Ocenia się, że w II wojnie ok. 200 tys. polskich żołnierzy zginęło podczas walk lub zostało zamordowanych. To było starcie, w którym żołnierzy w stosunku do strat cywilnych ludności, zwłaszcza w Europie Wschodniej, ginęło stosunkowo niewielu – mówi dr hab. Tadeusz Rutkowski, historyk z Uniwersytetu Warszawskiego, w 73. rocznicę zakończenia II wojny światowej.
PAP: Jak ocenia pan militarny wkład Polaków w pokonanie III Rzeszy?
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: Jeśli mówić o militarnym wkładzie Polaków w zwycięstwo nad Niemcami, to niewątpliwie był on największy w pierwszej fazie wojny, mam tu na myśli kampanię wrześniową, która wyczerpała armię niemiecką, dając aliantom czas na ofensywę (która jednak nie nastąpiła), a następnie Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie, powstające podziemie czy rolę, jaką odegrał polski wywiad. To był istotny wkład, mający znaczenie dla obrony Francji, a zwłaszcza Wielkiej Brytanii.
To zmieniło się wraz z rozwojem wydarzeń, kiedy do wojny przystąpiły Związek Sowiecki i Stany Zjednoczone, a najistotniejszą rolę odgrywały państwa, które nie zostały podbite, mające ogromny potencjał militarny i ludnościowy. Walczyły przecież armie milionowe – na samym froncie wschodnim armia sowiecka sięgała 13 mln, a armia niemiecka 6–7 mln żołnierzy.
To są tak ogromne liczby i potencjał militarny, że polski wysiłek przy tym blednie, ale z punktu widzenia polskiego narodu i państwa był on bardzo duży w sensie zaangażowania liczby ludzi, poniesionych strat, a także, co istotne, efektu politycznego.
Dr hab. T. Rutkowski: Kampania wrześniowa wyczerpała armię niemiecką, dając aliantom czas na ofensywę (która nie nastąpiła). Nasz ogromny wkład to także Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie, powstające podziemie i rola, jaką odegrał polski wywiad.
PAP: Ilu Polaków poległo z bronią w ręku na frontach II wojny?
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: Ocenia się, że ok. 200 tys. żołnierzy zginęło w czasie walk lub zostało zamordowanych. II wojna była starciem, w którym żołnierzy w stosunku do strat cywilnych ludności, zwłaszcza w Europie Wschodniej, ginęło stosunkowo niewielu. W przeciwieństwie do I wojny straty wojskowe, poza frontem wschodnim i armią sowiecką, w stosunku do strat ludności cywilnej były zdecydowanie mniejsze.
Największe straty przyniosły kampania wrześniowa, Powstanie Warszawskie, walki partyzanckie i Ludowego Wojska Polskiego na froncie wschodnim. Straty Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie były stosunkowo niewielkie; gdy jednak zestawimy je z liczebnością Wojska Polskiego w ogóle, widać, że były znaczące.
PAP: Jak historycy oceniają 1 Armię Wojska Polskiego, której oddziały brały udział w szturmie na Berlin?
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: Armia Polska utworzona w Związku Sowieckim budzi dzisiaj kontrowersje, nie tylko w politycznym sporze. Była to armia niewątpliwie formowana z Polaków, ale całkowicie zależna od Związku Sowieckiego, czyli niemająca swojej podmiotowości. Jej twórca gen. Zygmunt Berling w swoim czasie podpisał apel o odrodzenie Polski jako siedemnastej republiki Związku Sowieckiego, a kadra oficerska armii w ogromnym stopniu wywodziła się z Armii Czerwonej. Byli to obywatele sowieccy, Rosjanie, choć często z polskimi korzeniami, a językiem dowodzenia był język rosyjski. W sensie politycznym była to armia, która wykonywała polecenia naczelnego dowództwa Armii Czerwonej, była politycznym narzędziem Stalina.
Trzeba pamiętać, że nie zatraciła ona jednak swojego polskiego charakteru. Byli tam Polacy – żołnierze szeregowi, podoficerowie oraz część oficerów – dla których wstąpienie do tej armii było wyjściem z tragicznej sytuacji, w jakiej znaleźli się w wyniku deportacji. 1 Armia powstała z pomocą tych, którzy, jak to się ładnie określa, „nie zdążyli do Andersa”. W związku z tym miała swoją wagę polityczną. Myślę, że gdyby tej armii nie było, polityka Stalina wobec Polski byłaby trudniejsza, bo nie miałby on legitymizacji w postaci polskiego wojska, ale też miałby więcej swobody w podejmowaniu decyzji. Tych kilkaset tysięcy uzbrojonych pod koniec wojny ludzi, myślących po polsku, reprezentujących w różnym stopniu, ale jednak, polski interes narodowy, było pewnym ogranicznikiem w swobodzie działania władz ZSRS.
Wystarczy wspomnieć widoczny w źródłach ferment w oddziale 1 Korpusu, jeszcze w 1943 i na początku 1944 r. kiedy się okazało, że rodzinne ziemie żołnierzy wejdą w skład Związku Sowieckiego, na co Zachód ustami Churchilla wyraził wówczas zgodę. To wywołało bunt, opór, chociaż niefizyczny – ci, którzy próbowali mocniej zaprotestować, byli przez sowiecki kontrwywiad wyłapywani i eliminowani z armii.
Była to armia, która spełniając wówczas polityczny interes Związku Sowieckiego, miała także siłę ciążenia w kierunku polskiego interesu narodowego, tego szerzej pojętego – nie tylko na bieżąco, lecz również widzianego w szerszej perspektywie.
PAP: Jaki był realny, militarny wkład Polaków w czasie szturmu na Berlin?
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: Ten wkład był stosunkowo niewielki. W szturmie uczestniczyły 1 Dywizja Piechoty, 2 Brygada Artylerii Haubic, 1 Samodzielna Brygada Moździerzy oraz jednostki saperskie, czyli ok. 12 tys. żołnierzy. Biorąc pod uwagę liczebność sił radzieckich w samej operacji berlińskiej, Polaków było niewielu.
Trzeba jednak powiedzieć, że Armia Czerwona była już wówczas zasadniczo bardzo wyczerpana wojną. Mobilizowane były młode roczniki, zupełnie niedoświadczone. Można powiedzieć, że były to absolutnie ostatnie rezerwy demograficzne. Zresztą potem widać to w ocenach, jakie Armia Czerwona miała wśród sojuszników zachodnich i ludności polskiej – nie budziła szacunku, a młodzi żołnierze byli postrzegani jako niezdyscyplinowani i niedoświadczeni.
W związku z tym polskie wsparcie w zaciekle bronionym Berlinie było dla Armii Czerwonej istotne, ale gdyby Polaków tam nie było, Berlin i tak zostałby zdobyty. Myślę, że nawet dokładnie w tym samym czasie.
Ten udział nie odegrał ważnej roli militarnej, natomiast dla dowódców sowieckich była to spora ulga – była to świeża jednostka, jeszcze uzupełniona po wcześniejszych bojach, doświadczona, więc wsparcie artyleryjskie dla dowódców polowych poszczególnych korpusów czy jednostek Armii Czerwonej było potrzebne.
Dr hab. T. Rutkowski: Polskie wsparcie w zaciekle bronionym Berlinie było dla Armii Czerwonej istotne, ale gdyby Polaków tam nie było, Berlin i tak zostałby zdobyty.
Trzeba jednak pamiętać, że w całej operacji berlińskiej brała udział również 2 Armia Wojska Polskiego, która bardzo krwawo walczyła z wojskami niemieckimi idącymi od południa na pomoc Berlinowi.
Zatem w całej operacji, rozumianej nie tylko jako fizyczne zdobycie miasta, tzw. Ludowe Wojsko Polskie miało udział znaczący. Bez niego sowieci co prawda by się obyli, ale byłoby już znacznie trudniej. Było to stosunkowo niezniszczone i niewyczerpane walkami wojsko, które było potrzebne. Nie decydowało o wyniku kampanii i wojny, ale zaważyło na tempie i na wyniku walk bardziej niż 1 Dywizja z przyległościami, które wzięły udział w samym szturmie na Berlin.
PAP: Czy oprócz Polaków w walkach u boku Armii Czerwonej walczyły jeszcze jakieś inne narodowości?
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: Razem z Armią Czerwoną na froncie wschodnim walczył francuski Pułk Lotnictwa „Normandia - Niemen” i Czechosłowacka Brygada (potem Korpus). Jednak te jednostki nie brały udziału w operacji berlińskiej.
W zasadzie żadne jednostki innych krajów sojuszniczych na froncie wschodnim nie mogły liczebnością równać się z Armią Polską, która pod koniec wojny sięgała prawie 300 tys. żołnierzy. Oczywiście w polu było znacznie mniej żołnierzy, ale jest to liczba znacząca, nawet jak na front wschodni.
PAP: Jaka była wartość polityczna udziału Polaków w tych walkach?
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: Ten udział na pewno miał znaczenie polityczne. Z jednej strony pokazywał, że wysiłek polskiej armii, która była formowana pod komendą sowiecką, zakończył się spektakularnym sukcesem w samej stolicy Niemiec; podnosił rangę tego wysiłku i obozu politycznego, który tę armię organizował.
Z drugiej strony, z punktu widzenia propagandy, było to zaznaczenie obecności Polaków w samym centrum zwycięstwa, w miejscu, w którym de facto zaczynała się kończyć II wojna światowa.
Choć trudno powiedzieć, na ile ten fakt był w ogóle w tym czasie zauważony przez innych sojuszników, to propaganda komunistyczna wykorzystywała go bardzo mocno.
PAP: Na czym zatem polegało to propagandowe wykorzystanie?
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: To, że Polacy – ci ze Wschodu popierając Armię Czerwoną, będący w sojuszu ze Związkiem Sowieckim – zdobyli Berlin, było mocnym akcentem propagandowym, pokazującym siłę armii, która walczyła dopiero od jesieni 1943, a tak naprawdę w większym składzie dopiero od lata 1944 r. Było to wojsko młode, którego wkład w zwycięstwo nad Niemcami był stosunkowo późny. Natomiast zdobycie Berlina i polskie flagi nad Bramą Brandenburską pokazywały jego rolę polityczną.
Było to na pewno bardziej medialne niż zdobycie mniej więcej w tym samym czasie przez 1 Dywizję Pancerną gen. Stanisława Maczka Wilhelmshaven. To było ważne wydarzenie, również symboliczne, ale właśnie nie tak medialne i nośne jak zdobycie Berlina. Na Zachodzie jednak te wydarzenia nie zaistniały w obrazie wydarzeń.
PAP: Co zadecydowało o pominięciu Polaków w londyńskiej paradzie zwycięstwa w czerwcu 1946 r.?
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: Polityka. Nie mogło uczestniczyć w niej polskie wojsko związane z Rządem na uchodźstwie, które zaczynało się już wówczas rozformowywać. Politycznie nie było wygodne, żeby w defiladzie uczestniczyło wojsko, które w zasadzie nie miało za sobą swojego kraju – wszystkie państwa zachodnie w tym czasie uznawały już rząd w Warszawie.
Z kolei ściągnięcie z Polski oddziałów Ludowego Wojska byłoby ogromnym nietaktem i wywołałoby ogromne oburzenie. Miałoby to niedobry wydźwięk polityczny w kraju, w którym przebywało jeszcze kilkadziesiąt tysięcy polskich żołnierzy, którzy mieli zostać zdemobilizowani – w momencie gdy przywozi się żołnierzy tej Polski, którą im tak naprawdę zabrano i jest im teraz wroga.
Nie było to także zgodne z coraz bardziej zaostrzającym się konfliktem w stosunkach pomiędzy właściwie kłócącymi się już sojusznikami.
Z tych samych powodów Polska nie wzięła udziału w pierwszej sesji ONZ. Co prawda wtedy jeszcze nie było międzynarodowego uznania dla Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, którego przedstawicieli nie można było w związku z tym zaprosić, ale nie można było już też zaprosić przedstawicieli Rządu na emigracji.
PAP: Jak po wojnie wyglądała pamięć o Polakach biorących udział w szturmie na Berlin?
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: Ten wysiłek był przez propagandę Polski Ludowej rozdymany do największych możliwych rozmiarów.
Kiedy spojrzy się na elitę czy na skład korpusu oficerów politycznych 1 Armii Wojska Polskiego, to w zasadzie jest to elita polskiej władzy po 1945, a zwłaszcza po 1948 r.
Panował jednak wyraźny konflikt, zwłaszcza w latach 60. i 70., dotyczący doceniania wysiłku Gwardii Ludowej i Armii Ludowej, który był minimalny, pomiędzy tymi z kraju, czyli Władysławem Gomułką, Marianem Spychalskim, Mieczysławem Moczarem, Ignacym Logą-Sowińskim i ich zapleczem, a tymi, którzy przyszli ze Związku Sowieckiego, czyli tymi, którzy, jak to mówiono, przyszli „w szarych szynelach”.
Dr hab. T. Rutkowski: Kiedy spojrzy się na elitę czy na skład korpusu oficerów politycznych 1 Armii Wojska Polskiego, to w zasadzie jest to elita polskiej władzy po 1945, a zwłaszcza po 1948 r.
W każdym razie wysiłek armii Ludowego Wojska Polskiego – 1 i 2 Armii – wyolbrzymiano, był on otoczony urzędowym kultem. Takim, jakiego Armia Krajowa czy Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie w PRL w Polsce nie doświadczyły. Co prawda pisano o wojsku związanym z obozem londyńskim, ale pisano tak, żeby za dużo nie napisać i niewątpliwie usunąć je w cień.
PAP: Czy dzisiaj pamięć o udziale Polaków w operacji berlińskiej jest żywa?
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: Myślę, że w przestrzeni publicznej w dużej mierze ona zamiera ze względu na polityczny kontekst – byli to jednak ludzie walczący formalnie za sowiecką rację stanu. Po wojnie znaczna część tych ludzi wróciła do Polski i zajęła się tłumieniem podziemia niepodległościowego, a kadra oficerska stanowiła polityczne zaplecze nowej władzy i tej władzy w swojej masie była wierna.
To wojsko nie budzi, przynajmniej w części opinii publicznej, sympatii. Trudno je uznać za wojsko autentycznie polskie, chociaż służyli tam Polacy i, zwłaszcza od lata 1944 r., niedobrowolnie – był pobór do wojska i nie było innego wyjścia.
Obecność tej armii, jej istnienie, a także walki stanowiły jednak jakiś kapitał polityczny utrudniający Stalinowi swobodne manewrowanie w sprawie Polski. Istniała jednak zawsze potencjalna możliwość, że ci żołnierze mogliby podnieść bunt. Musiano się z nimi liczyć, aczkolwiek, jak widać, udało się zachować nad nimi polityczną kontrolę.
Ta pamięć w sferze publicznej jest gdzieś na drugim, czasem na trzecim planie. Natomiast jest oczywiście żywa wśród rodzin tych, którzy walczyli i polegli. Straty poniesione zarówno w walkach na Pomorzu, w bitwie o Budziszyn, jak i właśnie w operacji berlińskiej były naprawdę bardzo duże.
Były to straty, które przewyższają straty Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Był to front wschodni, gdzie nie liczono się z wojskiem, sprzęt pod względem skuteczności był gorszej jakości, więc straty obu polskich armii były znaczne.
Pamięć o poległych jest utrzymywana także, o ile wiem, urzędowo, ale w sferze dyskursu politycznego trudno się z tą armią utożsamiać, ponieważ to nie była niezależna, niepodległa polska armia.
Rozmawiała Anna Kruszyńska (PAP)
akr/ skp/ ls/