Gen. Anders przyjął od Aliantów zadanie zdobycia Monte Cassino, żeby pokazać, że Polacy walczą skutecznie nie tylko w powietrzu i na morzu, ale również na lądzie – powiedział dr Marek P. Deszczyński z Instytutu Historycznego UW. 18 maja 1944 r. po krwawych walkach żołnierze II Korpusu Polskiego zdobyli ruiny klasztoru.
PAP: Włochy, ze względu na ukształtowanie terenu są wymarzonym miejscem do prowadzenia działań obronnych i bardzo niekorzystnym do podejmowania ofensywy. Mimo to Alianci po zwycięstwach w Afryce decydują się na przeniesienie wojny na Półwysep Apeniński. Skąd taka decyzja? Dlaczego nie zdecydowano się na atak na Bałkany?
Dr Marek P. Deszczyński: Jednym z podstawowych powodów był fakt, że doświadczenia w przeprowadzaniu wielkich operacji desantowych w Europie były wówczas skromne. Sztuka ta dopiero raczkowała. Odległości pomiędzy Afryką a Sycylią, biorąc pod uwagę, że w połowie drogi Alianci dysponowali punktami oparcia w postaci dużej bazy na Malcie oraz zdobytej na Włochach wysepce Pantelleria, pozwalały na przeprowadzenie desantu z mniejszym ryzykiem jego niepowodzenia niż na przykład w Grecji. Poza tym opanowanie nawet kilku skrajnych wysp greckich nie przesądzałoby powodzenia operacji, bo na kontynent byłoby nadal daleko.
Skuteczniej poszłaby może inwazja poprzez Turcję, ale jej władze pragnęły jak najdłużej zachować neutralność. A tu, po opanowaniu Sycylii, wystarczyło wykonać krótki skok na czubek buta włoskiego. Wszystko po to, by skrócić wojnę – spróbować dotrzeć przed Armią Czerwoną do Austrii, stamtąd na Węgry, do Czech, Jugosławii. Co najmniej zaś by uzyskać bazy lotnicze umożliwiające intensywne bombardowania południowych obszarów Rzeszy.
Należy również uwzględnić specyficzną pozycję Włoch w bloku “Osi”. Doszło tam do bezprecedensowego w dziejach państw totalistycznych obalenia przywódcy reżimu w wyniku spisku zawiązanego w łonie elity władzy. To zaś doprowadziło do wystąpienia Italii z nieszczęśliwej wojny po stronie Niemiec i Japonii, w której nie mogła już niczego wygrać. Wykorzystując sytuację Amerykanie zrezygnowali w tym przypadku z ogłoszonego pół roku wcześniej na konferencji w Casablance wymogu bezwarunkowej kapitulacji przeciwników na rzecz przeciągnięcia Włoch na stronę Sprzymierzonych.
Dr Marek P. Deszczyński: Gen. Anders przyjął zaproponowane zadanie po krótkim zastanowieniu. W mojej opinii akceptacja planu przedstawionego przez dowódcę 8. Armii brytyjskiej gen. Olivera Leese’a była raczej nieunikniona. Strona polska znajdowała się w takim położeniu, że trudno jej było odmówić. Chodziło między innymi o przypomnienie, zwłaszcza Amerykanom, że Polacy walczą skutecznie nie tylko w powietrzu i na morzu, ale również na lądzie.
PAP: Niemcy przygotowują się do obrony Italii budując kolejne linie potężnych umocnień przecinające kraj z zachodu na wschód. Dlaczego Alianci, nie licząc desantu pod Anzio, nie próbowali ominąć tych linii obronnych?
Dr Marek P. Deszczyński: Bitwa pod Anzio była jednym z najtragiczniejszych w skutkach epizodów całej kampanii. O klęsce zdecydowało kilka czynników. Poza wspomnianą kwestią deficytu doświadczenia dowodzący lądowaniem sił sojuszniczych gen. US Army John Lucas wykazał się kunktatorstwem. Zmarnował atut zaskoczenia Niemców, który mógł pozwolić na ominięcie potężnej “Linii Gustawa”. Po Anzio wybrzeża okupowanej przez Wehrmacht środkowej i północnej Italii były już lepiej strzeżone za sprawą starań energicznego feldmarszałka Alberta Kesselringa, dowodzącego stroną nieprzyjacielską. W basenie Morza Śródziemnego brakowało też środków desantu morskiego, zwłaszcza barek. Sprzymierzeni zarzucili poza tym zamysł skoncentrowania na Półwyspie Apenińskim większych sił, bowiem rozstrzygająca inwazja na kontynent miała zostać dokonana w północnej Francji. W ten sposób, mocą ustaleń przeforsowanych na konferencji w Teheranie, odebrano frontowi włoskiemu możliwość uchronienia choć części Europy Środkowej przed komunizmem.
PAP: Z perspektywy siedemdziesięciu lat takie decyzje Aliantów jak zbombardowanie z powietrza klasztoru na Monte Cassino mogą wydawać się szokujące i bezsensowne, ponieważ Niemcom łatwiej było bronić się w ruinach. Skąd taka decyzja?
Dr Marek P. Deszczyński: Zdecydowała o tym najwyraźniej dezynwoltura dowódców alianckich. Pamiętajmy jednak, że bitwa w której użyto tak wiele artylerii i tak nie oszczędziłaby klasztoru. Dokonałoby się to niejako na raty. Jednorazowe potężne bombardowanie lotnicze sprawiło natomiast, że gruzy przykryły improwizowane niemieckie schrony u podnóża klasztoru. Ułatwiło to ich zamaskowanie i wzmocnienie. Dla Aliantów był to więc podwójny “gol do własnej bramki” – militarny i propagandowy.
PAP: Czy politycy polscy chcieli wykorzystać udział Polaków w bitwie do wzmocnienia pozycji negocjacyjnej w rozmowach z Aliantami, szczególnie ze Stalinem?
Dr Marek P. Deszczyński: Należy wspomnieć przede wszystkim o poglądach najwyższych hierarchów wojskowych – gen. Kazimierza Sosnkowskiego i gen. Stanisława Kopańskiego. Ten drugi, urzędujący w Londynie szef Sztabu Naczelnego Wodza, nigdy nie odgrywał roli politycznej. Wiedza o tym jakie znaczenie może mieć ta batalia, była więc udziałem generałów znajdujących się we Włoszech, czyli dowódcy II Korpusu Władysława Andersa oraz wodza naczelnego Kazimierza Sosnkowskiego. Co do przyszłego starcia nie było pomiędzy nimi zgody. Sosnkowski w trakcie wojny miał skłonność do nieco ezopowego wyrażania swoich poglądów. Skierował do Andersa słynne słowa: “Pióropusz biały panu się śni”, które oznaczały dystans wobec decyzji o udziale w bitwie.
Gen. Anders przyjął zaproponowane zadanie po krótkim zastanowieniu. W mojej opinii akceptacja planu przedstawionego przez dowódcę 8. Armii brytyjskiej gen. Olivera Leese’a była raczej nieunikniona. Strona polska znajdowała się w takim położeniu, że trudno jej było odmówić. Chodziło między innymi o przypomnienie, zwłaszcza Amerykanom, że Polacy walczą skutecznie nie tylko w powietrzu i na morzu, ale również na lądzie.
Znając krwawe skutki zmagań II Korpusu decyzja ta może nam wydawać się “nadwyżkowa”. Lecz przecież, gdyby Anders odrzucił przedłożony projekt, Brytyjczycy mogli po prostu wydać jego dywizjom rozkaz udziału w uderzeniu, choć może na mniej eksponowanym kierunku. Żołnierz zmotywowany bije się jednak lepiej, niż ten poddający się wyłącznie zwierzchności. Jeśli użyjemy paraleli do wcześniejszej o siedem miesięcy bitwy pod Lenino, czyli innego starcia stoczonego z dala od ziem polskich ze świetnie przygotowanym przeciwnikiem, to zauważymy, że Monte Cassino było bitwą znacznie bardziej wydajną.
Należy też rozważyć, co odmowa udziału w bitwie przyniosłaby sprawie polskiej. Zdobycie klasztoru dawało zwycięstwo orężne, zdobycie doświadczenia przez żołnierzy i dowódców oraz duży efekt propagandowy. Z drugiej strony bieg wydarzeń przyspieszył wtedy tak bardzo, że przełamanie “Linii Gustawa” na czołówkach gazet i kronik filmowych znajdowało się tylko przez krótki czas. Zostało przesłonięte zajęciem Rzymu 4 czerwca oraz lądowaniem w Normandii dwa dni później. O tym ostatnim jednak gen. Anders wiedzieć nie mógł.
Można także zbadać taką hipotezę alternatywną: na jaki inny odcinek frontu mogły zostać wysłane polskie oddziały? Gdyby na przykład II Korpus, który pierwszy raz wchodził do bitwy, miał operować w dolinie rzeki Liri, miałby do wykonania niewiele łatwiejsze zadanie. Z punktu widzenia Brytyjczyków skierowanie Polaków na ten odcinek byłoby jednak niesłuszne, ponieważ bardziej przydatne były tam jednostki doświadczone w walkach pościgowych, lepiej wyposażone w broń pancerną, które musiały dokonać przełamania. Polacy w tej mierze wielkiego doświadczenia jeszcze nie mieli, choć dysponowali 2. Brygadą Pancerną.
PAP: Profesor Paweł Wieczorkiewicz kilka lat temu powiedział w jednym z wywiadów: “Anders bezsensownie skrwawił wojska pod Monte Cassino, najbardziej ideowy i antysowiecki element”. Uważał, że odmowa udziału w bitwie sprawiłaby, że losy Polski po 1945 r. potoczyłaby się zupełnie inaczej.
Dr Marek P. Deszczyński: Straty pod Monte Cassino - około 4.200 zabitych, rannych i zaginionych - wyniosły niecałe 10 procent wyjściowego stanu osobowego oddziałów II Korpusu. Poległo i zmarło 923 żołnierzy, wielu było bardzo ciężko rannych, tak iż zostali inwalidami. Są to wielkości odsetkowo mniejsze niż pod Lenino, mimo że bitwa żołnierzy gen. Andersa rozgrywała się w dużo trudniejszym terenie i trwała znacznie dłużej. Nie unieważnia to jednak podstaw krytyki decyzji o stoczeniu bitwy.
Możemy tu rozważyć samą koncepcję uderzenia polskiego, pod kątem dbałości o minimalizację strat. Według potocznej opinii klasztor został zdobyty dzięki żmudnej wspinaczce od miasta Cassino, po stromym stoku, ku ocalałemu pośród “gruzów na szczycie” narożnikowi budowli. W istocie było zupełnie inaczej, bowiem tak poprowadzone natarcie wiązałoby się wprost z wyniszczeniem wojska, zwłaszcza żołnierzy, którzy nie brali wcześniej udziału w jakichkolwiek walkach. Zamysł operacyjny zakładał więc obejście góry klasztornej od północy i zdobycie lub obezwładnienie kluczowych punktów ryglujących dostęp do drogi prowadzącej do celu. Ciężkie boje toczyły się właśnie tam – w “Gardzieli”, “Widmie”, wzgórzach 569 i 593. Opisał je w słynnym reportażu Melchior Wańkowicz, dając doskonały materiał do studiowania przebiegu zmagań, szczególnie w zestawieniu z dokumentami wytworzonymi przez strony walczące.
Dr Marek P. Deszczyński: Straty pod Monte Cassino - około 4.200 zabitych, rannych i zaginionych - wyniosły niecałe 10 procent wyjściowego stanu osobowego oddziałów II Korpusu. Poległo i zmarło 923 żołnierzy, wielu było bardzo ciężko rannych, tak iż zostali inwalidami. Są to wielkości odsetkowo mniejsze niż pod Lenino, mimo że bitwa żołnierzy gen. Andersa rozgrywała się w dużo trudniejszym terenie i trwała znacznie dłużej.
PAP: Wańkowicz stworzył wspaniałą legendę. Spróbujmy odejść od jego imponującego fresku i przyjrzyjmy się jaka była rzeczywista wartość bojowa polskich oddziałów. Na ile były przygotowane do takiego starcia?
Dr Marek P. Deszczyński: Pewna część żołnierzy, głównie z 3. Dywizji Strzelców Karpackich miała za sobą udział w kampanii w Afryce Północnej, między innymi w walkach o twierdzę Tobruk. Gorzej “ostrzelani” byli na przykład żołnierze z Polski północno-wschodniej, służący w 5. Kresowej Dywizji Piechoty, którzy takie góry jak Apeniny widzieli po raz pierwszy w życiu. Dobrze więc, że los sprawił, iż trudniejsze zadanie przypadło zrazu Karpatczykom.
Wejście pododdziałów nocą 11/12 maja w ogień operacji “Honker” było szokiem. Taki obraz wyłania się również ze wspomnień mjr. dypl. Wojciecha Rankowicza, zastępcy szefa Oddziału II (informacyjnego) sztabu Korpusu: “Około godziny czwartej nad ranem 12 maja było już jasne, że natarcie nasze utknęło i przy dużych stratach własnych nie może być natychmiast powtórzone. Trzeba przeorganizować oddziały i nacierać za kilka dni. [...] W naszym sztabie panowała przygnębiająca atmosfera. Zmęczenie i okropny zawód oczekiwań udzieliły się każdemu z nas. Zdawałem sobie sprawę, że trzeba działać choćby dla utrzymania morale. [...] A zatem trzeba wydać – jak każdego dnia –+Komunikat informacyjny+”.
Przełamawszy w ten sposób kryzys psychiczny pośród kolegów oficer skonstatował: “Rozkaz operacyjny mówił, że pierwszym celem natarcia 3. DSK jest wzgórze 593. Dopiero po jego zdobyciu może naprawdę ruszyć natarcie 5. KDP na +Widmo+. Wzgórze 593, aczkolwiek opanowane przez 2. baon, nie zostało niestety utrzymane i już nad ranem byli tam z powrotem Niemcy. Czyli cel natarcia 3. Dywizji nie został osiągnięty i tak to poda nasz +Komunikat+".
Dalej zaś napisał: “Następne kilka dni przyniosło nam więcej tragicznych rozczarowań i smutnych refleksji. [...] Praktyczne straty wyniosły około 50 proc. piechoty (oddziały nacierające miały aż 75 proc. strat). Dla ich uzupełnienia gen. Anders wydał rozkaz przesunięcia do oddziałów piechoty wielu związków etapowych i należących do Bazy [Korpusu] oraz części artylerii przeciwlotniczej [...]. Przygotowywano nowe natarcie na tych samych kierunkach i z tych samych podstaw wyjściowych, skoordynowane ze [skierowanym na zachód] uderzeniem Brytyjczyków”.
PAP: Kogo mieli Polacy za przeciwnika?
Dr Marek P. Deszczyński: Nieprzyjaciel znacznie górował nad atakującymi przygotowaniem. Byli nim żołnierze doborowych formacji 10. Armii niemieckiej, takich jak 1. Dywizja Strzelców Spadochronowych gen. Richarda Heidricha, wzmocniona pododdziałami górskimi. Bardzo wytrzymali, zaznajomieni z terenem, dysponujący doskonałymi stanowiskami, świetnie uzbrojeni w ciężką broń piechoty, wsparci dobrze wstrzelaną artylerią. Słabym punktem obu stron było zaopatrzenie w wodę. O wydolności żołnierzy decydowali kierowcy ciężarówek, mulnicy i noszowi, którzy w ostatniej fazie transportu na własnych plecach donosili na pierwszą linię kanistry i skrzynki. Obrońcom uzupełniać zapasy także nie było łatwo – wszak działa polskie i brytyjskie nie próżnowały i nocą. Inny element określający zdolność do walki stanowiła szybko zużywająca się amunicja i granaty ręczne.
PAP: Zasadą przyjmowaną przez Niemców w trakcie II wojny światowej było dążenie do minimalizowania strat własnych. Stąd argument sceptyków, stwierdzających że Polacy zajęli opuszczone ruiny.
Dr Marek P. Deszczyński: Ale uderzenie na Monte Cassino miało swoją wartość operacyjną, ponieważ wypychało związanych walką Niemców z kluczowej pozycji w równoczesnym współdziałaniu z ruchem korpusów brytyjskiego i kanadyjskiego wzdłuż Liri oraz drogi nr 6. Nie było to więc ani zajęcie niemal pustych ruin, ani tym bardziej bicie głową w ścianę z kamieni i betonu. Wytrawny przeciwnik został po prostu zmuszony do oddania głównego przedmiotu terenowego, wycofując się we właściwym czasie – wszystko zgodnie z zasadami sztuki wojennej. Inną sprawą jest, że nieprzyjaciela nie rozbito podczas odwrotu, ale za to nie odpowiadali już Polacy.
PAP: Czy po zwycięstwie wśród polskich elit zapanował większy optymizm co do przyszłości sprawy polskiej?
Dr Marek P. Deszczyński: Niewątpliwie był to ważny argument dla Ministerstwa Informacji i Dokumentacji. Jak jednak już podkreśliłem, zwycięstwo to szybko znika z przekazu medialnego, przesłonięte przez wzięcie Rzymu i sukces operacji “Overlord”, a następnie zderza się ze świadomością konieczności przełamywania kolejnych – choć już słabszych – linii niemieckiej obrony we Włoszech.
Należy również wziąć pod uwagę kwestię, która dopiero staje się przedmiotem poważnych studiów. Mam tu na myśli mechanizmy propagandowe wykorzystywane przez Aliantów. Między innymi ze względu na prosowieckość, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych Ameryki, sfer kierujących środkami przekazu wiadomość o zdobyciu klasztoru stanowiła przede wszystkim informację chwili. Jak się okazało, w końcowej fazie II wojny światowej przekazy o zwycięstwach Polskich Sił Zbrojnych były skutecznie wytłumiane.
PAP: Jak bitwa o Monte Cassino była wykorzystywana w propagandzie PRL?
Dr Marek P. Deszczyński: Trzeba tu wspomnieć o sprawie powrotu Melchiora Wańkowicza do tzw. Polski Ludowej i wykorzystywania jego pisarstwa przez komunistów. Miał on pewną swobodę działania, zwłaszcza w pierwszej połowie lat 60-tych. Władze zezwoliły na wydanie okrojonej wersji jego książki o bitwie oraz broszury dla szkół zatytułowanej Szkice spod Monte Cassino. Postawiono więc na “odfajkowanie” problemu.
Pamiętajmy, że w wersji ocenzurowanej z kart reportażu niemal “wycięto” gen. Andersa. Wrażenie czytelnika bywało takie, że dowodzeni przez nie wiadomo kogo żołnierze walczą z niewidzialnym zza strzelnic bunkrów wrogiem, ginąc jeden za drugim. Korespondowało to zresztą ze znaną powszechnie pieśnią Feliksa Konarskiego i Alfreda Schütza, mającą charakter nieomal hymniczny. Ci, którym dane było ocaleć, mogli czuć się wyprowadzeni w pole przez gen. Marka Clarka, dowódcę 5. Armii amerykańskiej, który zamiast dopilnować okrążenia wycofujących się Niemców, pojechał do Rzymu odebrać defiladę, by dać się sfotografować jako zdobywca Wiecznego Miasta.
Bitwą więc manipulowano. Nie poświęcono jej (do dziś zresztą) filmu fabularnego, ponieważ trudno byłoby w takim dziele nie wspomnieć, iż żołnierze gen. Andersa mieli okazję zakosztowania wcześniej życia na “nieludzkiej ziemi”, z którego to powodu znaczna większość z nich pozostała na Zachodzie. Wyizolowano więc tę historię z kontekstu, bez mówienia do czego miała otwierać drogę bitwa o górę klasztorną. W przeciwnym razie przyznano by się właściwie, że PRL nie jest Polską wolną. Obrazy, które mogły nasunąć takie refleksje, trafiały zresztą przeważnie do tzw. wąskiego rozpowszechniania, a powracały na ekrany kin czy telewizorów nader rzadko. Dziś, by przywołać opowiadającą o epilogu losów żołnierzy 1. Dywizji Pancernej gen. Stanisława Maczka Gwiazdę wytrwałości (na motywach opowiadania Ksawerego Pruszyńskiego, reż. Paweł Komorowski, 1971/1981) są przeważnie zapomniane.
PAP: Mamy jakieś informacje na temat reakcji Wańkowicza na manipulowanie jego dziełem?
Dr Marek P. Deszczyński: Godził się na to chyba ze względu na czytelników w kraju, chcąc ocalić dla nich, choć część swego pisarstwa. Było to ważne szczególnie dla młodych pokoleń, bo paradoksalnie, nawet okrojone Monte Cassino, reprezentowało nieskrępowaną myśl polską. Niewątpliwie, warto przywrócić pełną treść tej książki współczesnym.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)
szuk/ mjs/ ls/