„Boże, żeby tu nie było 7:0! Pięć lat swojego życia oddam” – takie myśli krążyły po głowie Jana Tomaszewskiego, gdy na Wembley odśpiewywano hymny. Słynne Wembley wypełnione było 100 tys. kibiców witających Polaków okrzykiem „animals” - „zwierzęta”. Media w obu krajach od kilku dni podgrzewały atmosferę. Do tego to był mecz o historyczny dla biało-czerwonych awans do mistrzostw świata. Idealne warunki, by ponieść klęskę lub stworzyć legendę. 17 października 1973 r. rozegrany został najsłynniejszy mecz w historii polskiej piłki nożnej.
„Lato w środku mamy dwóch zawodników, ucieka teraz Gadocha, Domarski. Gol! Gol! Proszę państwa sensacja na Wembley. 60 minut drugiej połowy, cudowny wypad polskiej trójki (…) Shilton puszcza pod brzuchem piłkę. 1 do 0” – krzyczał do mikrofonu Jan Ciszewski. Ostatecznie mecz skończył się remisem 1:1, gospodarze wyrównali po wątpliwym karnym. To Polacy awansowali na mistrzostwa świata, piłkarze z ojczyzny futbolu Mundial mogli obejrzeć w telewizorach.
Fakty i akty
Przywykło pisać się o tym meczu jako o sensacji. Patrząc na to chłodnym okiem wydaje się to przesadą. Anglicy,- uważani za wielkich faworytów, nie byli już tak silną drużyną, jak osiem lat wcześniej, gdy zdobywali u siebie mistrzostwo świata. Podczas Mundialu 1970 r. odpadli już w ćwierćfinale, podobnie w mistrzostwach Europy dwa lata później. W eliminacjach też nie spisywali się rewelacyjnie.
Reprezentacja Polski była na przeciwnej fali – fali wznoszącej. Dwa lata wcześniej biało-czerwoni zostali mistrzami olimpijskimi. Faktem jest, że była to impreza dziwna. Nie mogli w niej wówczas występować piłkarscy zawodowcy. Polska, podobnie jak inne kraje demoludów, wystawiła pierwszą kadrę, bo wszyscy jej piłkarze oficjalnie byli górnikami, hutnikami, czy żołnierzami. Kraje zachodnie przysyłały amatorów.
Olimpijskie złoto na pewno podbudowało zarówno drużynę, jak i kibiców. Losowanie eliminacji emocje zapewne ostudziło. Los przydzielił biało-czerwonym uważaną cały czas za wielką Anglię i bardzo niewygodną Walię. Polacy zaczęli eliminacje fatalnie. Ulegli tym drugim na wyjeździe 0:2. Później było już tylko lepiej. W czerwcu w Chorzowie po świetnym meczu pokonali Anglię 2:0. (nawiasem mówiąc, to do dziś jedyne zwycięstwo Polaków nad tą drużyną). We wrześniu odkuli się na Walii, ogrywając ją 3:0. Po trzech meczach prowadzili w grupie. Anglicy byli drudzy - po remisie i wygranej z Walią.
Do tego podopieczni Kazimierza Górskiego - tydzień przed Wembley zagrali towarzyskie spotkanie z Holandią w Rotterdamie. Z późniejszymi wicemistrzami świata zremisowali 1:1.
Przed meczem na Wembley nie wyniki i realna ocena sił miały jednak znaczenie. Ważniejszy była psychiczna otoczka. Anglicy wywierali ogromną presję. W dniu, w którym Polacy ogrywali Walię, Anglicy na Wembley podejmowali Austrię w meczu towarzyskim. I wygrali 7:0!
„Polsko jesteśmy gotowi” – krzyczały tytuły gazet. Brytyjscy eksperci twierdzili, że Austria jest zespołem podobnej klasy co Polska. Piłkarze z wysp tak byli pewni swojej wartości, że nie chcieli nawet obejrzeć taśmy z meczu z Holandią. „Wiemy, jak pokonać Polskę” – mówili pewni siebie trenerowi sir Alfowi Ramseyowi.
To i tak było nic w porównaniu do tego co rozpętało się w Anglii tuż przed meczem. Eksperci i dziennikarze prześcigali się w wymyślaniu coraz to nowych epitetów wobec biało-czerwonych. Najdalej posunął się ówczesny trener Derby County Brian Clough: „Tomaszewski to klown, w polskiej drużynie ośmiu graczy to osły, tam mało kto potrafi kopnąć w piłkę” – mówił kandydat na następcę sir Ramseya. „Z Polaków jako tako prezentują się na boisku tylko Gorgoń, Deyna i Lato” – pisał znany dziennikarz. Prasa szczególnie żerowała na polskim bramkarzu, nazywając go nawet „najgorszym bramkarzem grającym na Wembley”. Atmosfera udzieliła się kibicom – wybiegających na stadion Polaków przywitało wykrzyczane z tysięcy gardeł słowo „animals”
Puste ulice i trening w trampkach
Polacy do meczu przygotowywali się w spokoju, w sprawdzonym ośrodku w Rembertowie, na terenach Akademii Sztabu Generalnego. Treningi odbywały się dwa razy dziennie i były zamknięte dla kibiców. Asystentowi Górskiego – Jackowi Gmochowi – udało się nawet załatwić piłkę „Mitre”, którą miał być rozgrywany mecz.
Dużo czasu poświęcone zostało na zgranie defensywy. Zakładano, że na Wembley przy ogłuszającym dopingu, piłkarze nie będą się mogli porozumiewać. Biało-czerwoni byli w większości pewni swoich umiejętności. „Co mnie obchodzi, że Martin Peters wart jest kilkaset tysięcy funtów, a Emlyn Hughes ma zostać najlepszym obrońcą Europy. Jak zrobię zwód w lewo, to on tam poleci, a ja pójdę wtedy w prawo” – mówił kolegom Robert Gadocha.
Zawodnicy koncentrowali się wyłącznie na meczu. „Za chwilę straci pan przyjaciela. To pytanie jest poniżej pasa. Ja, żeby wystąpić w środę na Wembley, sam bym dał komuś nagrodę. To samo wszyscy chłopcy. Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, co ten mecz dla nas znaczy? – odpowiadał Kazimierz Deyna, zapytany o obiecane premie za awans.
Kraj też żył meczem. „Tak więc przez prawie dwie godziny cała Polska przesiedzi przy telewizorach, mając oczy skierowane na stadion Wembley” – pisał dzień przed spotkaniem „Przegląd Sportowy”. Wtórowały mu inne gazety. „Do zenitu dochodzi w tych dniach zainteresowanie naszych obywateli sportem. Pewne jest, że w środowy wieczór (…) nie będzie między Bugiem i Odrą oraz Karpatami i Bałtykiem takiego aparatu telewizyjnego, przy którym nie zasiądzie kilka lub kilkanaście osób, że pójdą w ruch aparaty radiowe, zwłaszcza tranzystorowe. Z nich korzystać będą ci przede wszystkim, którzy nie mogą przerwać pracy ciągłej. I nie będzie nas w tym dniu raził zbyt głośny ton tranzystorów nie tylko w tramwajach, wydobywające się z głośników radiowych i telewizyjnych ryki” – pisało „Życie Warszawy”.
Media nie przesadzały. Dziennikarka „Słowa Polskiego” zadzwoniła dzień po meczu do pogotowia milicji we Wrocławiu. Oficer dyżurny poinformował ją, że ulice były niemal puste, a w mieście panował idealny spokój. Tak było jednak tylko do końca meczu. „Zaraz po końcowym gwizdku belgijskiego sędziego zaroiło się na ulicach, które przez dwie godziny były wyludnione. Spontanicznie tworzyły się grupy i pochody. Niesiono biało-czerwone flagi, wiwatowano na cześć piłkarzy i kierownictwa ekipy” – informował „Dziennik Polski” o tym co działo się w Krakowie.
Naród nie tylko czekał, a później świętował, ale też doradzał. „Wielu kibiców przysyła mi listy, w których sugeruje takie czy inne ustawienie zespołu – mówił trener Górski – Większość autorów przeróżnych wariantów skłania się do koncepcji żelaznej obrony i sporadycznych ataków... Naturalnie będziemy na Wembley bardzo starannie pilnowali własnej bramki, ale w żadnym przypadku nie możemy ograniczyć się tylko do obrony. Atak musi być naszą silną bronią”.
Polacy do Londynu polecieli dwa dni przed meczem. Wcześniej wysłany został kucharz, który na miejscu miał przygotowywać posiłki. Reprezentacja zamieszkała w małym hoteliku „Queensbury Court”, w pobliżu słynnego Hyde Parku. Angielscy organizatorzy nie ułatwiali przygotowań. Polacy mieli trenować na stadionie Chelsea, ale gdy pojechali pod obiekt, okazało się, że jest zamknięty. Ostatecznie biało-czerwoni ćwiczyli na stadionie Arsenalu.
Dzień przed meczem piłkarze wreszcie mogli zobaczyć Wembley. Gorzej z treningiem. Organizatorzy zakazali wchodzić na murawę w korkach. Później pozwolili poćwiczyć, ale tylko w tenisówkach i trampkach.
Od żucia gumy do końca świata
Na stadion Polacy przyjechali dwie i pół godziny przed meczem. Jadąc na Wembley nie mieli okazji w pełni się koncentrować. Autobusem poza drużyną i sztabem jechali też Polonusi. „Siedzę w milczeniu na swoim miejscu i myślę o wszystkim i o niczym – wspominał Deyna – Są takie momenty, że zupełnie nie dociera do mnie to, co dzieje się wokół i na mijanych przez nas ulicach. Wyłączam się. Taka chwila wyobcowania jest niezbędna. (...) Jedziemy więc na stadion, a Polonus jest cholernie rozmowny. Odpowiadam monosylabami, ale to go wcale nie zniechęca. Co robić? Nie chcę być niegrzeczny, w końcu jednak po setnym już chyba pytaniu mówię: - Wie pan co, porozmawiamy po meczu” – wspominał Deyna.
Atmosfera Wembley zrobiła na nich wrażenie. „Gdy jechaliśmy na mecz, kibice pokazywali nam palcami, że wysoko przegramy. To miała być rzeź niewiniątek. Słuchając hymnu, staliśmy jak trusie, na baczność. Anglicy, żując gumę, patrzyli na nas z politowaniem” – mówił Tomaszewski. „Na stadionie byliśmy bardzo skoncentrowani, ale i zdenerwowani, bo przecież graliśmy w ‘jaskini lwa’” – wspominał obrońca Jerzy Gorgoń. „Na trybunach było sto tysięcy widzów, w dodatku ich głos odbijał się od dachu. Nie słyszeliśmy się na boisku” – dodawał polski bramkarz.
To on stał się bohaterem spotkania. „Ten, który zatrzymał Anglię” pisano o nim. Tomaszewski ma inne wspomnienia. „Ja w tym meczu popełniłem wiele błędów, ale obrońcy mi pomogli”.
Anglicy od początku rzucili się na gości. W pierwszych minutach piłka trafiła w słupek polskiej bramki. Na domiar złego Tomaszewski w jednym ze starć odniósł kontuzję. „Miałem strzaskane kosteczki w przegubie lewej ręki. Gdy wyrzuciłem piłkę, nie zauważyłem Alana Clarke’a. Rzuciłem się na nią, a on trafił mnie w rękę, usiłując strzelić” – interwencja lekarska okazała się skuteczna. Bramkarz dograł do końca, dopiero później ręka trafiła do gipsu.
W kilku sytuacjach zachował się świetnie, w pozostałych pomagali obrońcy. Polacy głównie się bronili, ale próbowali też kontratakować. Tak też wyglądała akcja, po której bramkę strzelił Domarski. „Piłka po strzale dostała poślizgu, a Shilton zastygł, bo rzadko interweniował” – wspomina pomocnik Lesław Ćmikiewicz. Gospodarze rzucili się do odrabiania strat. Udało im się wyrównać po kontrowersyjnym karnym. Później mieli jeszcze kilka sytuacji, podobnie jak Polacy.
Raz wychodzącego na czystą pozycję Latę zapaśniczym chwytem powalił angielski obrońca, później polski napastnik nie wykorzystał sytuacji sam na sam z bramkarzem. Kazimierz Górski napięcia nie wytrzymał. Opuścił ławkę i kilka ostatnich minut spotkania spędził w szatni. Po ostatnim gwizdku sędziego Polaków ogarnął szał radości.
Gospodarze? „Po meczu byli wściekli, niektórzy płakali. Przecież nie tylko nie awansowali na mistrzostwa świata, ale i przepadły im duże premie” – wspomina Ćmikiewicz.
Zawodnicy nie przybyli także na specjalną imprezę zorganizowaną dla 600 gości. Następnego dnia gazetowe tytuł w Anglii ukazały się w formie nekrologów – „Koniec świata”, „Żegnaj chwało” – to tylko niektóre z tytułów.
Polacy z chwałą się właśnie witali. Rok później podczas mistrzostw świata sensacyjnie zajęli 3 miejsce.
Łukasz Starowieyski
Źródło: MHP