Poznański Czerwiec zasługuje na swoje miejsce w historii i wciąż czeka na to właściwe, bo to tutaj rozpoczęła się droga do wolności - mówi uczestniczka Czerwca ’56 Aleksandra Banasiak. Gdy podczas starć rozległy się pierwsze strzały, jako młoda pielęgniarka, wyszła na ulice, by pomagać rannym.
PAP: Rankiem, 28 czerwca 1956 roku miała pani przeczucie, że wydarzy się coś niezwykłego?
Aleksandra Banasiak: Zupełnie nie. To był zwykły dzień, chociaż akurat wtedy miał przyjechać do mnie mój tata. Razem z siostrą, która była wtedy u mnie, wyszłyśmy po ojca na dworzec. Szłyśmy od strony szpitala, bo tam właśnie, na trzecim piętrze, mieszkałam. I po drodze zobaczyłyśmy te tłumy idące na plac Stalina. I co by pani wtedy zrobiła na moim miejscu? Oczywiście nie poszłyśmy po ojca - tłum zabrał nas na plac Stalina.
PAP: Wiedziała pani co się dzieje? Skąd idą ci wszyscy ludzie?
Aleksandra Banasiak: Świadomość moja była żadna. Nie wiedziałam wtedy nawet co to Cegielski. Wychowywana byłam na wsi; nie mieliśmy gazet, radia, telewizji. A w szpitalu pracowaliśmy i mieszkaliśmy we własnym kręgu. Nie miałam innych przyjaciół. Wtedy ten szpital, to było całe moje miasto. Dopiero na tym placu, jak zobaczyłam te plakaty „my chcemy chleba”, „my chcemy wolności”, „precz z ruskimi” - bo takie też się pojawiły, dopiero wtedy pomału zaczęłam rozumieć, co się dzieje. Choć też nie do końca.
PAP: Jaka była atmosfera na placu?
Aleksandra Banasiak: Najbardziej ujmujące były dla mnie te śpiewy, pieśni patriotyczne. To się tak unosiło w tym tłumie, że to była dla mnie prawdziwa euforia. Śpiewano „Boże coś Polskę”, „My chcemy Boga”, hymn Polski. W pewnym momencie pojawił się też jakiś samochód z mikrofonem, chyba wzięty z poczty. I krzyczeli z tego samochodu: „Słuchajcie, poznaniacy: nie depcze trawników!”. To było takie jakieś wzruszające wtedy. I faktycznie, jak się ogląda zdjęcia tego tłumu to są miejsca, które są puste. Tam właśnie zasiana była trawa.
PAP: Co działo się później? Została pani na placu?
Aleksandra Banasiak: W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że delegacja z Cegielskiego jest zamknięta w więzieniu. Mówiono, że pójdziemy po nich do więzienia. Na św. Marcinie, czyli ówczesnej ul. Armii Czerwonej, mijaliśmy Dom Partii. Nagle manifestanci weszli na dach, gdzie wisiały czerwone flagi. Od razu je wyrzucali i na ich miejscach zawieszali biało-czerwone. Te czerwone, które spadły, deptali ludzie. Ja też, razem z siostrą. Dziwiłam się wtedy, skąd od razu te napisy, skąd te flagi. Ale to jest chyba gospodarność poznaniaków. To było wtedy dla mnie coś pięknego. Później szliśmy w stronę więzienia na Młyńskiej. Tam nam się przypomniało o ojcu i postanowiłyśmy z siostrą wracać do mojego mieszkania. Kiedy wróciłyśmy, ojciec był już w domu.
Aleksandra Banasiak: Gdyby nie Czerwiec, nie byłoby Października, nie wypuszczonoby prymasa Polski, Węgrzy nie wyszliby na ulice i nie mieli swojej rewolucji. To tu, w Poznaniu, rozpoczęła się droga do wolności. Czerwiec zasługuje na swoje miejsce w historii. I wciąż czeka na to właściwe miejsce.
PAP: Wtedy usłyszała pani pierwsze strzały?
Aleksandra Banasiak: Tak. To był ciepły dzień. Okno było otwarte. Manifestanci wracali z więzienia, słychać było śpiewy. I nagle wśród tych pieśni usłyszeliśmy huk i strzały. I ludzie krzyczeli: pomocy, ratunku. Wołali: przecież tu jest szpital, niech ktoś przyjdzie pomóc, tu są ranni. Założyłam fartuch, czepek pielęgniarski i poszłam na ulicę udzielać pomocy. Opatrywałam poszkodowanych, manifestanci donosili rannych. Później przyjechały czołgi. Nie wiem, jak to się stało, że ci czołgiści wyszli. Prawdopodobnie robotnicy nawiązali z nimi kontakt, żeby wyszli, żeby nie strzelali. I przez jakiś czas manifestanci byli w tym czołgu. Przyjechali też inni żołnierze. Jeden z tych manifestantów, którzy byli w czołgu, wyszedł. Chciał się poddać, uniósł do góry białą chusteczkę i stanął na gąsienicy. I wtedy wojskowy bagnetem dźgnął go w brzuch.
PAP: Pomoc była udzielana tylko rannym manifestantom?
Aleksandra Banasiak: Nie tylko im. W międzyczasie ubowcy wołali mnie, żebym przyszła do nich, ponieważ tam też są zabici i ranni. Naturalnie, ja bym się bała iść sama, ale jak przyprowadziłam jakiegoś rannego do szpitala, to lekarze się mnie zapytali: siostro, czy siostra by z nami poszła do UB? Wzięłam opatrunki, środki uspokajające i poszliśmy. Ja udzielałam pomocy, lekarze stwierdzali zgony. Wtedy któryś z lekarzy zapytał: słuchajcie, my pracujemy w szpitalu, nic nie widzimy. Opowiedzcie nam jak to się stało, że padają strzały? Że są zabici? Na to oficer odpowiedział: manifestanci rzucali kamieniami w okna, później butelkami z benzyną. Myśmy uruchomili hydranty i rozganiali ich wodą. Ale jak zaczęto kulać beczkę z benzyną, to nie mieliśmy innego wyjścia, musieliśmy użyć broni. Na to jeszcze lekarz dla potwierdzenia dopytał: to wyście zaczęli pierwsi strzelać? A on odpowiedział: nie mieliśmy innego wyjścia.
Kiedy wróciliśmy z UB, zajmowałam się już rodzinami, które chodziły i szukały swoich najbliższych. To było najtrudniejsze. Wszystko było dobrze, jeżeli w izbie przyjęć napisane było nazwisko poszukiwanego: to znaczyło, że jest ranny. Jak był przy nazwisku krzyżyk, to znaczyło, że ten człowiek nie żyje i leży w kostnicy. Pamiętam, jak przyszła matka Romka Strzałkowskiego. Jak zobaczyła tego swojego syna, tego jedynaka, rzucała się na niego. Powiedziała, że ona nie odejdzie od niego, żeby nie wiadomo co się działo, ona nie odejdzie. Prosiła lekarzy, żeby mogła przy nim leżeć, żeby nie odrywać jej od synka.
Przyszła też dziewczyna w ósmym miesiącu ciąży. Szukała narzeczonego, który przyjechał do Poznania po obrączki. W sobotę mieli brać ślub. To był najsmutniejszy czas tego 28 czerwca.
PAP: Co jeszcze zapamiętała pani ze szpitalnych zdarzeń w tamtym czasie?
Aleksandra Banasiak: Było dużo smutku i łez. Ale pamiętam, jak był w szpitalu taki jeden ranny z granatem w kieszeni. Cały czas szukał oczami kogoś, kto mógłby ten granat od niego zabrać. I zawołał jedną z pracownic administracji i mówi jej, że ma granat, żeby go wzięła od niego. Ona go wzięła, ale sama nie wiedziała co z nim zrobić. Poszła do magazynu i wrzuciła go do beczki z masłem z darów z Unry. Po jakiś 10 dniach na ten granat natrafiły kucharki przy porcjowaniu masła. Wystraszyły się i pobiegły do dyrektora: Ameryka przesyła nam masło z granatem! - mówiły. Dopiero jak się rozeszło, że jest jakiś raban w magazynie, pracownica administracji przyznała się do utopienia granatu w maśle.
PAP: Teraz, z perspektywy czasu, wydaje się pani, że Poznański Czerwiec 1956 roku ma swoje odpowiednie miejsce w historii?
Aleksandra Banasiak: Poznaniacy wiedzą zdecydowanie więcej niż reszta kraju. Ale wciąż denerwuje mnie taka ignorancja, kiedy mówi się, że gdyby nie Solidarność i nie Wybrzeże nie mielibyśmy dziś wolności. Jestem oburzona za każdym razem, kiedy słyszę podobne słowa. Dziwi mnie też, kiedy nawet niektórzy warszawscy historycy nie wiedzą, jak się zaczęła droga do wolności.
Gdyby nie Czerwiec, nie byłoby Października, nie wypuszczonoby prymasa Polski, Węgrzy nie wyszliby na ulice i nie mieli swojej rewolucji. To tu, w Poznaniu, rozpoczęła się droga do wolności. Czerwiec zasługuje na swoje miejsce w historii. I wciąż czeka na to właściwe miejsce.
PAP: Czuje się pani bohaterką tamtych dni? Jednym z symboli Poznańskiego Czerwca?
Aleksandra Banasiak: Nie. Zawsze mówię, że byłam po prostu uczestniczką tamtych wydarzeń. Wie pani, my mamy hymn pielęgniarski: „Pielęgniarki na frontach padały, lecz odważnie swą służbę pełniły”. I ja sobie wtedy, idąc na te ulice myślałam, że mi się nie może nic stać, mimo że chodzę pod tymi kulami - bo mnie ten czepek, ten fartuch uchroni od tego. Teraz bym na pewno nie śpiewała, raczej bym się w duchu modliła. Ale na pewno teraz też wyszłabym na ulice.
Rozmawiała: Anna Jowsa (PAP)
ajw/ mow/