Gdy władze PRL "rzucały do sklepów" cytrusy, mówiły społeczeństwu: patrzcie, jest jak na Zachodzie, ale przedświąteczne dostawy "towarów luksusowych" pogłębiały przekonanie, że system jest niewydolny i mobilizuje siły tylko kilka razy w roku - mówi PAP dr Patryk Pleskot z IPN.
PAP: Czy słyszał Pan w telewizji lub w radio, a może przeczytał w gazecie, że do jednego z naszych portów zawinął statek z pomarańczami? W PRL przed Bożym Narodzeniem były to prawdziwe newsy.
Patryk Pleskot: Stefan Kisielewski mawiał, że system socjalistyczny to taki, w którym się bohatersko walczy z przeciwnościami nieznanymi w żadnym innym ustroju. Właśnie tak było z cytrusami przed świętami. W PRL media informowały o statku wiozącym cytrusy z bratniej socjalistycznej republiki Kuby, tak jakby był to nie lada wyczyn. A tymczasem na Zachodzie import pomarańczy nie był żadnym bohaterskim czynem, lecz stanowił coś tak oczywistego, że nikt o tym nawet nie wspominał.
PAP: Jak ludzie reagowali na medialne relacje o statkach wiozących cytrusy?
Patryk Pleskot: Informacje te budziły rzeczywiste emocje. Pierwsze relacje można było usłyszeć już w listopadzie. Wówczas z dalekich krajów ruszały w kierunku Polski statki wypełnione cytrusami, głównie pomarańczami. W PRL była to sensacja, ponieważ władze zapowiadały w ten sposób, że przed świętami trafią do sklepów towary, które normalnie były niedostępne.
PAP: Władze robiły ludziom smak i kazały im długo czekać.
Patryk Pleskot: Konsumenci musieli się uzbroić w cierpliwość. Bo nawet gdy już pomarańcze przypłynęły do kraju, to władze wstrzymywały się z rzuceniem ich na rynek. Chodziło o to, by przed samym Bożym Narodzeniem zaoferować ludziom te ekskluzywne, bo niedostępne w gospodarce niedoboru, owoce. Rządzący chcieli w ten sposób udowodnić, iż dbają o dobra konsumpcyjne, zabiegają o podniesienie poziomu życia człowieka pracy.
PAP: I nie przeszkadzało im, że wszystko to odbywa się przed świętami o charakterze czysto religijnym.
Patryk Pleskot: To interesujące, iż władze ateistycznego państwa dbając o lepsze zaopatrzenie przed Bożym Narodzeniem, uległy chrześcijańskiej tradycji i podporządkowały się religijnemu obyczajowi. Rzucając towary na rynek państwo niejako uznało święto, które miało charakter stricte religijny, legitymizowało chrześcijańską tradycję, z którą walczyło na innych frontach. W tym kontekście warto przypomnieć, że lepsze towary rzucano do sklepów przed świętami państwowymi takimi jak: 1 Maja czy 22 Lipca.
PAP: Ale mimo przedświątecznych akcji zaopatrzeniowych towarów brakowało.
Patryk Pleskot: I dlatego, żeby coś w sklepie dostać, trzeba było najpierw postać. Kolejki, zwłaszcza przed świętami osiągały niebotyczne rozmiary.
PAP: Jak ludzie radzili sobie z tym?
Patryk Pleskot: Była instytucja tzw. stacza. "Stacz" był dobrze przygotowany do tego, aby w ogonku przed sklepem spędzić kilka, a nawet kilkadziesiąt godzin. Miał składane krzesełko, termos z herbatą lub wrzątkiem, a także - głównie w przypadku starszych pań - różaniec. Warto przypomnieć, że choć najwięcej kolejek ustawiało się w okresie przedświątecznym, to jednak ogonek był stałym elementem PRL-u. Kolejkowy rekord świata padł w Nowej Hucie, gdzie "za pralką" ludzie stali 288 godzin. Oczywiście kolejkowicze nie tkwili pod sklepem non stop. Były zapisy, przerwy i zmiany.
PAP: Ale wróćmy do przedświątecznych zakupów. Polska tradycja nakazuje, by na wigilijnym stole znalazł się karp.
Patryk Pleskot: Karp sprawiał władzom może nawet większe problemy niż pomarańcze. Jak wiadomo żywa ryba jest takim towarem, który trzeba szybko przywieźć i sprzedać. Nie może czekać tyle co cytrusy. Żeby skrócić drogę karpia na wigilijny stół, punkty dystrybucji organizowano także na ulicach. Sęk jednak w tym, że ludzie nie zawsze wiedzieli, gdzie będzie sprzedaż ryb i zaczynali prawdziwe polowanie poprzedzone tropieniem zwierzyny. O szczęściu mogli mówić pracownicy zakładów, w których, już na wiele miesięcy przed świętami, zamawiano w państwowych gospodarstwach hodowlanych odpowiednie ilości królewskiej ryby. A następnie, w ramach działalności socjalnej, rozdzielano je między członków załogi. Jednak, gdy karpi było mało, organizowano loterie, w których główną wygraną były ryby. W ekstremalnych przypadkach - jak wspominają świadkowie tamtych wydarzeń - dzielono karpia na dzwonka i losowano je między członków załogi.
PAP: A gdy karpia już zabrakło?
Patryk Pleskot: Zastępowano go dorszem. Jednak nie cieszył się on wielkim powodzeniem. Ludzie twierdzili, że nie był zbyt smaczny, ale może dlatego iż pochodził z importu ze Związku Radzieckiego. Dorsz rzucony Polakom przed świętami przez Moskwę miał być zamiennikiem karpia, tak jak wyrób czekoladopodobny miał zastępować prawdziwą czekoladę.
PAP: Byli jeszcze zaradni ludzie, którzy potrafili wszystko załatwić.
Patryk Pleskot: Tak. Organizowano tak zwaną nocną sprzedaż. Wyglądało to w ten sposób, że na przykład kierownik sklepu rybnego informował wszystkich znajomych królika, że tej nocy przywożą mu karpia i on im sprzeda go po cichu. Ale informacje te nieraz wyciekały i krąg wtajemniczonych się rozszerzał. Ponadto gdy tylko postronni ludzie zobaczyli ruch przed centralą rybną, to od razu domagali się, by im także "odpalić rybkę". Należy pamiętać, że przedświąteczne noce ludzie spędzali w kolejkach i trudno było ukryć coś, co działo się przed sklepami.
PAP: W stanie wojennym było jednak inaczej.
Patryk Pleskot: Szczególnie w czasie obowiązywania godziny policyjnej. Ale i na to były sposoby. Ludzie, by zdobyć świąteczne specjały wykazywali się niemal heroizmem. Znam autentyczną relację o tym, jak kolejkowicz ukrywał się przed przechodzącym patrolem milicyjnym w śmietniku.
PAP: Takich problemów nie było na wsi?
Patryk Pleskot: Wieś dysponowała swoim zapleczem. Nawet pracownicy PGR-ów mogli hodować zwierzęta. Rolnicy nawet korzystali na miejskiej biedzie. Furmanka, z której chłop sprzedaje pokątnie produkty rolne, jajka, a nawet świniaki była normalnym widokiem nawet na warszawskich osiedlach.
PAP: Sytuacji aprowizacyjnej nie poprawiały kartki?
Patryk Pleskot: Kartki nie zlikwidowały kolejek. Towarów i tak było za mało. Ponadto stworzyły nowe problemy, tym razem związane samym wydawaniem bonów. System kartkowy sprowadzał się do zupełnego absurdu. W latach 80. wprowadzano nawet kartki na kartki. Wyglądało to w ten sposób, że obywatel otrzymywał specjalny blankiet, na którym wpisywano pobranie kartki. Czasem druki te wklejano do dowodu osobistego czy odnotowywano zakup np. mleka w proszku w książeczce dziecka.
PAP: Zaczęliśmy od pomarańczy, to i na nich zakończmy. Jaki był efekt przedświątecznych prób zaspokojenia rynku.
Patryk Pleskot: Gdy władze rzucały do sklepów cytrusy mówiły niejako społeczeństwu: patrzcie macie pomarańcze, tak jak ludzie na Zachodzie. U nas wcale nie jest gorzej. Peerelowscy decydenci zapominali jednak, że nawet społeczeństwo socjalistyczne potrafi myśleć samodzielnie i wyciągać wnioski z tego co się dzieje. Przedświąteczne dostawy cytrusów czy innych tzw. towarów luksusowych pogłębiały w ludziach przekonanie, że system jest niewydolny, że z wielkim trudem mobilizuje wszystkie siły tylko kilka razy w roku i w żaden sposób nie może sobie poradzić przez pozostałe miesiące.
Rozmawiał Wojciech Kamiński (PAP)
wka/ js/ ura/