Chcę brać odpowiedzialność za to, co robię. Nie chcę się w żaden sposób asekurować, sięgać po szelki bezpieczeństwa. Podoba mi się ryzyko, wędrówka przez las, ale nie szlakiem, tylko na dziko - powiedział PAP Lech Majewski, pisarz, malarz, reżyser i producent filmowy.
PAP: Zakończył się pierwszy etap zdjęć do filmu "Brigitte Bardot cudowna". Jego akcja rozgrywa się w Katowicach, w czasach pana młodości. Można traktować ten film jako autobiograficzny, odwołujący się do wspomnień z dzieciństwa?
Lech Majewski: Ten film zaczyna się w latach 50., a kończy pod koniec 80. Opowiada kawał historii Polski, ale wykorzystuje także motywy mitologiczne. W eposie Homera Telemach szuka Odysa. Ojciec mojego bohatera także nie wrócił z wojny, bo był pilotem dywizjonu 302. Po rożnych perypetiach szkolnych wyrusza w świat współczesnych mitów. Mamy tu i Brigitte Bardot, i Beatlesów, Liz Taylor albo Rogera Moore'a. To opowiedzenie historii Polski z perspektywy świata.
PAP: Traktuje pan ten film jako rozliczenie z młodością?
L.M.: Z całą pewnością. W połowie jest to moja historia. Opowiadałem ją w książce "Pielgrzymka do grobu Brigitte Bardot cudownej". Myślę, że to moja najważniejsza powieść. Pisałem ją najdłużej, bo kilkanaście lat, na emigracji. Z jednej strony ma ona charakter osobisty, z drugiej zaś wykorzystuje matrycę Telemachii.
PAP: Charakterystyczne dla tej i innych pana powieści jest to, że prawda historyczna miesza się z snami oraz marzeniami.
L.M.: Uważam, że dokładnie tak wygląda rzeczywistość. Ona nie jest jedynie suchą rejestracją faktów. Przenika przez osobiste doświadczenie. Jest jednym z elementów, który buduje nasze życie wewnętrzne. Nie jest tak, że odbieramy świat w sposób obiektywny, behawiorystyczny. Żyjemy we własnym świecie, jest w nim tyle samo fantomów, co realnych postaci. W naszym filmie autentyczni bohaterowie są mniej realni niż ci fikcyjni.
PAP: A może celowo uciekamy od świata do własnych wyobrażeń? Na przykład pan jako artysta - ucieka?
L.M.: Ucieczka przed rzeczywistością jest powszechnym zjawiskiem, nie zaś czymś charakterystycznym wyłącznie dla artystów. Być może twórca jest nerwem świata, odczuwa głębiej, czy boleśniej niektóre rzeczy. Wszyscy jednak żyjemy w fikcji. Nie znam osoby, która nie miałaby w głowie wizji siebie nad morzem, w górach, na progu wielkiej willi albo w luksusowym samochodzie. Ludzie produkują te obrazy, a potem podporządkowują im rzeczywistość. Oglądając film w kinie, czy słuchając muzyki, też fantazjujemy. Ja nazywam to prawdziwym realizmem. Kiedy ktoś kogoś zrani i widać krew, jest to jedynie powierzchnia rzeczy.
PAP: Wróćmy do filmu "Brigitte Bardot cudowna". Jak długo potrwa jego postprodukcja?
L.M.: Moje budżety są raczej skromne, dlatego nie mogę sobie pozwolić na rozmach, gdy idzie o postprodukcję. Ostatnie moje obrazy od "Młyna i krzyża", poprzez "Oniricę", aż po "Dolinę Bogów", która będzie miała swoją premierę w przyszłym roku, to filmy wymagające mnóstwa pracy. Przy "Brigitte Bardot cudownej" także będzie wiele do zrobienia, tym bardziej, że to film historyczny. Zobaczymy go w kinach najwcześniej za dwa lata.
Paradoksalnie o wiele łatwiej jest zrobić film z XIV wieku, niż z lat 50. i 60. ubiegłego stulecia. W rekwizytorniach i w magazynach kostiumów jest o wiele więcej do wzięcia. Tylko w Stanach Zjednoczonych mają i tamte samochody i peruki z ówczesnymi fryzurami. U nas brakuje butów, koszul non iron. W Polsce jest za to bardzo dużo rekwizytów z okresu II wojny światowej, bo też powstaje bardzo dużo takich filmów. Suknie i garsonki z lat 50. trzeba szyć od nowa. Zmieniły się faktury materiałów i rodzaje ściegów, których wówczas używano. Dziś są już inne maszyny. To dla mnie fascynujące zagadnienia. Wszystko się zmieniło: papierosy, tramwaje, witryny sklepów. Znaczniej łatwiej jest nakręcić film o kosmosie niż o Katowicach w czasach Polski Ludowej.
PAP: Katowice to miejsce dla pana szczególne. Tu się pan urodził, tu osiadł po emigracji, stale wraca pan do Katowic po rozmaitych podróżach.
L.M.: Odziedziczyłem tu po rodzicach mieszkanie, w którym się zresztą przyszedłem na świat. To dla mnie punkt omega, do którego stale wracam.
PAP: Pisze pan wiersze, powieści, pana prace prezentowane były w wielu galeriach, reżyserował pan w operze i teatrze, komponował, a także kręci filmy. Czy tworząc na tak różnych polach, opowiada pan jedną historię?
L.M.: Trudno mi mówić o tym, czy historia jest jedna czy jest ich kilka. Kiedy nie chce się wyjałowić ziemi, trzeba stosować różne uprawy. To jest tak zwana trójpolówka. Wszystkie te dziedziny się uzupełniają. To przekładanie na inny język pozwala odświeżyć spojrzenie, popatrzeć z nowej perspektywy. Sądzę, że to mnie wzbogaca. Kocham renesans w sztuce, uważam, że jesteśmy o wiele bardziej zacofani od naszych starszych kolegów, którzy tworzyli kiedyś. To byli architekci, złotnicy i poeci w jednym. I nie byli to architekci, co postawili dom, ale zaprojektowali kopułę bazyliki w Watykanie.
PAP: A pan czuje się w jakiejś mierze człowiekiem renesansu?
L.M.: Daleko mi do takiego poczucia. Po prostu opowiadam swoją wizję, swój świat wewnętrzny, nie śmiałbym jednak porównywać się z żadnym z tych artystów. Kiedy tworzyłem "Młyn i krzyż", poszedłem niejako terminować u Petera Bruegla, przyglądać się, jak on budował swoje filozoficzne przypowieści. Uczę się bardzo dużo, kiedy tworzę w rozmaitych dziedzinach.
PAP: Nigdzie się pan nie spieszy, tylko z olbrzymią determinacją długo i z mozołem pracuje nad swoimi powieściami i filmami. Uważa się pan za outsidera, idącego własną osobną drogą?
L.M.: Nie chcę określać siebie samego. Po prostu tworzę i tyle. Chcę brać odpowiedzialność za to, co robię. Nie chcę się w żaden sposób asekurować, sięgać po szelki bezpieczeństwa. Podoba mi się ryzyko, wędrówka przez las, ale nie szlakiem, tylko na dziko.
PAP: Pana wybory są nieoczywiste. Dotyczy to choćby aktorów, z którymi pan pracuje na scenie i planie filmowym.
L.M.: W decyzjach dotyczących obsady aktorskiej kieruje się instynktem, zresztą nie tylko moim - czasem także mojej żony Doroty. Kiedy ustalaliśmy obsadę do "Ogrodu rozkoszy ziemskich", chciałem zatrudnić inną aktorkę. Moja żona upierała się przy Claudine Spiteri. Potem okazało się, że była to dla niej rola życia. Brytyjskie pismo "Sight and Sound" umieściło jej kreację wśród 10 najważniejszych ról kobiecych w kinie.
Z kolei za moją sprawą debiutował Viggo Mortensen, który potem stał się wielką gwiazdą i wcielił się choćby w Aragorna we "Władcy pierścieni". Benicio del Toro pierwszą poważną rolę zagrał we współprodukowanym przeze mnie filmie "Basquiat - Taniec ze śmiercią". Hans Zimmer debiutował muzyką do mojego filmu "Więzień Rio", dziś komponuje muzykę do hollywoodzkich superprodukcji. Wierzę we własny instynkt, a może po prostu mam szczęście do ludzi.
PAP: Nie wiem, czy to szczęście. Może raczej długoletnie przemyślenia?
L.M.: Wszystko się zazębia. To jest swobodny przepływ. Myśli, które kiełkowały w moich wczesnych wierszach, potem zwykle przeradzały się w powieści. Z kolei na podstawie własnych książek tworzę filmy i videoart, które stają się inspiracją dla nowych utworów literackich.
Rozmawiała: Monika Kolet
Lech Majewski (ur. 30 sierpnia 1953 r.) jest reżyserem filmowym i teatralnym, pisarzem, poetą i malarzem. Jego najbardziej znane filmy to "Wojaczek", "Młyn i krzyż" "Ogród rozkoszy ziemskich" i "Ewangelia według Harry'ego". W 2006 r. w Museum of Modern Art w Nowym Jorku zaprezentowano retrospektywę jego twórczości. Obecnie wydawnictwo Rebis w 15-tomowym cyklu wydaje wszystkie jego utwory literackie. (PAP)
mko/ wj/