Jerzy Borowczak, jeden z trzech robotników, którzy wywołali strajk w Stoczni Gdańskiej 14 sierpnia 1980 roku, mówi w wywiadzie dla PAP, że był wtedy tylko "zapalnikiem" protestu i nie sądził, że wydarzenia w zakładzie doprowadzą w efekcie do upadku komunizmu. (Fot. A. Warżawa PAP)
Jerzy Borowczak, jeden z trzech robotników, którzy wywołali strajk w Stoczni Gdańskiej 14 sierpnia 1980 roku, mówi w wywiadzie dla PAP, że był wtedy tylko "zapalnikiem" protestu i nie sądził, że wydarzenia w zakładzie doprowadzą w efekcie do upadku komunizmu.
(Fot. A. Warżawa PAP)
PAP: Kiedy i w jakich okolicznościach dowiedział się Pan, że Bogdan Borusewicz, członek KSS KOR, wytypował Pana, 22-latka z niewielkim stażem pracy w stoczni, do zainicjowania strajku?
Jerzy Borowczak: To nie było wytypowanie. W niedzielę, 10 sierpnia, byliśmy na spotkaniu, na którym świętowaliśmy zwolnienie z aresztu Tadeusza Szczudłowskiego i Dariusza Kobzdeja. Przyszła też Anna Walentynowicz i powiedziała, że zwolniono ją z pracy. Wcześniej zwolniono Andrzeja Kołodzieja, więc wiedzieliśmy, że jesteśmy następni na liście. Lech Wałęsa rzucił pomysł, że trzeba pani Ani bronić i najlepiej to zrobić strajkiem. W pewnym momencie Borusewicz wywołał nas (Borowczaka, Ludwika Prądzyńskiego, Bogdana Felskiego i Lecha Wałęsę - PAP) przed budynek i powiedział: „No to co chłopaki? Jeśli mamy robić ten strajk to trzeba się do niego przygotować”. Powiem szczerze, że wtedy nic nie ustaliliśmy i rozeszliśmy się. Postanowiliśmy się spotkać i porozmawiać.
PAP: I kiedy zaczęliście ustalać szczegóły strajku?
J.B.: Bogdan przyszedł do mnie następnego dnia. Poszliśmy pod antenę telewizyjną w Gdańsku-Morenie. Usiedliśmy na miedzy i rozmawialiśmy, kogo wziąć do strajku i jak zacząć. Zdecydowaliśmy, że będzie to Bogdan Felski. Spotkaliśmy się następnie w trójkę i zaczęliśmy układać scenariusz i postulaty. Stwierdziliśmy, że na następne spotkanie zaprosimy Ludwika Prądzyńskiego. Ustaliliśmy, że nasza piątka łącznie z Lechem Wałęsą nikomu nic nie powie o strajku.
PAP: Dotrzymał Pan obietnicy?
J.B.: Tak. Bogdan stwierdził, że nie powie nawet Alinie Pienkowskiej (pielęgniarka ze stoczniowej przychodni, członek WZZ - PAP), bo nie wiadomo, czy gdzieś ktoś się nie wygada. Ja nie powiedziałem nikomu, Bogdan też nie. Strajkiem zaskoczona była Alina, a najbardziej Ania Walentynowicz.
PAP: Jak wyglądały jego pierwsze godziny?
J.B.: Ustaliliśmy, że 14 sierpnia o godz. 5 rano spotkamy się przy głównej bramie stoczni i razem wejdziemy do zakładu. Przyszedł tylko Ludwik Prądzyński i ja. Pozostałej trójki nie było. Myśleliśmy, że może ich aresztowano, albo coś się stało. Postanowiliśmy, że nie ma co się oglądać i zaczynamy. Poszliśmy do mnie na wydział kadłubowy K-5. Byliśmy tam przed szóstą. Otworzyłem specjalną szafkę, bez opisów, gdzie trzymałem ulotki. Rozdawałem je pierwszym robotnikom, którzy przychodzili do stoczni. Mówiłem, że dziś strajkuje cała stocznia, że stanie Stocznia Gdynia. Zorganizowałem grupę ok. 30 osób. Wróciłem do siebie na halę, gdzie zebrałem jeszcze ok. stu ludzi.
PAP: Czy robotnicy chętnie przystępowali do strajku i nie miał Pan obaw, że uda się go zorganizować?
J.B.: Młodzi chętnie, ze starszymi było gorzej. Oczywiście, że miałem obawy. Kiedy zebrałem te 30 osób, byłem przestraszony. Myślałem sobie, że mnie zamkną, zwolnią, ale gdy ich powyrzucają, to będą mieli do mnie pretensje, że ich w coś takiego wciągnąłem. Dzień, czy dwa wcześniej, pytałem w brygadzie chłopaków, czy gdyby był strajk, to przystąpiliby do niego. Kilku kolegów powiedziało, że jakby się tylko zaczęło, to pójdą pierwsi. Kiedy dawałem im ulotki przed godz. 6, to byli na mnie bardzo źli, że nie powiedziałem im o terminie.
PAP: Kiedy Pan już wiedział, że udało się zmobilizować robotników?
J.B.: Gdy było już ok. 150 osób i szliśmy przez stocznię, ludzie się dołączali, prosili, żeby poczekać. Chciałem, żebyśmy jak najszybciej dotarli na wydział K3 po drugiej stronie stoczni. Na hali montażu przy kolejce było ok. 800 ludzi. Kiedy majstrowie zobaczyli, że Lucjan (Pradzyński - PAP) i Bogdan Felski, który już dotarł, próbują zatrzymać robotników, zamknęli wrota hali. Dojechał tam mój kolega z brygady i wszedł do hali od strony zaplecza i powiedział: „K5 już do was idzie”. Nawet ten, który pilnował przycisku do otwierania bramy, chciał zobaczyć, czy tak naprawdę jest. Otworzył lekko wrota, ale ludzi go odepchnęli i otworzyli bramę na oścież. Ok. tysiąca ludzi wręcz wylało się z hali. Padliśmy sobie w ramiona i krzyczeliśmy „hura, hura”. Wtedy było wiadomo, że to się uda, bo było już nas prawie dwa tysiące ludzi. Wcześniej zatrzymywał nas jeszcze dyrektor Klemens Gniech mówiąc, że chce porozmawiać, ale Bogdan Felski powiedział do niego: „Panie dyrektorze, pogadamy, jak nas będzie więcej”.
PAP: Co zrobiliście później?
J.B.: Obeszliśmy całą stocznię i zgodnie ze scenariuszem przeszliśmy pod bramę nr 2. Ludzie krzyczeli: „Idziemy pod Komitet Wojewódzki”. Podczas ustaleń dotyczących strajku dużo rozmawialiśmy, jak się zabezpieczyć, by ludzie nie wyszli z zakładu i nie został popełniony błąd z roku 1970. Były tylko dwa warianty: hymn i minuta ciszy za ofiary z grudnia 70-tego roku. Zastosowałem oba. Mówiłem, że musimy siedzieć w stoczni, bo tu jesteśmy bezpieczni. Wszyscy się uciszyli i skierowałem ludzi na plac, ten sam, na którym teraz odbędzie się koncert Michela Jarre''a. Zacząłem zapisy do komitetu strajkowego. Wpisałem siebie, Ludwika Prądzyńskiego, Bogdana Felskiego. Zgłaszali się nawet młodsi od nas, ale ja apelowałem, by byli to starsi, znający problemy stoczniowe.
PAP: Wałęsy, który miał być w stoczni, ciągle nie było w zakładzie. To był dla Pana trudny moment protestu?
J.B.: To był przełomowy moment. Kiedy miałem 20 osób i ok. 100 postulatów pojawił się dyrektor Gniech. Wszedł na koparkę i powiedział, że skoro wybraliśmy komitet, to zaprasza go na rozmowy. Kierownikom i majstrom kazał zabierać ludzi do pracy. Zauważyłem, że robotnicy zaczęli już odchodzić na boki. Stałem na koparce i zatkało mnie. Wcześniej się serce radowało, kiedy szedłem przez stocznię na czele pochodu i ludzie wykonywali polecenia. Byłem zszokowany, że mnie w ogóle słuchali.
PAP: Ale w krytycznym momencie zauważył Pan w końcu Wałęsę?
J.B.: To była chyba godz. 10 albo 10.30. Stałem na tej koparce, rozglądałem się i zobaczyłem, jak biegnie. Chyba miał najlepszy czas „na setkę”. Odruchowo wpisałem go do komitetu strajkowego na pozycji 21. Jak przyszedł, spadł mi kamień z serca - Lesio przejął dowództwo i był spokój.
PAP: Co zrobił wtedy Wałęsa?
J.B.: Wszedł zdyszany na koparkę. Powiedział do dyrektora: „Czy pan mnie poznaje? Ja tu pracowałem! Zwolniliście mnie, mimo że miałem zaufanie załogi”. Oddałem mu kartkę z nazwiskami osób z komitetu strajkowego i powiedziałem, by je odczytał. Wyczytał kilka i zapytał robotników, czy akceptują jego osobę także wpisaną na listę. Rozległy się brawa. Później, kiedy już rozmawialiśmy z dyrektorem na sali BHP, przyjechała Ania Walentynowicz, jako 22 członek komitetu strajkowego.
PAP: Jak doszło do tego, że w sobotę, 16 sierpnia, przegłosowano zakończenie strajku?
J.B.: Rozmawialiśmy z dyrekcją. W komitecie byli młodzi ludzie. Jeden z nich wyciągnął kwitek i krzyczał: „Jak ja mam żyć za te tysiąc dwieście złotych”. Ludzie wrzeszczeli przez szyby, albo wchodzili i mówili: „O czym wy tu rozmawiacie? O swojej prywacie?”. Dyrektor to podchwycił i powiedział, że komitet nie jest reprezentatywny dla stoczni. Zaproponował, by wszyscy udali się na wydziały i wybrali tam po trzech przedstawicieli. Komitet strajkowy z 22 osób powiększył się do 150. Kiedy przyszła sobota i głosowanie 30 osób było za kontynuowaniem, a chyba ponad 120 za zakończeniem strajku. Stoczniowcy byli już przebrani w ubrania wyjściowe i wyszli. Zostało nas może 500 osób.
PAP: Jak udało się uratować strajk?
J.B.: Udało się go utrzymać samoczynnie. Oczywiście, Ania Walentynowicz, Alina Pienkowska i Ewa Osowska krzyczały na bramach, ale ja widziałem, że one nikogo nie zatrzymały; no może jednostki. Ludzie, jak nie bramą, to przez płot uciekali do domu. Dyrektor bez przerwy nadawał komunikaty, by opuścić stocznię do godz. 18, bo jeśli nie, to porozumienie o podwyżce w wysokości 2 tys. zł na głowę będzie nieważne. Myślę, że udało się dzięki temu, że przyjechały do nas delegacje z innych strajkujących zakładów: Stoczni Północnej, Remontowej, Elektromontażu. „Pożyczyliśmy” wtedy trochę ludzi z „remontówki” i „północnej”, żeby było widać, że u nas ktoś jest. Zebraliśmy się w sali BHP i padł pomysł utworzenia Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego z siedzibą w stoczni.
PAP: Czym zajmował się Pan później podczas strajku?
J.B.: Chyba sam sobie przydzieliłem odpowiedzialność za bramę nr 2. Ode mnie w dużej mierze zależało, kto może wejść, a kto nie. Byłem bardzo ostrożny. Nie chciałem wpuścić też tej delegacji z Warszawy. Byli w niej chyba m.in. Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Andrzej Celiński. Geremek i Mazowiecki stali a ja rozmawiałem z Celińskim. Chyba był najmłodszy z nich i taki najbardziej rzutki. Mówił, że chcą pośredniczyć. Odpowiadałem im, że nie potrzebujemy pośrednika, bo postulaty są ustalone, rozmawiamy po polsku i nie ma takiej potrzeby.
PAP: To jak w końcu weszli?
J.B.: Przez kogoś dotarli do Wałęsy. Ja byłem akurat na małej sali BHP, a Wałęsa wtedy powiedział do mnie o tym, że nie chciałem wpuścić ludzi z Warszawy. Mówił: „Przydadzą się, czym więcej, to lepiej. To moje polecenie! Masz wpuścić!”. Weszli, ale ich obserwowałem i nie tylko ja.
PAP: Uważa się Pan za bohatera sierpnia ''80?
J.B.: Nie. Ja byłem tylko "zapalnikiem". Gdybym to zrobił sam, to bym się czuł bohaterem. Jedna osoba niewiele znaczy. To nie tylko moja zasługa, ale całej załogi stoczni, Trójmiasta, a później całej Polski.
PAP: Czy sądził Pan wtedy, że strajk doprowadzi w efekcie do upadku systemu komunistycznego?
J.B.: O tym może nie myślałem, bo mówiliśmy: „Socjalizm tak – wypaczenia nie”. Wiedziałem, że rozgrywa się poważna historia. To, że mamy wolne związki zawodowe w kraju komunistycznym, 10 mln ludzi i że nawet, jeśli władza uderzy - to jak mówił Miłosz – narodzi się nowe. Byłem przekonany, że jest to potężny krok do wolności.
PAP: Obecna „Solidarność” może być taka jak 25 lat temu?
J.B.: Absolutnie, nie. Wtedy był komunizm. Wszyscy mieliśmy taki sam telewizor albo w ogóle go nie mieliśmy i taką samą pralkę. Wszyscy byliśmy biedni, więc mogliśmy być solidarni. Dziś w dobie kapitalizmu, kiedy ja mam toyotę, a ktoś inny wartburga, to mi zazdrości. Już nie będzie ze mną solidarny, bo byłoby to wbrew naturze. Wiedziałem, że to się tak skończy i ta solidarność będzie dopóty, dopóki wszyscy będziemy biedni i tacy sami.
Rozmawiał Piotr Kubiak (PAP)
(wywiad przeprowadzony w sierpniu 2005 r.)