"To był akt mądrości" - wspominał po 25 latach od wydarzeń sierpnia 1980 roku prof. Bronisław Geremek, który jako członek komisji ekspertów doradzał strajkującym stoczniowcom. Jak podkreślał w rozmowie z PAP, u początków "Solidarności" nie było wściekłości, a działaniami gdańskich robotników kierowało poczucie godności.
"To był akt mądrości" - wspominał po 25 latach od wydarzeń sierpnia 1980 roku prof. Bronisław Geremek, który jako członek komisji ekspertów doradzał strajkującym stoczniowcom. Jak podkreślał w rozmowie z PAP, u początków "Solidarności" nie było wściekłości, a działaniami gdańskich robotników kierowało poczucie godności.
(Na zdjęciu: Prof. Bronisław Geremek podczas międzynarodowej konferencji "Od Solidarności do Wolności". Warszawa, 2005-08-30. Fot. Pawel Kula PAP)
PAP: Kim Pan był w sierpniu 1980? Jak określa Pan siebie z dzisiejszej perspektywy?
Bronisław Geremek: W sierpniu przed 25 laty rozumiałem, że nie mogę, jak kiedyś chciałem, zamykać się w mojej pracy naukowej historyka średniowiecza, ale że powinienem podejmować pewną społeczną powinność. To sprawiło, że zaangażowałem się w działania opozycji demokratycznej, właśnie w Towarzystwo Kursów Naukowych, czyli w "Latający Uniwersytet", uczestniczyłem w spotkaniach, których przedmiotem nie były czasy średniowiecza, ale koniec XX wieku.
PAP: Co Pan robił 14 sierpnia, kiedy wybuchł strajk w Stoczni Gdańskiej?
B.G.: Byłem w Warszawie. Po pierwszych wiadomościach o strajku zaczęły do mnie napływać wieści o całkowicie odmiennym jego charakterze niż poprzednich tego typu wybuchów. Spotkaliśmy się w warszawskim środowisku intelektualistów i uznaliśmy za niezbędne wystąpienie z listem wskazującym na historyczny charakter wyboru, przed którym stoją i robotnicy i władze (chodzi o tzw. List 64, w którym intelektualiści poparli strajkujących oraz apelowali do władz o podjęcie z nimi rozmów -PAP). To było chyba 18 sierpnia, list został w moim mieszkaniu podpisany przez kilkadziesiąt osób, potem nastąpiły zwyczajowe policyjne represje, rewizja. Postanowiliśmy ten list zawieźć do Stoczni Gdańskiej - tak się rozpoczęła nasza przygoda z "Solidarnością".
PAP: Mówił Pan, że strajk w Stoczni Gdańskiej miał całkowicie odmienny charakter od poprzednich. Całkowicie odmienny - czyli jaki?
B.G.: Pierwsze relacje wskazywały przede wszystkim na ogromną determinację robotników - w grę wchodziły nie tylko postulaty rewindykacji materialnej, ale i postulaty polityczne. Postulaty reform gospodarczych czy tworzenia związków zawodowych były tak silnie omawiane przez robotników, że było widać, iż nie dadzą się oni zwieść władzom obietnicami materialnych awantaży - tak jak to było w poprzednich sytuacjach.
PAP: A gdy przyjechał Pan do Gdańska...?
B.G.: Wyjechaliśmy z Tadeuszem Mazowieckim z rozognionej Warszawy - miasta pod wzmocnionym nadzorem policyjnym. My sami podczas naszej podróży byliśmy nieustannie "eskortowani" przez samochody policyjne, póki nie zdołaliśmy się urwać konwojowi. Kiedy przyjechaliśmy do Gdańska, nie rozumieliśmy tego miasta. Było to miasto spokojne, bez policji. Chcieliśmy iść do Stoczni i nie wiedzieliśmy jak tam się dostać - wyobrażaliśmy sobie kordony policji, wojska, armaty wodne i nie-wodne. Zapytaliśmy księży pallotynów w Gdańsku, czy nie wiedzą, jak możemy się dostać do Stoczni. To był moment, kiedy zrozumiałem, że coś się zmieniło - Gdańsk był wolnym miastem. Jeden z księży wrzucił na siebie sweter i klepiąc nas po plecach po prostu podprowadził pod bramy Stoczni i powiedział "wchodźcie".
W Stoczni uderzyła mnie radość ludzi - myśmy byli napięci - mieliśmy poczucie dramatu, przywieźliśmy list, w którym mówiliśmy, że trzeba myśleć o ojczyźnie i wspólnym interesie kraju, a tam widzieliśmy ludzi radosnych. Jeszcze lepiej zrozumiałem to następnego dnia, kiedy zobaczyłem, jak spędzała czas strajkowa zmiana dyżurna w Stoczni - to były rozmowy wolnych ludzi, którzy z poczuciem odzyskanej wolności słuchali Radia Wolna Europa, mieli gazetki z podziemnego druku i rozmawiali o wszystkim. Miałem poczucie, że nastąpiło coś przełomowego, że u początków tego ruchu nie było wściekłości tylko poczucie godności.
Oni nie cieszyli się radością ludzi, którzy nie wiedzieli, co im grozi - to oni powiedzieli mi, że niedaleko od Stoczni stoją radzieckie okręty wojenne, że w lasach postępuje koncentracja policji i wojska. Oni cieszyli się, bo mieli świadomość, że to była ich własna przestrzeń - kiedy już to zrozumiałem, to wiedziałem, że nie mogę w tym nie uczestniczyć.
Wiedzieliśmy, że władze potraktowały lubelski strajk lipcowy jako znak ostrzegawczy o najwyższym stopniu doniosłości. Związek Radziecki ciągle istniał, choć wyczerpany wojną w Afganistanie. Pojawiła się nowa nieokreślona przestrzeń, którą witałem z radością jako pewnego typu objawienie nowej Polski.
PAP: Czy w ciągu tych 18 dni strajku miał Pan jakieś chwile zwątpienia?
B.G.: Uczestniczyłem w pracach grupy ekspertów komitetu strajkowego. Pracowaliśmy dzień i noc, nie wychodząc ze Stoczni. Żyliśmy w przekonaniu, że próbujemy uzyskać coś, co nie jest możliwe. Był taki moment, kiedy coś zmieniło się w moim sposobie myślenia. Jednym z pierwszych postulatów, jakie omawialiśmy, była kwestia wolnych związków zawodowych. Rozmawiałem wtedy z MKS-em na jednym z budujących się statków, na którym nie zdążono jeszcze, jak mówił Wałęsa, wbudować mikrofonów.
Przedstawiłem wówczas argumenty za tym, aby stworzyć nowy związek zawodowy i za tym, żeby zmienić istniejący. Kiedy skończyłem mówić, zapadła cisza. Wreszcie wstał jeden starszy robotnik i powiedział: "Pan nam powiedział, jak jest, ale pan nam nie powiedział, co pan myśli. Ja panu ufam i chciałbym to wiedzieć". Wtedy zrozumiałem, że nie występuję tam w roli "producenta analiz", ale że jestem po ich stronie, że nie jestem obiektywny.
PAP: A jak zapamiętał Pan dzień podpisania porozumień sierpniowych?
B.G.: Do ostatniej chwili miałem poczucie, że nic nie jest pewne. Mieliśmy taki śmieszny kłopot. Nie piszę dobrze na maszynie, a Porozumienia Gdańskie trzeba było przepisać w przyzwoity sposób, bez błędów, żeby mogli to podpisać przedstawiciele obu stron. Okazało się, że wszystkie zawody były reprezentowane z wyjątkiem maszynistek. Dziewczyna, która przepisywała tekst porozumień, pisała dobrze, ale powoli. Ten tekst nie był taki długi, ale to trwało godzinę, półtorej, dwie. Po dwóch godzinach przyszedł Pan wicepremier Mieczysław Jagielski i powiedział: "Panowie, ja miałem prawo podpisać to porozumienie dwie godziny temu, ale czy ja je mogę teraz podpisać, to już nie wiem. Muszę zadzwonić do Warszawy. Jeśli będzie to trwało jeszcze pół godziny, to już nie będę miał prawa do podpisania".
PAP: Co czuł pan w chwili podpisania porozumień?
B.G.: Gdy przyniosłem tekst, na który ileś godzin cała sala czekała godzinami, poczułem ulgę, a potem niezwykłą radość. Pomyślałem sobie, że powstający związek zawodowy potrzebuje przecież jakiejś instrukcji działania i chociaż nigdy nie byłem w związku zawodowym, to w tę bezsenną noc taką instrukcję napisałem. Szczęśliwie nie wyrzuciłem jej do kosza, bo następnego dnia Lech Wałęsa zaprosił nas na spotkanie z przedstawicielami załóg gdańskich - miało być ich kilkunastu, ale przyszło kilkanaście tysięcy. I kiedy padło pytanie, jak organizować związek zawodowy, mogłem wyciągnąć z kieszeni tę moją prozę o związkach.
PAP: Dlaczego "S" z ruchu liczącego w 1980 roku 10 milionów ludzi stała się 800-tys. organizacją?
B.G.: Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, na które nie ma odpowiedzi. Nie powinno tak być, powinno być inaczej, ale to potwierdza kąśliwą uwagę Winstona Churchilla o charakterze Polski - że mamy momenty wspaniałe, a potem momenty ułomności i podłości. Te słowa zawsze mnie oburzały, ale teraz myślę, że Norwid by je dobrze zrozumiał. "Solidarność" to nie był zwyczajny związek zawodowy. Obecnie na całym świecie związki padają, słabną, mają coraz mniejszą liczebność. Wielkością "S" było to, że powstawała z niczego, z patriotycznego impulsu. To był ruch "o coś" i fascynował wszystkie związki zawodowe świata.
PAP: Czy to zwycięstwo robotników można było lepiej wykorzystać? Jak ocenia Pan realizację postulatów sierpniowych?
B.G.: Myślałem wtedy, że te postulaty idą tak daleko, że aż wykraczają poza ludzkie wyobrażenie. To były postulaty chleba i wolności - myślę, że to, co wtedy osiągnęliśmy, to było najwięcej, co można było uzyskać.
Czy w ciągu pięciuset dni byliśmy tak mądrzy, jak trzeba było? Nie, ale narody nigdy nie są tak mądre, jakby może powinny były być. Natomiast nigdy, ani przez moment, nie naruszyliśmy zasady bezpieczeństwa narodowego. Żadne z działań "S" nie wytworzyło warunków do wojny domowej. W kraju rządzonym przez partię komunistyczną był potężny, dziesięciomilionowy ruch, a nie było wojny domowej - to też sukces tego ruchu.
Ostateczny rozrachunek jest ważny dla historii polskiej mądrości, choć więcej pisano o historii polskiej głupoty. Ale to był właśnie akt mądrości, który - jak sądzę - także w dziejach Europy ma prawo mieć swoje miejsce.
Rozmawiała Marta Łazowska (PAP)
(wywiad przeprowadzony w sierpniu 2005 r.)