Wina komunistów za Marzec ’68 jest niewątpliwa, ale czy można wpadać w drugą skrajność i twierdzić, że Polacy nigdy nie zrobili nic złego? Czy można tak powiedzieć o jakimkolwiek narodzie – mówi pisarz i eseista, a także emigrant marcowy Bronisław Świderski w rozmowie z historykiem Mikołajem Mirowskim.
Czym dla Pana, naocznego świadka wydarzeń marcowych było to, co wtedy w 1968 roku się stało? Mija właśnie pół wieku od tamtych zdarzeń.
Bronisław Świderski: Byłem nie tylko świadkiem, ale i współsprawcą wydarzeń marcowych. Uczestniczyłem w wiecach i demonstracjach, co zostało zapewne dostrzeżone przez Służbę Bezpieczeństwa, bo pod koniec marca dostałem „za karę” wezwanie do wojska, pomimo, że miałem kategorię D. Oczywiście, zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że to, co robimy ma znaczenie historyczne. Ale każdy z nas otrzymał także rany nie tylko od pałek. Pamiętam, że tych, których ukarano pobytem w wojsku, zgromadzono w gmachu Ministerstwa Obrony Narodowej, gdzie lekarze wojskowi mieli „na rozkaz z góry” unieważnić nasze kategorie D i uznać za zdolnych do służby. Kazano nam się rozebrać do naga i przez chyba pół godziny staliśmy zmarznięci – kilkudziesięciu nagich chłopców – w wielkim holu ministerstwa, czekając na lekarza. Było to bardzo upokarzające. Obok nas przechodzili oficerowie w zielonych mundurach i urzędnicy w garniturach oraz zwykli, ubrani w PRL-owską odzież petenci, załatwiający swoje sprawy. Patrzyli na nas z zaciekawieniem, niektórzy byli zawstydzeni. Jakaś urzędniczka z grubą teczką pod pachą, powiedziała głośno: dlaczego nie zostawili im chociaż majtek? Usłyszeliśmy odpowiedź: to rozkaz generała Jaruzelskiego. Wtedy po raz pierwszy odczułem mściwość i chyba nawet sadyzm (pomijam tutaj jego antysemityzm) Jaruzelskiego, który wcale nie był rycerskim oficerem, ale człowiekiem stojącym na baczność przed Rosjanami i bezlitosnym wobec słabszych.
Jaruzelski dokonywał czystek antysemickich w wojsku jeszcze długo po 1968 roku, w zasadzie do początków lat 80. Sugestywne jest też nagranie przemówienia Gomułki z 19 marca 1968 roku w Sali Kongresowej PKiN, gdy aktyw krzyczy do niego „śmielej, śmielej!”, by po frazie o opuszczeniu Polski przez „syjonistów” skandować „prędzej, prędzej!”. Jak silnie zakorzeniony był antysemityzm u przedstawicieli ówczesnej władzy?
Bronisław Świderski: Do lat sześćdziesiątych władza nie była antysemicka, ponieważ i wielu Żydów miało w tej władzy udział i Moskwa nadal głosiła „proletariacki internacjonalizm”. Poza tym Kreml sądził, że potrafi kontrolować Izrael, a powstawanie kibuców niektórzy komuniści przyjmowali z uznaniem. Wszak Stalin pierwszy uznał państwo Izrael. Zmieniła to wszystko wojna 1967 roku, gdy Związek Sowiecki poparł Arabów, a Zachód – Izrael. Zatem antysemityzm władzy w roku 1968 był dość płytki i „na rozkaz”. Czytałem niedawno ciekawą analizę głoszącą, że antysemityzm Gomułki trafiał nie tylko do (moim zdaniem nielicznej) grupy zagorzałych antysemitów, ale przede wszystkim do tych, dla których brzmiał jak hasło antyrosyjskie, skoro wielu Polaków utożsamiało Żydów („żydokomunę”) z narzuconym przez Rosjan systemem.
Marzec '68 to zdaniem wielu historyków przynajmniej trzy równoległe plany wydarzeń. Pierwszy – to walka o władzę w łonie polskiej partii komunistycznej, drugi – kampania antysemicka maskowana jako „walka z syjonizmem”, trzeci – wolnościowe protesty studenckie w obronie zdjętych z afisza dejmkowskich „Dziadów”. Które z tych wydarzeń są najważniejsze? A może po prostu mamy co najmniej trzy Marce i na każdy z nich należy patrzeć oddzielnie?
Bronisław Świderski: Trzy Marce? Chce Pan mnie jeszcze bardziej postarzeć? To był jednak jeden Marzec, w którym istniały owe trzy elementy, mocno splecione ze sobą. Nie rozłączałbym ich.
W 2007 roku w tekście „Marzec '68 - mit romantyczny?” krytycznie przyglądając się książce Jerzego Eislera „Polski rok 1968” zaprezentował Pan tezę, iż byli „komandosi” w swej istocie dążyli do uczynienia z Marca swoistego „mitu założycielskiego” III RP. Czy to się udało? Jakie miejsce zajmuje Marzec w polskiej pamięci?
Bronisław Świderski: Moja recenzja książki Eislera została źle zrozumiana przez "komandosów". Bowiem nie odbierałem im prawa do czynienia z Marca 68 „mitu założycielskiego”, czyli legitymacji do kreowania polskiej polityki. Przecież podobnie robili filomaci, tworząc organizacje „nadziemne” i ukryte, co opisałem w pracy „Myth and Scholarship. University Students and Political Development in XIX Century Poland” (Copenhagen 1988).
W Danii pracowałem 12 lat na wydziale slawistycznym uniwersytetu kopenhaskiego, gdzie byłem członkiem grupy historyków, tworzących trzytomową monografię dziejów Rosji. To dzieło, zatytułowane „Politikens Ruslandhistorie” ukazało się w Kopenhadze w 1983 roku. Przyjrzałem się dobrze ich pracy i przysłuchałem dyskusjom, na czym polega działanie historyka. Może podam tylko jedną konkluzję: nie może on podlegać ideologii. W mojej polemice z Eislerem zastanawiałem się jedynie, czy historyk może zawierzyć działaczom politycznym na słowo? Aha, jeszcze jednego nauczyłem się w Kopenhadze: wydarzenie historyczne należy zawsze badać, biorąc pod uwagę kontekst aktualny. Jeden przykład. Czy należało nazwać duńską pracę „Ruslandshistorie”, skoro badacze radzieccy nazywali wówczas podobne książki, zaczynające się w V wieku, „Historią Związku Radzieckiego”? W dodatku nazwa Rusland pochodziła od skandynawskiego słowa „rus” i wskazywała na udział wikingów w tworzeniu państwowości Rosji. Badacze radzieccy ze względów ideologicznych nie chcieli się na to zgodzić. Moi koledzy włożyli dużo pracy w znalezienie takich sformułowań, które nie sprowokowały furii radzieckich ideologów, a jednocześnie zawierały fakty, uznane w Danii. Na szczęście dzisiaj nie ma już tego problemu. Gdy zastanawiam się teraz, dlaczego Marzec ‘68 stał się tak pierwszoplanowym tematem w polskich mediach, to myślę: bo można z tego odległego wydarzenia uczynić część odpowiedzi na aktualne problemy Polski vis-à-vis Izrael, Rosja i USA.
Nie tak dawno w polskiej przestrzeni publicznej rozgorzała namiętna dyskusja o odpowiedzialność za Marzec ’68. Premier Morawiecki wskazuje na komunistyczne władze na czele z Gomułką i Moczarem. Inni, w tym część emigrantów marcowych i byłych „komandosów”, nie negując sterowanej odgórnie antysemickiej kampanii zaznacza, że treści te padły na podatny społecznie grunt, że była to w pewnym sensie forma legitymizacji komunistów. Czy używając pańskich słów: „zła partia uwiodła niewinny naród”?
Bronisław Świderski: Nie pamiętam, bym na serio mówił o „złej partii, która uwiodła niewinny naród”. To chyba nie ja, nawet żartem. Wina komunistów jest niewątpliwa, ale czy można wpadać w drugą skrajność i twierdzić, że Polacy nigdy nie zrobili nic złego? Czy można tak powiedzieć o jakimkolwiek narodzie? Najostrzej sformułował ten problem Jan Tomasz Gross, twierdząc, że Polacy zawsze byli antysemitami i dlatego zabili podczas wojny więcej Żydów niż Niemców. Ale Gross nie podał dowodów. Nie opisał, jak doszedł do tej konkluzji. Dlatego nie można traktować jego wypowiedzi jak opisu faktów.
Tymczasem trudno uciec od współczesnego kontekstu, gdy rozpalającym obecnie umysły tematem jest pytanie, czy w Polsce, w związku z dyplomatycznym kryzysem na linii Polska-Izrael w sprawie nowelizacji ustawy o IPN – mamy powrót do stylu i języka marcowego. Czy można snuć takie porównania?
Bronisław Świderski: Nie, porównanie Marca do dzisiejszych dyskusji nie ma sensu. Jest to kolejna aktualizacja owego wydarzenia ze strony polityków „przegranych”. Niestety – to uwaga zduńszczałego Polaka-Żyda – ta walka na obelgi między dwoma obozami politycznymi świadczy jedynie o niedojrzałości politycznej. W Danii, która ma potężnego sąsiada tuż za granicą, każda partia wie, jakie są granice rywalizacji politycznej. W żadnym wypadku nie można osłabiać siły państwa. Partia ma służyć państwu, nie na odwrót.
Wydaje mi się, że w Polsce istnieje niesłychana niewiedza, co do izraelskiej mentalności i racji stanu. Polacy chwalą się – i słusznie! – naszymi Sprawiedliwymi, którzy z narażeniem życia własnego i rodzin pomagali Żydom podczas wojny. Ale w Izraelu ci uratowani z Holokaustu Żydzi symbolizują coś całkowicie innego: żydowską słabość. Będąc w Jerozolimie, która jest miastem frontowym, słyszałem drwiny z tych, którzy ocaleli z Zagłady. Zarzucano im, że szli jak barany na rzeź, bez oporu – oczywiście wyjątkiem była walka w warszawskim getcie. Bowiem współczesny Izrael promuje wyłącznie kult siły i pragnie zapomnieć przegranych. Wystarczy popatrzeć na chłopców i dziewczyny w mundurach, nie rozstających się z karabinami… widziałem je nawet w dyskotece w Tel Awiwie. Nie, współcześni Izraelczycy wcale nie liczą na pomoc innych. Są dumni ze swojej broni atomowej, swoich żołnierzy, samolotów i karabinów.
Pamiętamy, że premier Netanjahu po atakach terrorystycznych w Paryżu wołał do francuskich Żydów, by przyjeżdżali do Izraela, jedynego państwa, które ich obroni. Bo Izrael, mając tak licznych i wrogich sąsiadów, potrzebuje ciągle nowych imigrantów jak i zawartości ich portfeli. Dlatego powtarza bez przerwy i często bez dowodów, że Europa jest antysemicka i groźna dla Żydów.
Rozumiem, że nowelizacja ustawy o IPN miała cel konkretny i pragmatyczny, chociaż niepotrzebnie źle ukryty w tekście – chciała mianowicie oddalić izraelskie roszczenia wobec Polski, wsparte amerykańską senacką uchwałą z końca zeszłego roku i dotyczące tzw. mienia bezspadkowego. A przecież wystarczyło chyba powiedzieć, że ci, którzy zginęli w czasie Holokaustu byli obywatelami Polski i ich mienie należy do państwa polskiego. Ograniczanie i penalizacja wolności słowa w tekście noweli było niepotrzebną hiperbolizacją i sprawia złe wrażenie w liberalnych państwach Zachodu.
Co Pan sądzi o polskiej polityce pamięci w kontekście relacji polsko-żydowskich podczas II wojny światowej, a także tego co działo się w PRL-u. Jedni mówią, że słusznie od czasów debaty o „Sąsiadach” Grossa pokazujemy swoje grzechy, bo jest to przejaw narodowej dojrzałości, czego nie robią inne kraje szczególnie naszego regionu. Drudzy nazywają takie podejście „pedagogiką wstydu” i chcieliby, aby państwo bardziej eksponowało takie bohaterskie postaci jak Karski czy Sendlerowa. Czy można między tymi postawami znaleźć złoty środek? A może skazani jesteśmy na nieustające „przeciąganie liny” między dumą a wstydem?
Bronisław Świderski: Wydaje mi się, że jestem człowiekiem niegłupim (z góry zgadzam się na Pański protest), ale tej polskiej dyskusji zupełnie nie rozumiem. To jakaś dziecinada z piaskownicy rodem, gdzie jeden chłopiec chwali się, że jest najlepszy, a drugi woła, że to nie on, ale jego starszy brat. Jako uczeń protestanta Kierkegaarda wiem, że każdy człowiek nosi w sobie dobro i zło. Ja także. Zgoda na tę wiedzę jest oznaką dorosłości. Zresztą to samo głosi katolicyzm. Skąd więc bierze się u Polaków to grzeszne pragnienie, aby być lepszymi – albo gorszymi – od innych?
Na zakończenie chciałbym zadać pytanie osobiste. Gdyby można było cofnąć czas – czy zdecydowałby się Pan na emigrację?
Bronisław Świderski: Nie, bez „zachęty” ze strony Gomułki, bez wyrzucenia ze studiów i niemożności znalezienia pracy, na pewno nie zdecydowałbym się wtedy na emigrację. Czego bym dzisiaj żałował.
Źródło: Muzeum Historii Polski