Lech Wałęsa uważa, że trudno rozliczyć winnych masakry robotników Wybrzeża w grudniu 1970 r., jak i innych zbrodni PRL. W środę były prezydent zeznawał przed sądem prowadzącym od nowa proces w tej sprawie.
W 2008 r. Wałęsa zeznawał po raz pierwszy w tym procesie, który - po 10 latach rozpraw - musiał w lipcu br. zacząć się od nowa ze względu na śmierci ławnika. Z powodu złego zdrowia głównego oskarżonego, b. szefa MON gen. Wojciecha Jaruzelskiego, Sąd Okręgowy w Warszawie zawiesił też wtedy jego proces jako jednego z oskarżonych za "sprawstwo kierownicze" zabójstwa robotników Wybrzeża.
W grudniu 1970 r. rząd PRL ogłosił drastyczne podwyżki cen na artykuły spożywcze, co wywołało demonstracje na Wybrzeżu. Według oficjalnych danych, na ulicach Gdańska, Gdyni, Szczecina i Elbląga od strzałów milicji i wojska zginęły 44 osoby, a ponad 1160 zostało rannych. W PRL nikogo nie pociągnięto za to do odpowiedzialności.
Oskarżonym, w tym b. wicepremierowi PRL Stanisławowi Kociołkowi, grozi nawet dożywocie. Oprócz niego odpowiadają dowódcy jednostek wojska tłumiących protesty.
Przed wejściem na salę sądu Wałęsa powiedział dziennikarzom, że ma poczucie "niemocy" w sprawie rozliczenia zbrodni PRL. Chyba na tym świecie już ich nie rozliczymy - ocenił. "Rozliczać jest naprawdę strasznie trudno (..) ja nie biorę się za rozliczanie; cieszę się, że mamy wolny kraj" - dodał.
Przed sądem Wałęsa zeznał, że ma "sprzeczne uczucia, jak rozliczać". Dodał, że pierwszoplanową sprawą byłoby rozliczenie "głowy tamtego systemu", którą był ZSRR i komunizm; potem "ramienia", czyli ludzi, którzy wykonywali polecenia głowy, a na końcu "tych, którzy strzelali". "Kto może powiedzieć, kto w jakiej kategorii ma odpowiadać (..), ja bym chciał rozliczenia całości" - oświadczył b. prezydent.
"Hamowałem procesy walki, bo nie chciałem wykrwawiać najlepszych ludzi" - mówił Wałęsa o 1970 r. Dodał, że niektórzy niezorientowani mogli uznać, że pomaga on "staremu systemowi", ale on "zachowywał się racjonalnie i ostrożnie", bo "wtedy nie było szansy na zwycięstwo". "Nie byłoby pokojowego zwycięstwa bez tamtych doświadczeń" - ocenił Wałęsa.
Zeznał, że w 1970 r. mogło dojść do prowokacji władz (w związku z wprowadzoną przez rząd PRL znaczną podwyżką cen artykułów spożywczych krótko przed Świętami Bożego Narodzenia - PAP). "Mój charakter nie pozwalał na bijatyki; hamowałem to będąc w demonstracjach" - dodał. Podkreślił, że dyrektor gdańskiej stoczni mówił delegatom robotników, w tym Wałęsie, aby zrobili oni wszystko, by stoczniowcy nie wyszli na ulice. "Ale nikt nikogo nie słuchał" - oświadczył Wałęsa.
Przed sądem Wałęsa zeznał, że ma "sprzeczne uczucia, jak rozliczać". Dodał, że pierwszoplanową sprawą byłoby rozliczenie "głowy tamtego systemu", którą był ZSRR i komunizm; potem "ramienia", czyli ludzi, którzy wykonywali polecenia głowy, a na końcu "tych, którzy strzelali". "Kto może powiedzieć, kto w jakiej kategorii ma odpowiadać (..), ja bym chciał rozliczenia całości" - oświadczył b. prezydent.
Opisując strzały pod gdańską stocznią do wychodzących robotników, Wałęsa powiedział, że myślał, iż to "ślepe naboje". Wałęsa nie był pewien, czy wtedy strzelała milicja, czy wojsko. "Są momenty, w których nikt nie panuje; w tej rewolucji też tak się zdarzyło" - dodał. Przyznał, że słyszał, iż demonstranci "zdobyli jakiś czołg".
Wałęsa zeznał, że podczas demonstracji w Gdańsku "udało mu się wejść" do komendy MO, by negocjować zwolnienie aresztowanych stoczniowców i nieatakowanie manifestantów. Według Wałęsy "komendant się zgodził, ale nie zdążył wydać rozkazu". Gdy wbrew obietnicom MO zaatakowała jednak manifestantów, pod adresem Wałęsy, który mówił im o zgodzie komendanta, padły okrzyki "zdrajca". Dodał, że koledzy sądzili, iż został on wtedy zabity przez MO; tymczasem udało mu się wrócić do stoczni, gdzie wszedł do składu komitetu strajkowego.
Zdaniem Wałęsy władze robiły wszystko, by skłócić strajkujących, w czym ważną rolę odgrywała SB. Dodał, że wtedy "dwóch ludzi" zabrało go na rozmowę do gabinetu dyrektora; powiedziano mu, że nie może on wejść do komitetu, ale "nie dał się zastraszyć". Wałęsa zeznał, że w komendzie MO prezydent miasta powiedział mu: "My was nauczymy zachowań" i "Jedź pan do domu". "Byliśmy wtedy nieprzygotowani do rozmów" - ocenił Wałęsa. Pytany przez obrońców, kogo wtedy słuchał, Wałęsa odparł: "Siebie i pana Boga". Dodał, że "nikomu wtedy nie ufał".
Oskarżony Bolesław Fałdasz pytał Wałęsę o zdanie z jego książki, że "pół Gdańska by spłonęło, gdyby ta sprawa nie była jakoś przecięta". Wałęsa wyjaśnił, że pytał o to generałów, gdy był już prezydentem i usłyszał, że wszyscy kończyli szkołę w Moskwie, a każdemu pokazywano rakiety wymierzone w ich rodzinne miasta. "Wtedy oni dochodzili do wniosku, że nie ma żadnej szansy, a wejście w walkę oznacza, że dwie trzecie Polski zginie" - mówił Wałęsa. Pytany przez obronę, czy zasadne było użycie broni w 1970 r., odparł, że nie da się już dziś uczciwie na to opowiedzieć.
Na pytanie obrony o rolę w grudniu 1970 r. Kociołka, Wałęsa odparł: "Myślałem, co on właściwie może; wiedziałem, że głowa jest w Moskwie". Indagowany, kto ze strony władz kierował wtedy działaniami, odparł, że wtedy był "sztab polski i chyba międzynarodowy, zdominowany przez Sowietów".
Kociołek w reakcji oświadczył sądowi, że bezpodstawna jest opinia Wałęsy, "by Moskwa rządziła w Polsce za czasów Władysława Gomułki". Dziennikarzom powiedział, że w kilka dni potem Moskwa dała sygnał władzom PRL, by "zrobić porządek z Gomułką", którego na czele PZPR zastąpił Edward Gierek.
Wałęsa podał rękę Kociołkowi i Fałdaszowi, co wyjaśniał: "ja się kończę, oni się kończą". "Apelujmy o amnestię, bo tego nie da się dobrze rozliczyć" - mówił Wałęsa po zeznaniach. "Zostawmy rozliczenia panu Bogu" - dodał.
"Zawsze w demonstracjach ulicznych zdarzy się, że ktoś będzie chciał sobie coś przywłaszczyć" - powiedział Wałęsa, pytany przez obronę o rabunki sklepów. "To nieuniknione ofiary zamieszek" - ocenił Wałęsa, według którego, skala takich "prowokowanych incydentów" była wtedy niewielka.
Wałęsa podał rękę Kociołkowi i Fałdaszowi, co wyjaśniał: "ja się kończę, oni się kończą". "Apelujmy o amnestię, bo tego nie da się dobrze rozliczyć" - mówił Wałęsa po zeznaniach. "Zostawmy rozliczenia panu Bogu" - dodał. Na uwagę reporterów, że taką opinią może się narazić, Wałęsa odparł: "Zawsze się narażałem, nawet żonie". Proces odroczono do 2 grudnia, kiedy będą zeznawać kolejni świadkowie.
W grudniu 1970 r. rząd PRL ogłosił drastyczne podwyżki cen na artykuły spożywcze, co wywołało demonstracje na Wybrzeżu. Według oficjalnych danych, na ulicach Gdańska, Gdyni, Szczecina i Elbląga od strzałów milicji i wojska zginęły 44 osoby, a ponad 1160 zostało rannych. W PRL nikogo nie pociągnięto za to do odpowiedzialności.
W 1995 r. do Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku trafił akt oskarżenia przeciw 12 osobom. Napisano w nim, że zgodnie z prawem PRL tylko rząd mógł podjąć decyzję o użyciu broni; w 1970 r. uczynił to szef PZPR Władysław Gomułka. Żadna z osób obecnych na posiedzeniu ścisłych władz PZPR nie zgłosiła sprzeciwu wobec tej decyzji, także gen. Jaruzelski. Wyjaśniając, dlaczego nie protestował wobec decyzji Gomułki, Jaruzelski mówił, że "w sytuacji grozy trudno było się przeciwstawić". Gdański proces długo nie mógł ruszyć z powodów formalnych; zaczął się w końcu w 1998 r. W 1999 r. sprawę przeniesiono do Warszawy, gdzie ruszyła w 2001 r.
Łukasz Starzewski (PAP)
sta/ malk/ mag/