Lech Wałęsa uważa, że największym złem, jaki przyniósł stan wojenny było zniszczenie jedności w polskim społeczeństwie. Zdaniem b. przywódcy „Solidarności”, decyzje z 13 grudnia 1981 r. sprawiły, że "naród został przetrącony".
PAP: Jak pan wspomina ten dzień - 13 grudnia 1981 r.?
Lech Wałęsa: Prawdę mówiąc mało pamiętam z tamtego czasu. Po pierwsze - nie znoszę klęsk, ja jestem człowiekiem od zwycięstw. Po drugie - ponieważ mam pewne luki, nie nakształciłem się, to pełniąc ważną rolę muszę te braki nadrabiać koncentracją. A ta koncentracja z kolei zabiera mi pamięć. Mam taką zasadę, że zaraz po rozwiązaniu jakiegoś problemu szybko o nim zapominam i idę do przodu.
PAP: W nocy w mieszkaniu na Zaspie pojawili się Tadeusz Fiszbach (I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku) oraz Jerzy Kołodziejski (wojewoda gdański) z poleceniem, że ma pan jechać na rozmowy do Warszawy.
Lech Wałęsa: Byliśmy głównym filarem układu sowieckiego i mogły być różne naciski. Ale ja na miejscu generała podjąłbym inną decyzję, spróbowałbym się dogadać z Kościołem i Solidarnością, żeby przechytrzyć Moskwę. Generał wybrał inną drogę. Nie wierzył, że Moskwa pozwoli nam na takie porozumienie i opowiedział się po tamtej stronie. Kalkulował, że jak tego nie zrobi, to oni wybiją dwie trzecie narodu.
L.W.: Zabrano mnie na lotnisko. Na miejscu w Warszawie widziałem się m.in. z ministrem Stanisławem Cioskiem, rzuciłem mu wówczas parę męskich słów. Powiedziałem wprost, że Solidarność i tak zwycięży, że wbili sobie ostatni gwóźdź do komunistycznej trumny i że „przyjdą jeszcze do mnie na kolanach, żeby z tego wyjść”. Przebywałem m.in. w willi Władysława Gomułki, jakimś pałacu w Otwocku, a na końcu w Arłamowie.
Warunki stworzono mi idealne. Zorientowałem się, że chcą mnie tym przekupić. Dziś nie mam tak dobrych warunków jak wtedy podczas internowania: dobra kuchnia, kelnerzy, alkohol w lodówce, szampany, miałem wszystko. Oferowali różne stanowiska – wicepremiera, czy ministra. Proponowali też jakieś wystąpienie w telewizji, nową ustawę o związkach zawodowych. Kiedy ja to wszystko lekceważyłem i odrzucałem, to zaczęli mnie straszyć, pojawiła się koncepcja z „Bolkiem”. Myśleli, że tym sposobem mnie złamią.
PAP: Jaki miał pan kontakt ze światem?
L.W.: Odwiedzała mnie rodzina, duchowieństwo. Ale udało mi się też przemycić małe japońskie radio, potem nieszczęśliwie utopiłem je podczas kąpieli w wannie. Najlepiej zakazanych stacji zachodnich udawało mi się słuchać bowiem w łazience. W innych pomieszczeniach byłem cały czas kontrolowany przez funkcjonariuszy. Po tym wypadku z radiem dali mi nowe, ale tylko takie, które odbierało Program I. Rozkręciłem je, podłubałem coś w środku i w końcu udało mi się poszerzyć te fale - i dalej słuchałem BBC i Wolnej Europy.
PAP: W pierwszych dniach internowania chciał się z panem spotkać m.in. wicepremier Mieczysław Rakowski
L.W.: Ja akurat wtedy spałem. Miałem takie zaległości w spaniu, że myślałem sobie, że wreszcie sobie trochę pofolguję. Przyszedł taki BOR-owiec, nazywał się chyba Mazur, łapie mnie za ramię, budzi i mówi jakoś tak niewyraźnie, miał chyba kłopoty z dykcją, że przyjechał wicepremier Makowski. Ja słucham tego i myślę „Makowski, chyba wymienili premiera” i mówię do tego majora: „A to weź zrzuć go ze schodów, nie będę z nim rozmawiał”. I położyłem się dalej spać. Po jakimś słyszę, że ktoś strasznie mocno trzasnął drzwiami. I ten Mazur powiedział mi, że to był wściekły Rakowski. Pomyślałem sobie: „o kurcze, z Rakowskim to bym się i spotkał”. Potem przyjechał do mnie ksiądz Orszulik i miał do mnie pretensje, że nie chciałem rozmawiać z Rakowskim. Ja wówczas księdzu szczerze wyjaśniłem, jak to naprawdę było, że to nieporozumienie. Jak się później okazało, tego chłopaka z BOR-u wyrzucili na pół roku ze służby. A jak byłem prezydentem to dałem mu awans.
PAP: Tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego w Stoczni Gdańskiej zakończyła swoje dwudniowe obrady Komisja Krajowa NSZZ "Solidarność".
L.W.: Powiedziałem wtedy, że wiem, co się szykuje i że nadchodzi koniec tej Solidarności i walka zacznie się teraz w podziemiu, a takim ruchem system wbija sobie sam ostatni gwóźdź do trumny. Nagrałem to wszystko na taśmę dla dziennikarki Trybuny Ludu Ewy Pawłowskiej. Powiedziałem jej, żeby to nagranie gdzieś schowała, bo kiedyś będzie to dowód na to, że nic mnie zaskoczyło. Koledzy z regionów dzwonili zaniepokojeni, że coś się dzieje, że są jakieś ruchy wojska. Wracając zaś do tej taśmy, to chciałbym dziś odszukać tę dziennikarkę.
PAP: Czy był pan przygotowany psychicznie, że PRL-owskie władze sięgną po takie ostateczne rozwiązanie?
L.W.: Zdawałem sobie sprawę, że prędzej, czy później, komuna będzie próbowała nas zniszczyć. Wiele rzeczy wskazywało, że to się zbliża - byliśmy prowokowani, nie załatwiano naszych spraw, społeczeństwo było bardzo zmęczone - nawet naszymi hasłami i protestami. Naród miał po prostu dosyć. Każdy dzień mówił o tym, że władza przystąpi wkrótce do ataku.
Po 13 grudnia kombinowałem głównie, żeby były jak najmniejsze straty. Kiedy mnie internowano rozmawiałem telefonicznie z jakimś generałem i powiedziałem mu wówczas: „jeśli będzie gdzieś niebezpiecznie to proszę mnie tam dowieźć, żeby nie polała się nigdzie krew, ja nie pozwolę, żeby coś takiego się stało”. A ten generał odpowiedział mi od razu: "proszę sobie nie żartować - to jest stan wojenny". Przesłanie było jasne: stan wojenny musi przestraszyć, a jeśli tak, to mogą być i ofiary.
PAP: Generał Wojciech Jaruzelski tłumaczy, że stan wojenny to był wybór mniejszego zła, bo w innym przypadku groziła Polsce inwazja wojsk radzieckich.
L.W.: Byliśmy głównym filarem układu sowieckiego i mogły być różne naciski. Ale ja na miejscu generała podjąłbym inną decyzję, spróbowałbym się dogadać z Kościołem i Solidarnością, żeby przechytrzyć Moskwę. Generał wybrał inną drogę. Nie wierzył, że Moskwa pozwoli nam na takie porozumienie i opowiedział się po tamtej stronie. Kalkulował, że jak tego nie zrobi, to oni wybiją dwie trzecie narodu.
Jak już byłem prezydentem to pytałem wprost wielu generałów: "panowie, dlaczego nie stanęliście wtedy po naszej stronie?". Oni odpowiadali mi, że nie było w 1981 roku innego wyjścia. Po latach nadal wierzyli, że nie było innych możliwości niż stan wojenny.
To jest pokolenie nieszczęśliwych czasów, czasów zdrady. W innych czasach, ci ludzie, ci generałowie byliby wielcy.
PAP: Czy mimo wszystko stan wojenny był nieunikniony? Może Solidarność popełniła jakieś błędy?
L.W.: Wiele razy zadawałem sobie to pytanie. Można było uniknąć stanu wojennego, gdyby tamta strona nie chciała nas pokonać. Komunistyczna władza była jak silnik, w którym wszystkie tryby kręcą się w lewo, a my włożyliśmy w tę maszynę kij, aby kręciła się w prawo. I pytanie, która siła będzie górą i zniszczy drugą. Cokolwiek byśmy nie zrobili, to tamten układ nie był gotowy do ustępstw i porozumienia. Czuł się nadal silny - miał za sobą wojsko, ZOMO trzy miliony członków PZPR i ich rodziny. Część partyjnej elity była wykształcona, także na Zachodzie, miała świadomość, że system jest niedobry. Chcieli jednak utrzymać władzę i mieli zamiaru w żaden sposób się posunąć i dać miejsca innym.
PAP: 4 listopada 1981 r. odbyło się jeszcze pana spotkanie z generałem Jaruzelskim i prymasem Józefem Glempem. Jaki miało ono sens, skoro miesiąc później na ulicach polskich miast pojawiły się czołgi?
Lech Wałęsa: Stan wojenny zniszczył nasze emocje, chęć działania. Podzielił nas, masę ludzi musiało wyjechać z Polski. To wszystko było wielką stratą, naród został przetrącony. Kiedy Solidarność powstawała to naród był zjednoczony, nie było specjalnej wrogości, pobłażliwie nawet patrzono na komunistów. Była jakaś tolerancja, wielu ludzi partyjnych było przecież w związku. I nagle stan wojenny ponownie wykopał topór. Na nowo pojawił się podział, który do dziś nawet funkcjonuje.
L.W.: Generał Jaruzelski chciał tym spotkaniem pokazać społeczeństwu, że chce reform i szuka porozumienia, a jednocześnie stronę społeczną przedstawić jako tę, która odrzuca zgodę i żąda zbyt wiele. Próbował udowadniać, że to my jesteśmy anarchią, że zagrażamy, strajkuje i nie jesteśmy odpowiedzialni. To była taka przygrywka, żeby potem jak najwięcej osób było przekonanych, że stan wojenny był jednak koniecznością. I z tego powodu na tym spotkaniu nic nie dało się osiągnąć.
PAP: Zachód mimo, że dobrze wiedział, choćby od pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, o planie wprowadzeniu stanu wojennego, nic nie zrobił, aby to powstrzymać.
L.W.: Zachód kierował się obawą, że gdyby nas uprzedził, to byśmy się dozbroili i podjęli walkę fizyczną. Nie chcieli ryzykować takiej rzezi, a wojny z ZSRR też przecież nie mogli wywołać.
PAP: Jak po 30 latach patrzy pan na stan wojenny?
L.W.: Stan wojenny zniszczył nasze emocje, chęć działania. Podzielił nas, masę ludzi musiało wyjechać z Polski. To wszystko było wielką stratą, naród został przetrącony. Kiedy Solidarność powstawała to naród był zjednoczony, nie było specjalnej wrogości, pobłażliwie nawet patrzono na komunistów. Była jakaś tolerancja, wielu ludzi partyjnych było przecież w związku. I nagle stan wojenny ponownie wykopał topór. Na nowo pojawił się podział, który do dziś nawet funkcjonuje.
Sprawców stanu wojennego trzeba rozliczyć, ale też nie po to, żeby się mścić, ale żeby w przyszłości nikt podobnych rzeczy nie robił.
Rozmawiał: Robert Pietrzak (PAP)
rop/ ls/