Pod Otłoczynem k. Torunia, gdzie przed 40 laty wydarzyła się największa katastrofa kolejowa w historii Polski, członkowie rodzin i przedstawiciele władz oraz spółek kolejowych uczcili pamięć ofiar. 19 sierpnia 1980 r. zginęło tam 65 osób, dwie zmarły w szpitalu, a 64 zostały poważnie ranne.
Mszy świętej w intencji ofiar w pobliżu miejsca katastrofy przewodniczył biskup toruński Wiesław Śmigiel. W uroczystościach przed krzyżem i symbolicznym pomnikiem uczestniczyli przedstawiciele władz państwowych, regionalnych i samorządowych. Złożono kwiaty i przypomniano tragiczne wydarzenia, które miały miejsce 40 lat temu.
"To bardzo smutna rocznica. Czterdziesta, ale bardzo żywa. Ogrom tej katastrofy był zatrważający i to jest cały czas w pamięci kolejarzy. Miejsce pod Otłoczynem jest tym, w którym maszyniści pomimo upływu lat podają sygnał +baczność+. Tamta katastrofa jest lekcją, że nie można chodzić na skróty, jeżeli chodzi o bezpieczeństwo i przepisy" - powiedział PAP prezydent Związku Zawodowego Maszynistów Kolejowych w Polsce Leszek Miętek.
Dodał, że kolej w Polsce bardzo się zmieniła, a także zmieniły się harmonogramy pracy. To także w jego ocenie ma przełożenie na dzisiejszą sytuację tej branży transportu, ale nadal jego zdaniem konieczna jest czujność.
"Są dziesiątki spółek — większych i mniejszych. Pojawiają się także przypadkowe firmy, które mają małą wyobraźnię na temat skutków chodzenia na skróty w kwestiach bezpieczeństwa. Wszyscy jednak jeździmy po tych samych torach. Mam nadzieję, że ta dzisiejsza uroczystość będzie także pewną wskazówką dla władz województwa kujawsko-pomorskiego ws. wyboru przewoźników. Nie chcę wymieniać nazw firm, bo tu nie o to chodzi" - dodał Miętek.
Jako największe wyzwanie wskazał przyjęcie ustawy o warunkach zatrudnienia i czasie pracy maszynistów.
Katastrofa pod Otłoczynem zdarzyła się 19 sierpnia 1980 r. o godzinie 4.30 nad ranem. Mocno spóźniony pociąg pospieszny z Kołobrzegu do Łodzi wyruszył o godzinie 4.18 ze stacji Toruń Główny. Krótko potem z Otłoczyna w kierunku Torunia wyjechał pociąg z pustymi wagonami towarowymi.
Maszynista nie otrzymał pisemnego rozkazu wyjazdu, zignorował sygnał "Stój!" na semaforze, rozpruł rozjazd i wjechał na tor przeznaczony do jazdy w przeciwnym kierunku. Służby zabezpieczenia ruchu kolejowego szybko odkryły zagrożenie, ale z powodu braku łączności radiowej z maszynistami nie były w stanie zatrzymać pociągów. Lokomotywy obu pociągów zderzyły się czołowo w niewielkim wąwozie na wysokości miejscowości Brzoza.
Siła zderzenia była tak wielka, że służby ratownicze nie mogły w pierwszych minutach akcji ustalić nawet liczby wagonów pociągu pasażerskiego. Dopiero policzenie ocalałych wózków podwozia pozwoliło stwierdzić, że z pierwszego wagonu niemal nic nie pozostało.
Z powodu rozlania w miejscu katastrofy ogromnych ilości paliwa z lokomotyw nie można było używać ciężkiego sprzętu mechanicznego i palników do cięcia metalu. Kolejarze, żołnierze, milicjanci i funkcjonariusze SOK przez wiele godzin wydobywali ciała z rumowiska.
Zdaniem ekspertów i historyków powodem katastrofy było przede wszystkim zmęczenie maszynisty pociągu towarowego, który pełnił służbę niemal bez przerwy przez około 25 godzin. W tamtych czasach maszyniści dzięki ogromnym liczbom nadgodzin mogli dorobić do niskich płac, a zjawisko to tolerowały władze PKP, gdyż na kolei brakowało personelu. (PAP)
Autor: Tomasz Więcławski
twi/ mhr/