Mówią Wieki 12/2025. Fot. Materiały Prasowe
Tematem wiodącym miesięcznika „Mówią Wieki” w grudniu 2025 r. jest Berlin – miasto wielokulturowe i wielojęzyczne, w którym Polacy odgrywali i wciąż odgrywają istotną rolę.
Igor Kąkolewski, profesor Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, związany też z Centrum Badań Historycznych PAN w Berlinie we wstępniaku do grudniowego wydania miesięcznika „Mówią Wieki” przypomina, że w stolicy Niemiec żyje aż 190 grup narodowych, a cudzoziemcy – głównie z Bliskiego Wschodu i Europy Wschodniej - stanowią prawie jedną czwartą jego mieszkańców. Sprawa jeszcze bardziej się komplikuje po uwzględnieniu innej statystyki, według której aż 48 proc. berlińczyków ma pochodzenie migracyjne. Do polskich korzeni przyznaje się ok. 100 tys. z nich, w większości posiadają polskie obywatelstwo.
Niektórzy imigranci żyją w Berlinie we własnych społecznościach, posługując się na co dzień rodzimym językiem i rzadko – lub prawie w ogóle – nie używając języka niemieckiego. Z drugiej strony berlińczycy różnią się od Niemców z innych stron. Wykształcili własny dialekt, zwany popularnie berlińską gębą (Berliner Schnauze). Sprawa nie sprowadza się wyłącznie do specyficznego akcentu. „Berlińska gęba” to także pewna postawa wobec życia i sposób komunikowania, pełne bezpośredniości, humoru oraz dystansu wobec siebie i innych.
Specyfika Berlina zaznaczyła się nawet w nazwie miasta. Wywodzi się ona od słowiańskiego słowa, które znaczy „suchy teren pośród mokradeł”. W dialekcie berlińskim przetrwały też wyraźne wpływy języka francuskiego. Na początku XVIII wieku jako rodzimym posługiwał się nim aż co piąty berlińczyk. Prawie jedna czwarta ówczesnej populacji Berlina wywodziła się bowiem z rodzin kalwinistów, którzy znaleźli tutaj schronienie przed prześladowaniami religijnymi w katolickiej Francji.
W XIX wieku w stolicy Prus upowszechniły się języki polski i jidysz wraz z imigrującymi tłumnie Polakami i Żydami. 100 lat później, wraz z napływem gastarbeiterów z Turcji, wykształcił się specyficzny dialekt – „turecki niemiecki”.
Podwójne miasto Berlin i Cölln – jako miejsce handlu i punkt, w którym można było przekroczyć Sprewę – od dawna było tyglem kultur i języków. Od przełomu XVII i XVIII wieku wielokulturowość i wielojęzyczność Berlina były szczególnie widoczne.
Po znacznych stratach ludnościowych w XVII wieku spowodowanych przede wszystkim wojną trzydziestoletnią elektorzy brandenburscy z rodu Hohenzollernów w ramach polityki osadniczej (tzw. Peuplierung) przyjęli w Brandenburgii ok. 20 tys. francuskich hugenotów (kalwinistów), którzy uciekli z Francji przed prześladowaniami religijnymi.
Podstawę prawną statusu uchodźców tworzył wydany w 1685 roku edykt poczdamski, w którym przyznano im przywileje oraz swobodny dostęp do cechów rzemieślniczych. Edykt gwarantował społeczności hugenockiej m.in. tolerancję religijną, w tym prawo do mianowania własnych duchownych i sprawowania nabożeństw reformowanych w języku francuskim. Większość hugenockich réfugiés (uchodźców) osiedliła się w Berlinie.
Pod koniec XVII wieku społeczność hugenocka liczyła ok. 5 tys. członków, co stanowiło mniej więcej 20 proc. całkowitej populacji Berlina. Nawet 100 lat później wciąż co dziesiąty z ok. 150 tys. mieszkańców stolicy Królestwa Prus posługiwał się językiem francuskim jako pierwszym. Dopiero w ciągu następnego stulecia w pełni zasymilowali się oni z niemieckim otoczeniem. Do dziś niektórzy berlińczycy noszą nazwiska pochodzące od francuskich uchodźców religijnych.
Zachowaniu języka francuskiego przez kolejne pokolenia sprzyjała postawa berlińskich hugenotów, dystansujących się od reszty niemieckojęzycznej ludności. Wiązało się to m.in. z ich polityką małżeńską – mariaże zawierano głównie między członkami francuskojęzycznych rodzin imigranckich. W XVIII wieku francuscy uchodźcy religijni tworzyli stosunkowo zamkniętą kolonię, a okolica przez nich zasiedlona do dziś nosi tego ślady w postaci nazw, takich jak Französische Straße. W 1701 roku hugenocka społeczność dostała zgodę na budowę kościoła znanego dziś jako Katedra Francuska (Französischer Dom).
Do początku XIX wieku kazania wygłaszano tam wyłącznie po francusku, a księgi kościelne prowadzono w tym języku aż do 1898 roku. Utrzymanie języka francuskiego przez tak długi czas byłoby nie do pomyślenia bez niezależnego systemu szkolnictwa.
Dla utrzymania języka francuskiego wśród hugenockich uchodźców w Berlinie nie bez znaczenia było to, że język francuski był modny w elitach. Przykład dawał sam dwór królewski, a Fryderyk Wielki posługiwał się francuskim chętniej i swobodniej niż niemieckim
Wiele francuskich słów związanych z kuchnią i modą na trwale weszło do codziennego języka berlińczyków. Były one i do dziś są powszechnie używane w języku niemieckim (podobnie zresztą jak w polskim) oraz berlińskiej gwarze, np. purée (ziemniaczane), eklerka, omlet, rolada, bluzka, kostium, peleryna, toaleta czy talia.
Berlińska gwara została również wzbogacona o słownictwo pochodzące z języka jidysz. Nieprzerwana obecność społeczności żydowskiej w Berlinie wiąże się z listem protekcyjnym elektora Fryderyka Wilhelma wydanym w 1671 roku. Na jego podstawie rodziny żydowskie musiały płacić roczny podatek za swój ograniczony czasowo pobyt w Berlinie i możliwość prowadzenia działalności kupieckiej. Prawa, z których korzystali Żydzi pod koniec XVII i w XVIII wieku, były więc z zasady bardziej ograniczone niż prawa chrześcijańskich imigrantów.
W latach siedemdziesiątych XVIII wieku z wykształconych kręgów berlińskiej społeczności żydowskiej wyszły pierwsze impulsy haskali – żydowskiego ruchu oświeceniowego głoszącego hasła tolerancji i równouprawnienia Żydów.
Główną postacią tego nurtu w Berlinie był Moses Mendelssohn (1729–1786), który większość życia spędził w tym mieście. Jego językami ojczystymi – podobnie jak innych niemieckich i berlińskich Żydów – były jidysz, a także hebrajski i język Talmudu, czyli aramejski. Do jego najważniejszych osiągnięć należało tłumaczenie Tory, które ukazało się w wersji dwujęzycznej – hebrajskiej i niemieckiej. Filozoficzne dzieła Mendelssohna napisane w języku niemieckim zyskały duże uznanie w kręgach oświeceniowych Niemiec. Jego postać stała się wzorem dla tytułowego Natana Mędrca, głośnego poematu dramatycznego Gottholda Ephraima Lessinga (1779). Mimo to wniosek Mendelssohna o członkostwo w królewskiej Pruskiej Akademii Nauk został odrzucony ze względu na jego żydowską wiarę.
Pierwszym krokiem na długiej drodze do prawnego zrównania Żydów z resztą ludności był królewski tzw. edykt żydowski z 1812 roku. Formalnie uznawał on wyznawców judaizmu za poddanych pruskich, jednak zobowiązywał ich do używania w działalności gospodarczej wyłącznie niemieckiego lub innego „żywego” języka oraz do składania podpisów alfabetem łacińskim. Na pełne równouprawnienie berlińscy i pruscy Żydzi musieli czekać jeszcze dłużej. Dopiero ustawa z 1869 roku przyznała im – podobnie jak wszystkim innym obywatelom pruskim niezależnie od wyznania – prawo do uczestnictwa w przedstawicielstwie gminnym i krajowym oraz do sprawowania urzędów publicznych.
Już w pierwszej połowie XIX wieku coraz więcej Żydów integrowało się z niemiecką burżuazją. Wielu z nich pozostało wiernych judaizmowi, ale przejęło język i wiele zwyczajów swoich chrześcijańskich niemieckich sąsiadów. Ważnym wydarzeniem w historii gminy żydowskiej w Berlinie było otwarcie Nowej Synagogi przy Oranienburger Straße w 1866 roku.
W uroczystym nabożeństwie z tej okazji uczestniczył kanclerz Otto von Bismarck, na którym duże wrażenie wywarła muzyka liturgiczna wielkiego żydowskiego kompozytora polskiego pochodzenia Louisa Lewandowskiego, który zreformował muzykę synagogalną.
Pod koniec XIX wieku w Berlinie żyło ok. 108 tys. Żydów, co stanowiło 4 proc. Tej dwumilionowej metropolii. Oprócz tych zasiedziałych od pokoleń duży udział w tej grupie mieli uchodzący przed pogromami w carskiej Rosji „Żydzi wschodni” (Ostjuden).
Aż do czasów Hitlera, pomimo przejawów nieufności ze strony swoich niemieckich sąsiadów, czuli się oni nad Sprewą bezpiecznie.
Prawie tak długie związki z Berlinem co Żydzi mają również Polacy.
Początkowo byli to przede wszystkim arystokraci, a z czasem dołączyli do nich emigranci polityczni i studenci. W tej ostatniej grupie – o czym przypomniano w grudniowym magazynie miesięcznika „Mówią Wieki” – znajdował się Wojciech Korfanty. Przyszły wódz antyniemieckiego zrywu Górnoślązaków był wolnym słuchaczem na Politechnice w Charlottenburgu, a później na Uniwersytecie Berlińskim, zaliczając po drodze także krótki kurs na Uniwersytecie we Wrocławiu. Drugie – polityczne studia – zawdzięczał kilkunastoletniej karierze posła do ogólnoniemieckiego Reichstagu oraz pruskiego Landtagu. Doświadczenie, które w tym czasie zdobył i nawiązane znajomości spożytkował w niepodległej Polsce.
W czasach Korfantego w Berlinie działało kilkadziesiąt polskich towarzystw, a wydawany tam (po polsku) „Dziennik Berliński” był jedną z najpoczytniejszych polskich gazet.
Nowa, masowa polska fala, napłynęła do przedzielonego murem Berlina na początku stanu wojennego. Kierowali się, uciekając się nawet do porwania samolotu, wyłącznie do jego zachodniej, demokratycznej części. Razem z tymi, którzy napłynęli tu później, liczbę polskich berlińczyków szacuje się dziś na 100 tys.
Na to, że Berlin stał się po II wojnie światowej miastem wielokulturowym i wieloetnicznym, w niemałym stopniu wpłynął jego podział na cztery strefy okupacyjne (sowiecką, amerykańską, brytyjską i francuską). Chociaż garnizony aliantów zachodnich tworzyły własne społeczności wraz z instytucjami kulturalnymi, szkołami czy klubami, to wpływ języka angielskiego i kultury amerykańskiej na kulturę masową mieszkańców Berlina Zachodniego był znaczący. Szczególnie po wzniesieniu muru berlińskiego w 1961 roku nabrała ona polityczno-symbolicznego wymiaru, wyrażającego ideę wolnego, demokratycznego świata sprzeciwiającego się ideologii sowieckiej.
Co znamienne, choć w Berlinie Wschodnim i całym NRD liczba stacjonujących tam wojsk radzieckich była znacznie większa (z pracownikami cywilnymi oraz członkami rodzin sięgała prawdopodobnie jednego miliona), to oddziaływanie ze strony „Wielkiego Brata” nie okazało się aż tak skuteczne. Pomimo deklarowanej ze strony Kremla przyjaźni, dowództwo Armii Radzieckiej pilnowało by do prywatnych kontaktów z obywatelami NRD dochodziło jak najrzadziej.
W opisie wielojęzycznego Berlina w grudniowym miesięczniku „Mówią Wieki” nie mogło też zabraknąć rozdziału o najliczniejszej grupie imigrantów, czyli Turkach. Dziś żyje ich w Berlinie ok. 190 tys., w znacznej części już od dwóch lub trzech pokoleń. Ci pierwsi, na początku lat sześćdziesiątych, według założeń, mieli przebywać tylko przez chwilę jako gastarbeiterzy. W praktyce okazało się, że mało kto chciał jednak wracać i sprowadzili do siebie rodziny.
W dzielnicach takich jak Kreuzberg lub Wedding sklepowe witryny mają dziś zupełnie inny, „turecki” koloryt, a na ulicy częściej od niemieckiego można usłyszeć język turecki. W Berlinie wykształcił się jego specyficzny dialekt, który określa się niekiedy jako „turecki niemiecki” (Türkendeutsch). (PAP)
jkrz/