Żołnierze niepodległościowego podziemia przeprowadzili wiele spektakularnych i zakończonych sukcesem operacji przeciwko ukorzeniającej się brutalnie pod koniec i tuż po wojnie władzy ludowej. Samych tylko udanych akcji odbijania więźniów z różnych miejsc było ok. 100. Ale niewiele było tak brawurowych, jak rozbicie obozu NKWD w Rembertowie. Trwająca ok. 30 minut akcja pozwoliła na uwolnienie ok. 500 więźniów.
„Gdzieś koło godziny drugiej w nocy usłyszeliśmy seryjne strzały, potem mała przerwa i później donośne serie z okolic bramy. Wszyscy strażnicy na wieżyczkach zostali zestrzeleni przez atakujące oddziały leśne. Zerwaliśmy zamki w ostatniej chwili. Wybiegliśmy na korytarz, ale tam już byli radzieccy żołnierze” – relacjonował jeden z więźniów, któremu uciec się nie udało. Akcja żołnierzy AK była błyskawiczna, tylko taka miała szanse powodzenia. NKWD potrzebna była niecała godzina, by przysłać posiłki. Ale wtedy już zamachowców na miejscu nie było, a bezpiece pozostało tylko urządzić pościg i obławy.
Obóz nr 10
Nie sposób policzyć wszystkie „ miejsca odosobnienia” zorganizowane przez NKWD w naszym kraju. Sowiecka bezpieka podążała jak cień tuż za przesuwającym się frontem, tworząc mobilne więzienia i obozy. Zwykle zakładane były przez Wojska Wewnętrzne NKWD ds. Ochrony Tyłów Armii Czerwonej oraz jednostki kontrwywiadu wojskowego Smiersz. Były to obozy deportacyjne, pracy przymusowej, jenieckie, ale również więzienia i areszty, do których trafiali wszyscy prawdziwi i domniemani wrogowie. Często lokowane były na terenie byłych obozów niemieckich (np. w Majdanku).
Obóz w podwarszawskim Rembertowie był największym z nich. W przeciwieństwie do większości miał charakter stały. Założony został w październiku 1944 r., pod koniec, lub tuż po upadku Powstania Warszawskiego. Funkcjonował do czerwca następnego roku; gdyby nie atak AK, prawdopodobnie działałby jeszcze dłużej.
NKWD wykorzystało istniejącą infrastrukturę. W przedwojennej fabryce amunicji „Pocisk” Niemcy najpierw zorganizowali stalag dla jeńców sowieckich, a od połowy 1944 r. mieścił się tam obóz pracy dla Polaków. Usytuowany był na skraju lasu, składał się z kilku baraków. Otoczony był podwójnym płotem z drutu kolczastego i wieżami strażniczymi.
Sowieci nie dzielili więźniów. W obozie najwięcej było żołnierzy AK, polskiej konspiracji oraz osób podejrzanych o sprzyjanie przeciwnikom władzy ludowej, ale przebywali tam również volksdeutsche oraz Ukraińcy. Wiosną 1945 r. było w nim ok. 2 tys. więźniów, w tym gen. August Fieldorf „Nil”, zastępca ostatniego Komendanta Głównego AK (nierozpoznany przez NKWD i wywieziony do łagru na Uralu pod fałszywym nazwiskiem).
Więźniowie traktowani byli brutalnie; jak opowiadali świadkowie, w pobliżu bramy chowano co noc po kilkanaście ciał. Dzienne wyżywienie stanowiło 100 gramów chleba i dwa litry wodnistej zupy.
„Wichura” z „Wichrem”, czyli brawurowy plan
„To ja poleciłem przygotowanie i wykonanie akcji odbicia więźniów z obozu w Rembertowie. Rozpoznanie obozu przeprowadzone było znacznie wcześniej, przed przystąpieniem do planowania akcji” – wspominał po latach Walenty Suda ps. Młot, komendant Obwodu Mińsk Mazowiecki AK. Plan opracowywany był skrupulatnie. „Moje rozpoznanie trwało od [...] drugiej połowy stycznia do drugiej połowy maja. [...] Pod pozorem spacerów z narzeczoną dokonywałem obserwacji terenu” – opowiadał jeden z uczestników akcji, dodając, że nie wiedział, w jakim celu zbiera informacje.
Termin przeprowadzenia akcji wybrano nieprzypadkowo. Na 25 maja przygotowywany był transport więźniów na Syberię. Jednym z głównych powodów jego zorganizowania była chęć uwolnienia ppor. Stanisława Maciejewskiego „Kożuszek”, komendanta obwodu Mińsk Mazowiecki i przyjaciela dowódcy. „Na dzień przed akcją w Rembertowie wysłałem do obozu informację, którą przekazano [...] +Kożuszkowi+, więzionemu w obozie. Informując go o przygotowywanej akcji, prosiłem, by wtajemniczył zaufanych więźniów. Wiem, że informacja doszła do adresata” – dodawał Suda. Na czele oddziału szturmowego stanął ppor. Edward Wasilewski „Wichura”, a jego zastępcą został ppor. Edward Świderski „Wicher”. W sumie oddział liczył 44 żołnierzy.
„Wichura” nie wyglądał na dowódcę dywersanta. Nosił okulary z grubymi szkłami, był średniego wzrostu, miał powolne ruchy. Do tego miał zaledwie 22 lata. Ale za to już ogromne doświadczenie. Lata konspiracji, ukończona podziemna podchorążówka, do tego sporo udanych akcji – w tym rozbicie kilku posterunków milicji i uwalnianie więźniów.
Dowódcy podzieli oddział na trzy grupy – szturmową (12 osób), wsparcia (13) i ubezpieczenia. Pierwsza z nich miała za zadanie wejście przez bramę główną i otwarcie baraków, druga opanowanie wartowni i podjęcie walki z ewentualnymi posiłkami z zewnątrz, ostatnia – sforsowanie bramy bocznej i zającię się więźniami.
„Wichura” z „Wichrem” przebrani w mundury UB dzień wcześniej udali się na rekonesans. Dopiero wieczorem ujawnił cel: „Idziemy na rozbicie obozu w Rembertowie i jeżeli można, to trzeba zdobyć obóz bez oddania strzału”.
Furmanką na NKWD
Brawurowa akcja rozpoczęła się od dwugodzinnej podróży ośmioma furmankami. Żołnierze ruszyli ok. 23. Na miejsce dotarli dwie godziny później. „Dojechaliśmy do ulicy Zwycięstwa i tą drogą dotarliśmy pod obóz. [Dalej] pobiegliśmy w kierunku drogi wawerskiej. [Idąc] wzdłuż ogrodzenia, wyszliśmy na polanę znajdującą się przed bramami” – opowiadał Albin Wichrowski „Góral”.
Godzina ataku wybrana została nieprzypadkowo. Sowieci właśnie zmieniali wartę z podwójnej na zwykłą. „Gdy zmiany poszły na wartownię, Wichura dał rozkaz rozpoczęcia akcji” – wspominał dalej „Góral”. „Po wyważeniu furtki przy bramie weszliśmy do środka, likwidując stojących tam wartowników. Kilku z nas wpadło do domku. Miał dwie izby. W pierwszej siedział na krześle sowiecki oficer. Nogi miał w misce z wodą. Przed nim klęczał jakiś człowiek. Wyglądało jakby mył enkawudyście nogi. Oficer sięgnął po broń. Nie zdążył. Zwalił się z krzesła martwy. Cywil zawołał do nas, że jest więźniem, żeby go nie zabijać”.
Akcja została przeprowadzona błyskawicznie. „Wichura” bez żadnych strat opanował bramę główną, grupa wsparcia zajęła komendanturę. „W nocy wpadli chłopcy z lasu do obozu, odryglowując każdą celę, wypuścili nas, wołając: jesteście wolni, uciekać, spieszyć się, bo mało czasu! Osłaniając ogniem rozpylaczy, wypuścili nas przez otwartą bramę. Część ludzi zabrali samochodami, część przedarła się na drugą stronę Wisły łodzią rybacką, a reszta poszła każdy w swoją stronę. Ja skierowałam się w stronę Warszawy przez Wisłę, niezatrzymana przez nikogo” – opowiadała jedna z uwolnionych kobiet.
Nie udało się jednak uwolnić wszystkich, dywersanci nie dotarli m.in. do baraku nr 11, w którym więziony był „Kożuszek”. Część próbowała wydostać się z cel sama. Nim jednak wyważyli drzwi, na teren obozu weszły już radzieckie posiłki. „Gdy z kilkoma kolegami wybiegliśmy na korytarz, równocześnie na wprost nas wybiegł kapitan NKWD z rewolwerem w ręku i strzelił w naszym kierunku. Kula ugodziła najwyższego z nas W. Grima, roztrzaskując mu łuk brwiowy. Rannego wciągnęliśmy do naszej komnaty […] Sami też wskoczyliśmy na nasze miejsca do spania na pryczach. Po pewnym czasie do sali weszło kilku enkawudzistów uzbrojonych w pistolety i pepesze, powrzeszczeli, przymknęli drzwi i zakazali wychodzenia z pomieszczeń. Spora część więźniów nie była w stanie uciekać ze względu na stan zdrowia”.
Posiłki NKWD przyjechały bardzo szybko – dywersantom nie udało się przeciąć kabli telefonicznych – ale żołnierze „Wichury” byli szybsi. 25 minut od rozpoczęcia akcji oddział, z zaledwie trzema rannymi, był już poza obozem. Wycofali się w kierunku wschodnim, to samo radząc zbiegom. Z dwóch tysięcy więźniów udało się uwolnić ok. 500. Sowieci stracili od 20 do 68 żołnierzy.
Pogoń i morderstwa
Sowieci nie od razu ruszyli w pogoń za uciekinierami, ale akcja poszukiwawcza zarówno zbiegów, jak i partyzantów była zakrojona na szeroką skalę i niezwykle okrutna. NKWD użyła nawet samolotów patrolowych, a także polskiego wojska. Choć akurat tego sojusznika nie mogli być pewni. „Z lasu zobaczyliśmy, że droga jest obstawiona przez żołnierzy w polskich mundurach” – wspominał jeden z uczestników akcji. „Obława. Dowódca zaryzykował i ustawił nas w sześć dwójek. Przeszliśmy, a za nami tłum uwolnionych. Berlingowcy musieli wiedzieć, kim jesteśmy, a jednak przepuścili nas bez walki. Niektórzy salutowali naszemu dowódcy”.
Inni nie mieli tyle szczęścia. Szacuje się, że w czasie obławy zatrzymano ok. 200 uciekinierów. Wielu z nich zostało od razu rozstrzelanych. Tych, których przywieziono do obozu, czekała gehenna. Zachował się meldunek do kierownictwa Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj. „Rano zaczęła się martyrologia tych, którzy zostali złapani z powrotem. Przyprowadzano przed sztab ludzi partiami, najpierw 20. Zdarto z nich ubranie. Walono kolbami do tego stopnia, że trzy karabiny połamali w drzazgi na głowach nieszczęsnych. Sześć osób zakatowano na śmierć, jednego zastrzelił bojec w końcu ganku serią naboi. Bili żelazem do nieprzytomności. [...] Przez cztery dni nie mieliśmy dostępu do chorych, dopiero później przekradliśmy się do tzw. izby chorych (ciemny budynek, maleńkie okienka, ściany na zewnątrz posmarowane smołą), umieszczono tam ok. 80 pobitych, z których 3–4 umierało dziennie. Przez trzy dni nie dawano im nic jeść. […] Przez szereg dni nad więźniami wisiała groźba masowego rozstrzelania, lecz później kurs złagodniał”.
Pozostałych w obozie ok. 1100 więźniów wywieziono w lipcu do więzienia w Rawiczu. Około 130 z nich zostało odbitych z transportu przez oddział mjr. Mariana Bernaciaka „Orlika”.
Łukasz Starowieyski
Źródło: MHP