Niezawinione przez społeczeństwo, lecz obiektywnie istniejące konsekwencje Marca '68 to emigracja i wspomnienie antysemickiej nagonki u tych, którzy wyemigrowali. Obudzono demona wrogości, a nadwrażliwość w relacjach polsko żydowskich trwa do dziś - powiedział PAP Adam Sandauer.
PAP: Jak zapamiętał Pan wydarzenia Marca '68?
Adam Sandauer: O tym, że coś się dzieje, pierwszy raz usłyszałem w Zakopanem. Jeździliśmy tam na zimowe wakacje, albo do Astorii - pensjonatu Związku Literatów, albo do domu ZAIKSU. Bywali tam Międzyrzeccy, Jastrunowie, Sternowa, Słomczyński i wielu innych. Zimą 1967/68 roku przy kolacjach w jadalni mówiono o napięciach, które narastały po protestach, w których biorą udział intelektualiści, o cenzurowaniu „Dziadów" w reżyserii Dejmka. Koniec lat 60-tych to szczególny okres harmonii, a raczej "zawieszenia broni" w relacjach mojego ojca ze środowiskiem literackim - wcześniej był skonfliktowany, bo on zwalczał socrealizm, a oni go lansowali. Potem, w latach 80-tych, bojkotowano (Artura) Sandauera, bo poparł Jaruzelskiego. Ale w połowie lat 60., po Liście 34, którego był sygnatariuszem, zaczął się trwający wiele lat, okres wzajemnej akceptacji a nawet sympatii. Ojciec był docentem na Uniwersytecie Warszawskim, a niewiele wcześniej, po wojnie sześciodniowej władze uczelni odmówiły nadania mu tytułu profesora.
PAP: Jak zapamiętał Pan 8 marca 1968 roku?
Adam Sandauer: 8 marca dotarłem na Krakowskie Przedmieście po południu, po szkole. Pamiętam tłok, smród gazu łzawiącego, wybite szyby w kinie Kultura, gdzie podobno stacjonowały oddziały milicji z Golędzinowa - prekursorów ZOMO, śmiecie na ulicach, przewalający się tłum.
PAP: Wtedy jeszcze był Pan biernym obserwatorem tych wydarzeń?
Adam Sandauer: Miałem 17 lat, byłem w klasie maturalnej i imponowali mi protestujący studenci. Któryś ze szkolnych kolegów skontaktował mnie z Eugeniuszem Smolarem. Dzięki niemu trafiłem do Bogusi Blajfer, która mieszkała przy ul Rozbrat. Było to miejsce spotkań studentów związanych z opozycją, tych którzy nie zostali aresztowani, na początku wydarzeń marcowych. Grupa prowadziła dyskusje polityczne, ale i zajmowała się drukowaniem ulotek. Robiono to przy użyciu kalki hektograficznej i wyżymaczki. Matrycą był papier kredowy, na którym pisano przez kalkę, a po namoczeniu go w spirytusie przepuszczano przez wyżymaczkę wraz z papierem, na którym odbijał się tekst z matrycy.
PAP: Jaki był nakład takich druków?
Adam Sandauer: Nie wiem, nikt nie informował mnie, czy uczestniczę w drukowaniu całego nakładu. Ale sądzę, że za każdym razem było to kilkaset, a maksymalnie kilka tysięcy ulotek. Ja uczestniczyłem w drukowaniu wyjątkowo. Częściej zajmowałem się kolportażem i zbieraniem pieniędzy po znajomych na pomoc dla aresztowanych. Strach było roznosić ulotki, złapanie przy tym oznaczało zatrzymanie i postępowanie karne. Najbezpieczniejszą metodą było zostawianie pojedynczych egzemplarzy w budkach telefonicznych czy wrzucanie do skrzynek na listy. Czasem zostawialiśmy ulotki w sklepach na ladzie, tak żeby ekspedientka nie widziała. Podczas wakacji 1968 roku, pewnej sierpniowych nocy w Jeleniej Górze zbudził mnie straszny łomot. Myślałem, że mój kolega Tadzik po wypiciu piwa zleciał ze schodów, a to wojska Układu Warszawskiego przekraczały granicę Czechosłowacji. Następnego dnia Dziennik telewizyjny poinformował o udzieleniu „bratniej pomocy”. Gdy wróciłem do Warszawy, dostałem do rozniesienia kilkadziesiąt ulotek protestujących przeciw interwencji w Czechosłowacji. Gdy wróciłem do Warszawy po dalszej części wakacji, telefonu na Rozbrat już nikt nie odbierał. Okazało się, że w międzyczasie zrobiono tam kocioł, środowisko Bogusi już nie istniało.
PAP: Czy to oznaczało zerwanie kontaktów z opozycją?
Adam Sandauer: Wraz z kilkoma kolegami postanowiliśmy wtedy wydrukować ulotki protestujące przeciw aresztowaniom, by pokazać władzom ze likwidacja grupy związanej z Bogusią Blajfer nie kończy działalności opozycyjnej. Nie miałem kalki hektograficznej, więc zrobiłem stempel, naklejając czcionki z dziecinnej gumowej drukarenki na jakąś płytkę. Między innymi uczestniczył w tym kolega z podwórka, Tomek Jastrun, jak też młodszy brat siedzącego w więzieniu Romualda Lubiańca i inni. Przyłapała nas na tej działalności moja matka, jednak zamiast spodziewanej awantury, zasugerowała korektę treści ulotki..., tak by nie potępiała socjalizmu po całości, a tylko wypaczenia. Byłem już wtedy studentem wydziału fizyki.
PAP: Zajął się Pan nauką?
Adam Sandauer: Nie na długo. Późną jesienią, na początku studiów, wracając z jakiejś imprezy wraz z kolegami z wydziału fizyki, na placu Narutowicza odwróciliśmy jakieś emblematy ku czci V Zjazdu PZPR tak głupio, że natychmiast zatrzymali nas milicjanci. Zostaliśmy zawiezieni na dołek przy komendzie MO na Opaczewskiej. Przesiedzieliśmy tam do rana. Jakiś oficer tłumaczył mi, że jak mi się nie podoba Polska Ludowa to lepszy chleb powinien mi dać Izrael. Tłumaczenie wzmacniał biciem mnie po twarzy. Następnego dnia wszyscy zostaliśmy skazani przez kolegium ds. wykroczeń.
PAP: Czy uczelnia zareagowała jakoś na te wydarzenia?
Adam Sandauer: Prof. Leonard Sosnowski, dziekan, początkowo chciał ukręcić sprawie łeb, organizując jakieś potępiające nas spotkanie na Wydziale Fizyki. Liczono, że na tym sprawa się skończy. Ale tak w moim przypadku, jak i kilku innych okazało się to niewystarczające. Moje nazwisko pojawiło się w śledztwie prowadzonym w sprawie grupy Bogusi Blajfer. Powiadomiono uczelnię, że toczy się postępowanie karne, a to nie był już tylko „chuligański wybryk" na palcu Narutowicza, lecz także druk i kolportaż ulotek. Komisja Dyscyplinarna UW zawiesiła mnie w prawach studenta. Byłem wielokrotnie wzywany przez milicję, przyjeżdżano po mnie do domu, zatrzymywano na ulicy. Milicjanci potrafili przesłuchiwać mnie wiele godzin w Pałacu Mostowskich, by po wypuszczeniu, po kilku godzinach, zatrzymać ponownie. Nie wiedziałem, czy będę spać we własnym domu, jednak na moją korzyść działał fakt, że byłem najmłodszym z grupy podejrzanych związanych z wydarzeniami marca 68. Nie miałem wtedy jeszcze 18 lat. Można było mi postawić zarzuty, bo ukończyłem 16 lat, ale z aresztowaniem był problem…. Przez kilka miesięcy moje życie wyglądało więc tak, że nie wiedziałem, kiedy wyląduję na komendzie milicji i na jak długo.
PAP: Miał Pan jakiś plan, jak rozmawiać z prowadzącymi śledztwo?
Adam Sandauer: Planu oczywiście nie miałem, ale byłem o tyle w tej dobrej sytuacji, że miał mnie kto przygotować do przesłuchań. Matka, przed wojną działaczka komunistyczna, miała doświadczenie. Radziła, żeby nie angażować się w żadne rozmowy, że na przyznanie się jest zawsze czas, kiedy będzie już wiadomo, jakie mają dowody. Rad udzielała mi też przedwojenna prawniczka Aniela Steinsbergowa, która przed laty przyjaźniła się z moim wujem Pawłem Rosensteinem Rodanem. Przesłuchiwano mnie wedle klasycznych wzorów: było dwu UB-eków, jeden cham, darł się mnie, drugi - sympatyczny - przed którym miałem się ewentualnie wypłakiwać. Ponieważ jednak odmawiałem zeznań, więc straszono mnie. Tak to trwało do lata 1969 roku, kiedy ogłoszono amnestię.
PAP: Jak była Pana sytuacja na uczelni?
Adam Sandauer: Zostałem zawieszony w prawach studenta. Żeby coś robić, zająłem się fotografią dla pism jazzowych. W piwnicy zrobiłem ciemnię, którą zresztą potem wielokrotnie rewidowała milicja. Nie studiowałem, więc upomniało się o mnie wojsko. Latem 69 roku dostałem wezwanie do Wojskowej Komendy Uzupełnień. Żadne próby pertraktacji, pisma z uczelni, że była amnestia, że niedługo pewnie zostanę odwieszony w prawach studenta, nic nie dawały. Miałem już bilet do jednostki w Mrągowie, gdy dr. Zakrzewski, neurolog, wraz z żoną psychiatrą stworzyli dla mnie wsteczną, lewą dokumentację, wieloletniego leczenia epilepsji. Przeszedłem szkolenie co mogę, a czego mi nie wolno udawać przy badaniach lekarskich w WKU. To poskutkowało. Dostałem kategorię E. Gdy minął okres zakazu studiowania, wydany przez komisje dyscyplinarną, ukończyłem studia, choć musiałem na nie zdawać ponownie. Fakt, że bezpieka miała na mnie papiery w związku z Marcem '68, miał konsekwencje przez lata.. Jak gdzieś się pojawiały ulotki, u mnie robiono rewizję i wzywano mnie do Pałacu Mostowskich.
PAP: Marzec '68 to także kampania antysemicka, która doprowadziła do emigracji ponad 10 tys. osób. Jak Pan to zapamiętał?
Adam Sandauer: Na początku wydarzenia Marca '68 to tylko protest studentów przeciwko zamordyzmowi i cenzurze. Trzeba pamiętać, że w PZPR od lat trwał konflikt i zwalczanie się dwóch frakcji. Jedną stanowiła grupa komunistów, przybyłych po wojnie z ZSRR, wśród których była nadreprezentacja osób pochodzenia żydowskiego. Była to tzw. grupa puławska, która liczyła prawdopodobnie kilkaset osób. Drugą frakcję stanowili tzw. partyzanci. Ci pierwsi w znacznej części rozstali się z partia wcześniej, bo po 1956 roku, ale w 1968 roku trwało jeszcze dobijanie resztek grupy puławskiej. Wątek antysemicki był użyty najpierw do wewnątrzpartyjnych rozgrywek. Z czasem, w efekcie coraz szerszych działań, zmuszono do emigracji znaczną część zasymilowanej inteligencji pochodzenia żydowskiego, osoby niemające żadnego związku z polityką czy władzą... Ludzie ci zazwyczaj czuli się Polakami i nawet nie znali hebrajskiego…. Zbudzono uśpiony konflikt obwiniając o sytuację i społeczne protesty, zasymilowanych Żydów…. Wyjechało wtedy z Polski kilkanaście tysięcy osób, ale tylko nieliczni z nich pojechali do Izraela. Chodziliśmy odprowadzać emigrujących znajomych na Dworzec Gdański, to robiło przygnębiające wrażenie.
PAP: Czy Pana rodzina myślała o emigracji?
Adam Sandauer: Ojciec otrzymał propozycję stworzenia katedry slawistyki na uczelni w Cannes. Chciał emigrować. W rodzinie powstał rozłam, bo matka ze swoimi poglądami nie chciała jechać, ja, mimo że „na głowie” miałem postępowanie karne, też emigrować nie chciałem... I zostaliśmy.
PAP: Premier Morawiecki mówił, że Polska nie jest odpowiedzialna za antysemicką kampanię po Marcu '68 roku, bo komunistyczne władze nie miały legalnego mandatu sprawowania władzy. Czy Pan się z tym zgadza?
Adam Sandauer: Prawda nie jest czarno-biała. Należy potępić wszystkich tych, którzy wzięli udział w antysemickiej hecy. Polacy jako naród nie mogą jednak odpowiadać za konsekwencje rozgrywek w PZPR, za wojnę pomiędzy grupą natolińską, a grupą puławską. Tak samo jak Izrael nie odpowiada za komunistów pochodzenia żydowskiego, którzy byli funkcjonariuszami UB. Nie ma odpowiedzialności zbiorowej. Państwo może odpowiadać tylko za to, na co miało wpływ, a komunistyczne władze nie były wybrane przez polskie społeczeństwo. Marzec '68 roku jest jednak kawałkiem historii Polski, z całą koszmarną spuścizną i nie da się tego wymazać. Należy raczej mówić o odpowiedzialności PZPR, a nie państwa za zło, które uczyniono. Niezawinione przez społeczeństwo, lecz obiektywne istniejące konsekwencje Marca '68 to kolosalna emigracja, żal do Polski i wspomnienie antysemickiej nagonki u tych, którzy wyemigrowali. Obudzono demona wrogości i braku zaufania, a nadwrażliwość w relacjach polsko żydowskich trwa do dziś. (PAP)
autor: Agata Szwedowicz
aszw/ itm/ pko/