Miejsc, gdzie pochowani są polscy robotnicy przymusowi, ich dzieci i więźniowie obozów koncentracyjnych jest w Niemczech ponad tysiąc. „Urny z prochami więźniów obozowych celowo chowano w różnych częściach kraju, chodziło o to by nikt się nie zorientował, że tam mordowano ludzi” - powiedział PAP Jakub Deka, przewodniczący Zarządu Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie.
Roman Rudnicki (1949-1950), Marian Rzędzianowski (1946-1947), Helena Dobrowolska (1946-1947), to troje z 32 dzieci polskich robotnic przymusowych pochowanych na Starym Cmentarzu w Böblingen, w kraju związkowym Badenia-Wirtembergia. Dzieci przyszły na świat już po wojnie. Ich rodzice w czasie wojny pracowali przymusowo w „Polenlager” (obozie polskim - PAP) zlokalizowanym tuż obok obozu dla robotników ze Związku Sowieckiego na płycie dawnego lotniska w Böblingen. Podejrzewa się, że zmarły na tuberkulozę. Po wojnie matki mogły się nimi zajmować i je karmić więc przyczyną śmierci nie mogło być celowe niedożywienie i zaniedbanie będące powodem większości zgonów dzieci robotnic przymusowych w III Rzeszy.
Takich cmentarzy dziecięcych jak ten w Böblingen jest w Niemczech wiele. W Brunszwiku na Cmentarzu Hochstrasse złożono prochy 156 dzieci, w tym 149 polskich noworodków. W latach 1943-1944 w samym tylko Brunszwiku zmarło ponad 400 dzieci polskich, ukraińskich i rosyjskich robotnic przymusowych. Na hamburskim cmentarzu Ohlsdorf w latach 1943-1945 pochowano 250 niemowląt robotnic przymusowych z Europy Środkowo-Wschodniej.
A to zaledwie trzy miejsca. Każde z nich przyjęło inną formę upamiętnienia. W Brunszwiku są to nagrobki i płyta z wypisanymi nazwiskami dzieci, w Hamburgu jest to sześcian przypominający szklaną kostkę Rubika oraz plac nazwany w ubiegłym roku na część Teresy Sciry, zmarłej córeczki polskiej robotnicy przymusowej Hanny Sciry. W przypadku Böblingen są to odnowione w latach 90. nagrobki polskich dzieci, o które dbają mieszkający w mieście Polacy, ale również Niemcy. W tym roku po raz kolejny w porządkowanie cmentarza włączyli się uczniowie uczęszczający do polskiej szkoły językowej Ulm-Leipheim.
W ubiegłym roku w akcji sprzątania w ramach projektu „Jugendtreff International Leipheim” wzięli również uczniowie ukraińscy i niemieccy. Projektem pod auspicjami polsko-niemieckiego stowarzyszenia „InKontakt” opiekują się Adrian i Sabine Fijołkowie, polsko-niemieckie małżeństwo nauczycieli języka niemieckiego. Grupa z Leipheim bierze też udział w Młodzieżowej Kuźni Pomysłów, czyli opracowywaniu przyszłego programu edukacyjnego Domu Polsko-Niemieckiego, placówki, która ma powstać w centrum Berlina dla upamiętnienia ofiar niemieckiej okupacji Polski podczas II wojny światowej. Dzięki młodzieży z Leipheim pamięć o dzieciach polskich robotnic przymusowych prawdopodobnie znajdzie swoje miejsce w warstwie edukacyjnej planowanej instytucji.
W tym roku dzieci ze szkoły języka polskiego wraz z nauczycielką Aleksandrą Pak przyjechały do Böblingen na tydzień przed Wszystkimi Świętymi, wyposażone w wiaderka, grabki, znicze, kwiaty i kamienie z namalowaną flagą Polski. Modlitwę za dusze polskich dzieci odmówił o. Henryk Sitko, redemptorysta z Polskiej Misji Katolickiej w Stuttgarcie, duszpasterz parafii polskiej w Böblingen. Od ośmiu lat o porządek na polskich grobach dba mieszkająca tu nauczycielka, Ewa Weidmann, która współorganizowała również przyjazd uczniów z Uml. To dzięki niej o istnieniu polskiego cmentarza dowiedziały się lokalne media. O cmentarzu pisała m.in. „Stuttgarter Zeitung”, a władze z większą uwagą podeszły do tematu włączając się m.in. w akcję porządkowania grobów. Zdjęcia nagrobków z wyrytymi polskimi nazwiskami, z maskotkami i samochodzikami, które tam położono, stały się częścią pamięci miasta o mrocznym rozdziale niemieckiej historii.
Fundacja Polsko-Niemieckie Pojednanie od lat dokumentuje i inwentaryzuje groby polskie na niemieckich cmentarzach. Prowadzi też stronę polskiegroby.pl, na której znajduje się mapa z zaznaczonymi polskimi grobami wojennymi i takich miejsc jest ponad tysiąc.
Pamięć o II wojnie światowej i jej ofiarach jest w Böblingen podtrzymywana również przez rzeźbiarza Marinusa van Aalsta, syna holenderskiego robotnika przymusowego. Po wojnie rodzina van Aalstów wyjechała z Böblingen do Rotterdamu po czym w 1952 r. wróciła by na stałe osiąść w niemieckim mieście. Wiele dekad później Marinus van Aalst w podziemiach kaplicy Starego Cmentarza stworzył instalację „Przestrzenie Pamięci”, w którą wkomponował przedmioty związane z tutejszym obozem pracy, miejscem, w którym kilka lat życia spędził jego ojciec. „Ojciec niechętnie się zwierzał obcym ze swoich wojennych przeżyć, ale ze mną rozmawiał i te słowa we mnie pracowały. Instalacja powstawała od końca lat 90”, powiedział w rozmowie z PAP Marinus van Aalst. „W archiwum miejskim nie zachowało się wiele informacji o robotnikach przymusowych, miałem nawet pomysł by poszerzyć jakoś tę wiedzę i zainteresować tematem tutejszą młodzież, ale jak do tej pory bez powodzenia”, dodał.
"Część osób, które zamieszkały w Niemczech po wojnie traktowano jako uchodźców i te osoby latami pozostawały pod ochroną UNRRA oraz Międzynarodowej Organizacji ds. Uchodźców (IRO). Przy czym groby Polaków, którzy zmarli w Niemczech jeszcze na początku lat 50. XX w. są grobami wojennymi i w związku z tym podlegają szczególnej ochronie i mają być zachowane na wieki wieków ku przestrodze i przypomnieniu” - powiedział w rozmowie z PAP Jakub Deka, Przewodniczący Zarządu Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie (FPNP) Rodzice dzieci pochowanych na cmentarzu w Böblingen z pewnością też byli traktowani jako uchodźcy. Jakie były ich dalsze losy? O tym archiwa miasta milczą.
Fundacja Polsko-Niemieckie Pojednanie od lat dokumentuje i inwentaryzuje groby polskie na niemieckich cmentarzach. Prowadzi też stronę polskiegroby.pl, na której znajduje się mapa z zaznaczonymi polskimi grobami wojennymi i takich miejsc jest ponad tysiąc. Jak przypomniał Jakub Deka, „ustawowo grobem wojennym jest nie tylko ten, w którym pochowano Polaków, którzy trafili do Niemiec jako robotnicy przymusowi czy więźniowie obozów, ale również tych, którzy po wojnie z różnych względów do Polski nie wrócili lub nie mogli wrócić. Część więźniów obozów koncentracyjnych była tak wyczerpana, że umierali kilka dni, tygodni czy miesięcy po wyzwoleniu w szpitalach amerykańskich i brytyjskich”. Jak tłumaczył prezes zarządu FPNP, obowiązkiem niemieckich samorządów jest opieka nad tymi miejscami przy wsparciu środków federalnych. „Realizując nasz projekt mieliśmy okazję się przekonać, że te zadania ustawowe są różnie realizowane, czasami groby są zadbane, a czasami po wojnie groby likwidowano, bo np. niemiecki urzędnik stwierdził, że minęły już dwie dekady od pochówku więc grób można splantować. Czasami z mniejszych cmentarzy przenoszono groby na większe nekropolie. Co do grobów dzieci polskich robotników przymusowych czy dzieci urodzonych już po wyzwoleniu często w ogóle nie były traktowane jako groby wojenne i nie przetrwały do dzisiejszych czasów. Bardzo często o polskie groby dbają Polacy, 1 listopada palą znicze, składają kwiaty. Zresztą podejście do grobów w Polsce i w Niemczech jest inne, nie dotyczy to tylko grobów wojennych. Polacy są bardziej przyzwyczajeni do tego, że dbają o te miejsca, w Niemczech nie zawsze to tak wygląda” – przyznał w rozmowie z PAP Deka.
Jakub Deka: Urny z prochami więźniów obozowych celowo rozsyłano po Niemczech i chowano w różnych częściach kraju, chodziło o to by nikt się nie zorientował, że tam mordowano ludzi. Tuż po wojnie niemieckie samorządy były zobowiązane do spisania wszystkich obcokrajowców, którzy przebywali w latach wojennych na ich terenie. Część z tych osób zmarła. Niemcy przepisywali często nazwiska z błędami, nie potrafili też rozróżnić, czy ktoś był obywatelem Związku Sowieckiego czy II RP więc by zrekonstruować dane przeglądamy wszystkie listy, nie tylko te o których wiadomo, że na nich są Polacy.
Niedawno FPNP zajmowała się cmentarzem nad Zatoką Lubecką w Haffkrug, gdzie pochowano ok. 1,2 tys. więźniów z różnych obozów koncentracyjnych, przede wszystkim Neuengamme. Ludzie ci zginęli 3 maja 1945 r. w wyniku zbombardowania przez aliantów dwóch statków, na które zapakowali ich Niemcy. „Oprócz grobów więźniów są tam również mogiły polskich robotników przymusowych przeniesione z innego cmentarza w Kilonii oraz pomnik upamiętniający naszych rodaków. Burmistrzyni miasta w jednej z rozmów powiedziała nam, że pod tym pomnikiem są zawsze kwiaty, prawdopodobnie dbają o to miejscowi Polacy. Groby wojenne oczywiście powinny być zachowane i zadbane. Każde niemieckie miasto, gmina czy powiat ma spis grobów wojennych. Niedawno w Ulm odsłanialiśmy na cmentarzu głównym tablicę imienną z nazwiskami 120 obywateli Polski. Kwatera wyglądała wcześniej bardzo źle, to było 30 prostokątnych kamieni z nieczytelnymi nazwiskami. Na podstawie dokumentacji archiwalnej odtworzyliśmy listę nazwisk 118 ofiar pochodzących z Polski” - powiedział prezes zarządu FPNP.
Aktualnie fundacja zajmuje się podberlińskim cmentarzem Wilmersdorfer Waldfriedhof Güterfelde, gdzie znajdują się dwie kwatery. W jednej leży 1,4 tys. obywateli byłego Związku Sowieckiego oraz robotnicy przymusowi, w tym ponad 120 Polaków, o których wiadomo jedynie tyle, że pochowano ich właśnie w tym miejscu. W drugiej kwaterze stoi cokolik z kamienną urną z napisem: „Tu spoczywa 383 Polaków i 720 Niemców, ofiar obozu koncentracyjnego Sachsenhausen”. W dokumentacji archiwalnej są wszystkie nazwiska i po ich przebadaniu okazało się, że Polaków było tam ponad 400. Fundacja rozmawiała już z miastem Berlin o uporządkowaniu tego cmentarza. W porozumieniu z senatem Berlina fundacja ustala imienne listy tych, którzy tam spoczywają. W przyszłym roku zamierza zaś postawić tablice upamiętniające1,2 tys. ofiar Sachsenhausen, w tym 400 pochodzących z Polski.
Jak dodał Jakub Deka, „urny z prochami więźniów obozowych celowo rozsyłano po Niemczech i chowano w różnych częściach kraju, chodziło o to by nikt się nie zorientował, że tam mordowano ludzi. Tuż po wojnie niemieckie samorządy były zobowiązane do spisania wszystkich obcokrajowców, którzy przebywali w latach wojennych na ich terenie. Część z tych osób zmarła. Niemcy przepisywali często nazwiska z błędami, nie potrafili też rozróżnić, czy ktoś był obywatelem Związku Sowieckiego czy II RP więc by zrekonstruować dane przeglądamy wszystkie listy, nie tylko te o których wiadomo, że na nich są Polacy”. Przewodniczący zarządu FPNP przyznał, że spotyka się też z przypadkami, które wskazują, że ciało np. więźnia polskiego zostało wykorzystane na tzw. preparaty naukowe. W takich przypadkach w dokumentach pojawia się notka o egzekucji więźnia, ale już nie ma informacji o kremacji, zamiast tego widnieje notka o przekazaniu zwłok do zakładu anatomicznego. Jakub Deka podkreślił, że celem fundacji jest nie tylko opieka nad polskimi grobami w Niemczech, ale również udzielenie pomocy rodzinom, które wciąż nie wiedzą, gdzie spoczywają doczesne szczątki ich bliskich: „Często zgłaszają się do nas osoby, które dzięki naszej bazie internetowej odnalazły zaginionych podczas wojny bliskich, po wojnie szukano członków rodzin przez Czerwony Krzyż, poszukiwania potrafiły trwać latami. Jakiś czas temu opublikowaliśmy informację o grobie polskiego ludowca i senatora w II RP, Błażeja Stolarskiego. Zgłosił się wtedy do nas autor biografii Stolarskiego, który dzięki informacji o miejscu spoczynku polityka mógł dodać ostatni akapit w swojej książce. Według naszych informacji Stolarski trafił w Berlinie do więzienia a potem ślad po nim zaginął, prawdopodobnie zmarł lub został stracony” – powiedział Deka.
Osobnym, ale ciekawym przypadkiem z perspektywy pracy fundacji była też ekshumacja prof. Aleksandra Brücknera i jego żony, Emmy z berlińskiego cmentarza. Brückner zmarł tuż przed wojną. Na prośbę Kancelarii Premiera RP fundacja w ubiegłym roku zorganizowała ekshumację i przewiezienie prochów Brücknerów z Berlina do Krakowa. „Grób Brucknerów miał status grobu honorowego miasta Berlin i był objęty przez 10 lat ochroną, o taki status zabiegała Polonia. Grób jednak nie był wojenny i groziło mu rychłe splantowanie. Procedury związane z ekshumacją nie należały do najłatwiejszych. Mieliśmy potwierdzenie lokalizacji, konsul w Berlinie był przy ekshumacji. Wykopywanie urn miało zająć pół godziny a trwało cały dzień, pod grobem Brucknerów odkryto ponadto inne szkielety. Wiedzieliśmy, że Brücknerów skremowano więc kości nie mogły należeć do nich. Po prostu pochowano ich na miejscu czyjegoś spoczynku. Ostatecznie urna z prochami została pochowana w Krakowie, na Cmentarzu Rakowickim, niedaleko grobu Jana Matejki” – opowiedział Deka.
Dr Daniel Logemann jest dyrektorem otwartego w maju tego roku Muzeum Pracy Przymusowej w czasach narodowego socjalizmu w Weimarze. Jak wyjaśnił w rozmowie z PAP, pomysł utworzenia muzeum narodził się około dekady temu, a pierwotnie była to wystawa obwoźna pokazywana między innymi w Berlinie, Warszawie, Moskwie, Pradze a potem postanowiono dać ekspozycji stały dom. Muzeum otwarto 8 maja tego roku. Obejmuje ono całościowo temat pracy przymusowej podczas II wojny światowej. „Opowieść o tym zaczynamy od przedwojnia by wytłumaczyć, jak kształtowało się podejście narodowych socjalistów do pracy, do edukowania pracą i karania pracą. Później pokazujemy jak w ślad za Wehrmachtem na okupowane tereny wkraczały i Urzędy Pracy III Rzeszy ze swoją biurokracją i aparatem przymusu. Szacujemy, że na terenie okupowanej Europy do pracy przymusowej zmuszono ok 7 mln. ludzi. Do tego należy dodać 13 mln. robotników przymusowych w Rzeszy” - powiedział PAP dr Logemann. Dyrektor muzeum podkreślił, że w podejściu do robotników przymusowych istniała ścisła rasistowska hierarchia, na samym dole drabiny społecznej znajdowali się Polacy, Żydzi i Sinti i Roma.
„Mieszkańców Europy zachodniej – Belgów, Francuzów, traktowano lepiej niż mieszkańców Europy wschodniej. Belg mógł na przykład posiadać aparat fotograficzny, w przypadku Polaka było to zakazane. Polakowi nie wolno było jeździć środkami komunikacji miejskiej, spożywać posiłków przy jednym stole z niemieckimi rodzinami np. w przypadku pracy u Bauera. Zasady mające regulować kontakty Niemców i robotników przymusowych były elementem perfidnego systemu nakazującego traktować drugiego człowieka w sposób nieludzki. W tym systemie każdy miał jednak pole manewru, mógł np. dokonać wyboru czy zasłonić firanki i zaprosić polskiego robotnika do stołu czy nie” – wyjaśnił Logemann i opisał też zasady, na jakich w III Rzeszy rozróżniano podział na tych, którzy trudnią się pracą „w sposób szlachetny” i pozostałych, uważanych za „mniej wartościowych”.
Daniel Logemann: Muzeum nie ma w statucie dbania o groby robotników przymusowych, każdy kto z własnej inicjatywy dba o takie miejsca pamięci może się zwrócić do władz danego miasta i oddolnie zabiegać o ich upamiętnienie lub otoczenie stosowną opieką. A jeżeli władze są niechętne to doradzam zwrócenie się do mediów by sprawę nagłaśniały, bo trzeba otwarcie o tych cmentarzach mówić i informować opinię publiczną. Mówimy o elemencie naszej wspólnej polityki pamięci, to ważne by temat cmentarzy nie został z niej wyparty.
„Praca obywatela Niemiec w ideologii nazistowskiej była pracą szlachetną, bo była postrzegana jako wspólny wysiłek dla dobra wspólnoty narodowej a każdy, kto był spoza tej wspólnoty był traktowany jako mniej wartościowy i jego praca również, mimo że przynosiła realny wkład w gospodarkę niemiecką. W Niemczech praktycznie nie było zakładu czy firmy, który nie korzystał z pracy robotników przymusowych” – przyznał dyrektor.
Zapytany o to, czy muzeum ma jakikolwiek wpływ na opiekę nad grobami robotników przymusowych, Daniel Logemann stwierdził: „Muzeum nie ma w statucie dbania o groby robotników przymusowych, każdy kto z własnej inicjatywy dba o takie miejsca pamięci może się zwrócić do władz danego miasta i oddolnie zabiegać o ich upamiętnienie lub otoczenie stosowną opieką. A jeżeli władze są niechętne to doradzam zwrócenie się do mediów by sprawę nagłaśniały, bo trzeba otwarcie o tych cmentarzach mówić i informować opinię publiczną. Mówimy o elemencie naszej wspólnej polityki pamięci, to ważne by temat cmentarzy nie został z niej wyparty”.
Nawiązując do miejsca pracy przymusowej w niemieckiej kulturze pamięci, Logemann przypomniał, że „podczas wojny praca przymusowa była traktowana przez społeczeństwo niemieckie jako coś normalnego, każdy stykał się z tym fenomenem i normalizacja pracy przymusowej utrzymywała się jeszcze długo po wojnie. Później próbowano o pracownikach przymusowych zapomnieć, również po to by nie musieć płacić odszkodowania. Tuż po wojnie Niemcy sami postrzegali się za ofiary więc temat pracy przymusowej nie był czymś, co mogłoby kogoś szczególnie poruszyć. W niemieckich szkołach praca przymusowa nie jest tematem lekcyjnym. A my opowiadamy młodzieży o tamtych realiach, również o tym, że każdy Polak pracujący przymusowo musiał nosić plakietkę z literą +P+ na ubraniu, że był stygmatyzowany, że ta literka była przyzwoleniem na traktowanie go gorzej, że nie wolno mu było iść do kina, teatru, na basen. To są niby oczywiste sprawy, kiedy się zna historię, ale młodzi ludzie dopiero u nas się dowiadują, jak wyglądały wtedy realia i łatwiej im uświadomić, czym była praca przymusowa pokazując takie przykłady, które mogą odnieść do siebie i wyobrazić sobie, że ktoś im czegoś zakazuje tylko ze względu na ich pochodzenie”.
Dyrektor weimarskiego muzeum opowiedział też o Borysie Romanczence, obywatelu Ukrainy, który jako robotnik przymusowy przeszedł podczas II wojny światowej przez kilka obozów, w tym Buchenwald. „Po wojnie jako świadek historii Borys Romanczenko był częstym gościem w Weimarze. 18 marca 2022 r. zginął podczas rosyjskiego ataku na Charków. Może to dziwnie zabrzmi, ale dla nas w Weimarze to ta informacja była jakby początkiem wojny w Ukrainie. Człowiek, który przeżył kilka obozów zginął podczas wojny w swoim własnym kraju. Nazwaliśmy jedną z sal naszego muzeum jego imieniem”. (PAP)
Autorka: Olga Doleśniak-Harczuk
odh/ mhr/