W ocenie Lecha Wałęsy największym sukcesem Sierpnia '80 było to, że miliony Polaków pokazały komunistycznej władzy - po raz pierwszy w takiej skali w powojennej historii - iż nie ma ona żadnego prawa do rządzenia i jest odrzucana przez większość społeczeństwa. (Fot. S. Kraszewski PAP)
W ocenie Lecha Wałęsy największym sukcesem Sierpnia '80 było to, że miliony Polaków pokazały komunistycznej władzy - po raz pierwszy w takiej skali w powojennej historii - iż nie ma ona żadnego prawa do rządzenia i jest odrzucana przez większość społeczeństwa.
(Fot. S. Kraszewski PAP)
PAP: Jak to się stało, że strajk sierpniowy zakończył się sukcesem? Wcześniejsze protesty społeczne były nieskuteczne, a PRL-owska władza niektóre z nich krwawo tłumiła?
Lech Wałęsa: System komunistyczny gnił i było widać gołym okiem, że nie pasuje na XXI wiek. Sami komuniści, których część bywała na Zachodzie i była tam szkolona, mieli porównanie, jak jest tam, a jak w kraju. Coraz bardziej się z tym systemem nie utożsamiali, a chcieli być u władzy i ją utrzymać. Chcieli jednocześnie zmian, wiedząc, że na dłuższą metę ten ustrój jest nie do utrzymania. W związku z tym nie bronili się tak bardzo przed protestami, jak to było na początku.
Drugi powód to Gdańsk. To miasto miało największe doświadczenie w walce; mieliśmy przecież akcje w 1968 i 1970 roku. A może nawet ważniejsze od tego jest to, że w Gdańsku jest dużo elementu napływowego. To są ludzie, jak na przykład ja, którzy duszą się w swoich środowiskach, mają od innych trochę więcej fantazji i odwagi. Zostawili daleko swoje domy, przyjechali do wielkiego miasta i ciągle czegoś poszukują.
Trzecia przyczyna sukcesu to... Lech Wałęsa, który miał doświadczenie w organizowaniu i kierowaniu protestami. Wychodząc w 1970 r. ze Stoczni Gdańskiej, powiedziałem sobie: „Boże, daj mi tu wrócić i rozegrać jeszcze raz tę walkę”. Dziesięć lat nad tym główkowałem i zastanawiałem się. I gdy nastał rok 1980, nic mnie nie zaskoczyło.
PAP: W jakich okolicznościach dotarł Pan do stoczni i stanął na czele strajku?
L.W.: Miałem wybitne szczęście, tu musiał działać jakiś „palec Boży” i to już od pierwszych ruchów. Uzgodniliśmy z „Borsukiem” (Bogdan Borusewicz – PAP) termin strajku i mój udział w nim. Miałem być w stoczni rano o godz. 6.00. Z jakichś małych powodów jednak - żona szła chyba wtedy z nowo narodzoną córką do lekarza - nie pojechałem do stoczni na umówioną godzinę.
Teraz jednak, jak widzę dokumenty z tamtych czasów, to wiem, że gdybym chciał wyjść z domu i punktualnie dostać się do stoczni, to zwinęliby mnie ludzie bezpieki, którzy cały czas mnie inwigilowali. Zatrzymaliby mnie profilaktycznie, do wyjaśnienia. A kiedy ja się spóźniam do stoczni - to były dwie lub trzy godziny - dokładnie nie pamiętam, to w środku jest już rozróba. Śledzący mnie esbecy nie wiedzą, co zrobić, bo tracą kontakt ze swoimi szefami, którzy są gdzieś na naradach. W Gdańsku wszyscy pamiętali o tym, jak w 1970 r. zamknięto paru ludzi, stoczniowcy poszli ich odbić i padły strzały, zginęli ludzie. I kiedy wiedziano w stoczni, że ja mam przyjść na strajk, a mnie nie ma, to powtórzy się sytuacja sprzed 10 lat i tym razem przyjdą do więzienia po Wałęsę. Dlatego miejscowa SB bała się już mnie zamykać w tym momencie, konsultowała to z Warszawą. Centrala długo się zastanawiała i kiedy w końcu zdecydowała, żeby mnie zamknąć, to ja już byłem na murze i przeskoczyłem go.
PAP: Jakie były najtrudniejsze momenty podczas strajku?
L.W.: Chyba najbardziej te, kiedy trzy razy złamano strajk i ludzie ruszyli do roboty. Akcje te prawdopodobnie były montowane przez bezpiekę. Trzeba było wtedy wyłączyć maszyny, szybko robić wiec. Niektórzy stoczniowcy mówili z rezygnacją: „Nie, nie to za długo trwa, nic z tego nie będzie”. Ja brałem wtedy osobiście paru ludzi i przekonywałem ich.
Dwa razy chciano nas złamać, ogłaszając, że ci, co strajkują nie dostaną wypłaty za sierpień. Ja na to natychmiast odpowiedziałem, że będzie wręcz przeciwnie - strajkujący dostaną podwójnie. Do księży w parafiach zostali posłani kurierzy, aby zebrać pieniądze na ten cel. I okazało się, że wypłaciliśmy pensje nawet szybciej niż dyrekcja.
PAP: Po trzech dniach strajku dochodzi jednak do jego zakończenia.
LW.: Wraz z innymi osobami byłem temu przeciw, ale przegłosowano nas. Stało się to podczas obrad prezydium komitetu strajkowego, w którego skład wchodziło po trzech przedstawicieli z każdego wydziału stoczni. Dyrekcja zakładu zgodziła się wówczas na nasze pierwsze postulaty przywrócenia Anny Walentynowicz do pracy i podwyżki pensji. Zgodzono się, że ja także odzyskam pracę w stoczni. Nie miałem ochoty na koniec strajku, chciałem dalej walczyć, ale skoro większość tak zdecydowała, to musiałem się temu podporządkować.
Ale okazało się, że ta sytuacja miała i dobre strony. Tu chyba znowu pomógł mi los i Duch Święty. Były bowiem na nas naciski z zewnątrz, z innych strajkujących zakładów pracy. Ich pracownicy mieli pretensje, że „stocznia załatwiła swoje sprawy i zostawiła nas”.
Zorientowałem się wówczas, że jest niepowtarzalna szansa przejścia z tego stoczniowego strajku na szerszy, a więc solidarnościowy, choć jeszcze wtedy tego tak nie nazywaliśmy.
Była też i druga korzyść zakończenia strajku w trzecim dniu. Taka mianowicie, że kiedy zauważyłem, jak ludzie uciekają przez płoty, to pomyślałem, że podobnie może być i z działaczami. Wprowadziłem więc swoich ludzi na miejsce tych dezerterów. Oznaczało to wyczyszczenie wcześniejszego prezydium komitetu strajkowego i tym samym odzyskanie sterowności nad strajkiem. Bez tych zmian, gdybyśmy kontynuowali walkę, to prędzej czy później, przegralibyśmy ten strajk. To się natomiast nie podobało Walentynowicz i Gwiazdom (małżeństwo Joanna i Andrzej - PAP), bo to ja bez ich wiedzy dobrałem nowych ludzi, którzy byli mi wierni. Wybrałem sobie wtedy do współpracy m.in. pisarza Lecha Bądkowskiego i prof. Wojciecha Gruszeckiego z Politechniki Gdańskiej.
PAP: Na ile Międzyzakładowy Komitet Strajkowy był zwartym zespołem, czy były między wami jakieś spory?
LW.: MKS był potrzebny do tego, żeby to ładnie wyglądało na demokrację i po to, żebym mógł podzielić robotę oraz mieć pewność mądrze wszystko prowadzić. Sterowanie tego jednak w 100 procentach było całkowicie i wyłącznie moje. Oczywiście, że w pewnych sprawach były i głosowania między nami, ale tego było niedużo. I to właściwie pokłóciło nas później. Ja za szybko rosłem i to się coraz bardziej nie podobało „Borsukowi” i innym.
Trzeba pamiętać, że bez 1970 r. nie byłoby zwycięstwa w 1980 r. Bez doświadczeń, nawet z bezpieką, nie byłoby takiego działania. Ja wiedziałem o podsłuchach, wiedziałem o agentach. I dlatego sterowałem strajkiem w sposób właściwie dyktatorski. Ale nie można było inaczej kierować strajkiem, gdybym ich słuchał, to byśmy przerżnęli po paru dniach.
PAP: Jak powstała lista 21 postulatów?
LW.: Pamiętając własne doświadczenia z 1970 r., kiedy postulatów było chyba 1800, tym razem walczyłem o to, żeby postulatów było jak najmniej. Kiedy uzgodniliśmy ostatecznie treść postulatów, podzieliłem je wówczas do opracowania i przygotowania między członków MKS. A i tak wszystkiego pilnowałem osobiście, bo tak do końca nie wierzyłem nikomu.
PAP: Jak była atmosfera rozmów z delegacją rządową?
LW.: Na to mało patrzyłem, ja właściwie byłem wtedy jak w obłokach. Myślałem cały czas: „Ile można? Co? Jak daleko? Czy wszystko zostało zamknięte?”. Byłem głównym strategiem, jakby na innych wysokościach. Wiedziałem też, że komuniści chcą podpisać, ile się da, żeby dać później czas bezpiece, aby nas podzielić i rozwalić.
PAP: Czy w ciągu tych 18 dni strajku miał Pan chwile zwątpienia?
LW.: Żadnych. Byłem, jak w amoku, ale takim rozsądnym. Pomagała mi Matka Boska i różaniec. Byłem człowiekiem wiary, a przecież wielu ludzi nie wytrzymywało napięcia. Ani razu niczego się nie bałem. Byłem odważny i zdeklarowany na 100 procent.
PAP: Czy miał Pan wówczas świadomość, że ten strajk nie jest już zwykłym protestem robotniczym, ale ruchem, który zachwieje fundamentami totalitarnego systemu?
LW.: Przecież drugiego dnia strajku powiedziałem dziennikarzom, że chcemy zbudować drugą Japonię. To nie było takie przypadkowe chlapnięcie językiem. To było hasło do ludzi świata: „Przyjrzyjcie się, bo tutaj dzieje się coś, co może być końcem komunizmu”.
PAP: Co Pan czuł składając ostatniego dnia strajku podpis pod porozumieniem ze stroną rządową?
LW.: Może nikt mi nie uwierzy, ale nie było wtedy we mnie żadnej radości. Moje myśli biegły w tym kierunku, że teraz to dopiero się zacznie i będą problemy, zarówno z władzą, jak i tymi po naszej stronie. Martwiłem się tym, co nas czeka, ile będzie zdrad i oszustw. Miałem też na myśli sytuację, że kiedy skończy się komunizm i ZSRR, to może dojść do kłopotów gospodarczych w Polsce i zwycięzcy ze strajków pójdą na bezrobocie, a ich zakłady będą pozamykane. Mówiłem wprost do innych: „Jak ja się boję tych czasów, które nachodzą. Ci, którzy nieśli mnie na ramionach, mogą później rzucać we mnie kamieniami”.
PAP: Czy wypowiedziane wówczas przez Pana słowa: „Mamy pierwsze, niezależne, samorządne związki zawodowe. Mamy prawo do strajku” były najważniejszymi słowami w pańskim życiu?
LW.: Tak, bo to według mojej koncepcji rozwalało komunizm. To było jak wstawienie trybika do maszyny - oni chodzili w lewo, a ten trybik w prawo. I teraz, albo ten trybik zniszczy całą maszynę, albo silnik zniszczy trybik.
PAP: Jak po 25 latach ocenia Pan znaczenie Sierpnia ''80?
LW.: W 1980 roku robotnicy w stoczni wraz z milionami Polaków powiedzieli jedną rzecz: „Wy nami nie rządzicie, my was nie chcemy, wy jesteście wstecznicy”. I cały świat usłyszał, że komuniści to tylko naga siła, nic poza tym. Największym zwycięstwem było masowe pokazanie, że „oni to nie my, oni to nie naród”.
Tamten system starał się nas dzielić i skłócić, nie pozwalał nam się zjednoczyć. Na wcześniejsze protesty robotników i studentów władza reagowała zawsze lekceważąco i pogardliwie w stylu: „A to jakieś warchoły, jakiejś grupie znowu coś się nie podoba”. I to było zawsze za mało, oni się zawsze wybronili. Tym razem nie mogli się już wybronić, bo mieliśmy za sobą już wszystkie zawody i miliony ludzi. Wybiliśmy zęby niedźwiedziowi. Potem można było już burzyć mur berliński i robić Praską Wiosnę. Początkiem tego było załamanie systemu, dokonane przez stocznię. Od tego będzie się liczyć nowa epoka w dziejach Europy i świata.
PAP: Czy zwycięstwo robotników można było lepiej wykorzystać?
LW.: Gdyby ktoś powiedział mi 25 lat temu, że będę żył w takim kraju, to nigdy bym nie uwierzył. Gdyby jednak jakoś mnie w końcu przekonał, to byłbym z kolei najszczęśliwszym człowiekiem w całej galaktyce. Teraz, kiedy to się wszystko już stało i jest zwycięstwo, to widzę, ile po drodze zepsuliśmy. Bo czy sprawiedliwie podzieliliśmy się kosztami reform? Czy elity dobrze opracowały programy rządzenia i wzięły odpowiedzialność za tych robotników? Zostawili ich, każdy po zwycięstwie ruszył, gdzie było najbliżej i nachapał się. A ci, którzy czekali cierpliwie, nie pchali się, wierzyli w „Solidarność”, zostali z ręką w nocniku. Wiele rzeczy można było zrobić mądrzej i lepiej.
Rozmawiał Robert Pietrzak (PAP)
(wywiad przeprowadzony w sierpniu 2005 r.)