tego, że żadne muzeum nie jest i nie powinno być strukturą skostniałą, ale powinno się dostosowywać do nowych czasów. Muzealnicy, jeśli chcą przyciągać widzów, muszą brać pod uwagę chociażby zmieniający się stan wiedzy o historii. Także to, jak zmienia się podejście każdego pokolenia do przeszłości. Nie da się urządzić muzeum raz na zawsze, a potem tylko nim administrować.
PAP: Co by Pani zrobiła, gdyby została dyrektorem Muzeum Śląskiego?
I.K.: Nie podjęłabym się tego zadania, gdyby miało być tak jak kiedyś, że to politycy będą decydować o wszystkich szczegółach. Dyrektor nie może bowiem zgadywać życzeń polityków i w zależności od nich manipulować historią.
W Muzeum Śląskim nie brakuje świetnych fachowców z różnych dziedzin i należy ich wiedzę oraz doświadczenie spożytkować. Wystawa w katowickiej Galerii Szyb Wilson, której jestem autorką, jest chyba dostatecznym dowodem na to, że umiałabym sobie z takim zadaniem dać radę. (PAP)
Rozmawiał: Józef Krzyk
jkrz/ dki/