Podczas meczu w Tarnowie awanturujący się kibice wycofali sie z murawy dopiero po szarży policji - mówi dr Szymon Beniuk z Uniwersytetu Wrocławskiego, jeden z laureatów konkursu im. Władysława Pobóg-Malinowskiego na najlepszy debiut historyczny roku, badacz środowiska kibiców w przedwojennej Polsce.
Rozmowa z dr. Szymonem Beniukiem
Polska Agencja Prasowa: Świat przedwojennego sportu, w tym szczególnie piłki nożnej, wydaje się nam często bardziej szlachetny niż dziś. Dotyczy to zarówno samych zawodników, rywalizacji sportowej, jak i kibiców. Czy jest to obraz prawdziwy? Czy w okresie międzywojennym nie było przemocy stadionowej?
Dr Szymon Beniuk, adiunkt w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Wrocławskiego: To prawda, istnieje takie przekonanie, że w okresie międzywojennym kultura w sporcie i na stadionach była na znacznie wyższym poziomie niż obecnie. Jednak krewka widownia była również na stadionach w okresie międzywojennym i dochodziło do zamieszek podczas meczów piłkarskich lub w związku z nimi.
PAP: Czy było ich dużo?
S.B.: Nie ma prostej odpowiedzi na to pytanie. W swoich badaniach próbowałem przeanalizować to zjawisko przede wszystkim na przykładzie ówczesnej ekstraklasy - z tego względu, że mamy tu najwięcej danych źródłowych. Jeśli weźmiemy pod uwagę tylko rozgrywki ekstraklasy w latach 1927-31, to okaże się, że 5 proc. spotkań miało burzliwy przebieg za sprawą rozjuszonej widowni. Te 5 proc. to około 38 spotkań na 794 mecze. Ekstraklasa zaczęła rozgrywki dopiero w 1927 r. Początkowo liczyła, zależnie od sezonu, od 11 do 15 zespołów, a w drugiej połowie lat 30. XX w. została zmniejszona do 10 drużyn.
PAP: Jak to wygląda w stosunku do sytuacji z ostatnich lat?
S.B.: Twardych danych nie porównywałem, jednak gdybyśmy je zestawili z tym, co wydarzyło się podczas rozgrywek we współczesnej ekstraklasie, to podejrzewam, że tych incydentów było więcej w okresie międzywojennym. Nie mówię o wulgarnych okrzykach, ale o rzucaniu różnymi przedmiotami w zawodników lub sędziów i o bójkach.
PAP: Wspomniane przez pana 5 proc. nie robi wielkiego wrażenia.
S.B.: Może się wydawać, że to niewiele, ale proszę pamiętać, że to oznacza, iż w każdym sezonie zdarzały się mecze, po których byli ranni widzowie, piłkarze i sędziowie. Niektórzy z nich trafiali do szpitali, i to z ranami kłutymi, bo w użyciu bywały także noże.
PAP: Kilka, a może już kilkanaście lat temu w Krakowie pseudokibice używali maczet.
S.B.: Jeżeli chodzi o okres międzywojenny, to nie odnotowałem użycia maczet, ale plotki medialne mówiły o użyciu broni palnej w walkach między widzami. Wiadomo jednak, że podczas stadionowych zamieszek co bardziej porywczy kibice posługiwali się laskami, kamieniami, a nawet kastetami i nożami. W broń palną zaopatrzeni byli za to niekiedy sędziowie, którzy w trosce o swoje bezpieczeństwo chowali do spodenek lub marynarki pistolet i prowadzili zawody z bronią palną pod ręką. Na przykład w Ostrowcu w 1933 r. zdarzyło się, że sędzia w trakcie meczu musiał się wycofywać z boiska z bronią w ręku. Rewolwer w pogotowiu miał mieć również arbiter opuszczający stadion po ligowym meczu Hasmonea Lwów – Toruński KS w 1927 r.
PAP: To już nie przelewki. Ale zanim przejdziemy do opisywania konkretnych przykładów, proszę powiedzieć, jak wyglądał międzywojenny świat futbolu, bo jednak była to zupełnie inna Polska.
S.B.: Mozaika futbolowa w II Rzeczypospolitej jest bardzo interesująca, bo jedną trzecią ówczesnego państwa tworzyły mniejszości narodowe, które miały swoje kluby sportowe. W Polskim Związku Piłki Nożnej pod koniec lat 30. było zrzeszonych około tysiąca klubów, wśród nich około jedną czwartą stanowiły kluby mniejszości narodowych.
Przede wszystkim były to kluby żydowskie. Drużyny ukraińskie zaczynały dołączać do polskich struktur sportowych od 1928 r. Wtedy z bojkotu polskich rozgrywek wyłamała się Ukraina Lwów. W ślad za nią poszły inne kluby, między innymi z Przemyśla oraz innych miejscowości. Jednak drużyn ukraińskich było niedużo, bo ludność ukraińska zamieszkiwała głównie tereny wiejskie oraz małe miasteczka, natomiast sport rozwijał się przede wszystkim w dużych ośrodkach miejskich. Tak więc mimo liczebności Ukraińców, którzy stanowili drugą co do wielkości społeczność narodową po Polakach – 14 proc. – ukraińskich klubów sportowych zrzeszonych w PZPN było stosunkowo niewiele.
PAP: Na tym kończyła się różnorodność klubowa?
S.B.: Kluby sportowe były bardzo często powiązane z partiami politycznymi. W ekstraklasie większość drużyn nie miała wyraźnej orientacji politycznej, po prostu były to lokalne zespoły, które dobrze żyły z władzą, niezależnie od jej barw politycznych. Jednak na zapleczu ekstraklasy, w ligach okręgowych wiele klubów było wyraźnie powiązanych z partiami politycznymi, same zresztą tego nie ukrywały. Kluby żydowskie blisko współpracowały z syjonistami, narodowcami żydowskimi, czyli syjonistami-rewizjonistami. Jeszcze inne z kolei tworzyli socjaliści z Bundu oraz ugrupowania Poalej Syjon Lewicy. Niektóre z nich z czasem skręcały w stronę komunizmu i swoją działalnością zwracały uwagę polskich służb. W klubowych biblioteczkach znajdowano wówczas poza podręcznikami z zakresu ćwiczeń gimnastycznych np. dzieła Lwa Trockiego czy Róży Luksemburg. Robotników w swoje szeregi starały się przyciągać również organizacje sportowe Narodowej Partii Robotniczej, która odwoływała się do etyki chrześcijańskiej. Swoje stowarzyszenia sportowe miał również Kościół katolicki. Nie można zapomnieć o pokaźnej liczbie klubów sprzyjających sanacji. W rozgrywkach piłkarskich słabo reprezentowany był ruch ludowy.
PAP: W których miastach ta paleta klubowa była najbardziej barwna?
S.B.: Z pewnością musimy zacząć od Lwowa, gdzie możemy się doszukiwać początków piłki nożnej w Polsce. Tam mamy Pogoń Lwów, Czarnych Lwów, Lechię Lwów – najstarszy klub sportowy w Polsce powstał w 1903 r. Czarni niewiele młodsi – to kwestia dzielących je miesięcy lub nawet tygodni. Trzeba dodać do tego żydowski klub Hasmonea – wiodący wśród drużyn żydowskich w II Rzeczypospolitej – oraz Ukrainę Lwów. Nawet niewielka społeczność niemiecka miała tam swój klub SC Vis Lwów.
Bardzo silnym ośrodkiem piłkarskim była oczywiście Warszawa z Polonią Warszawa, Legią, Warszawianką, Skrą – drużyną powiązaną z Polską Partią Socjalistyczną. Wśród wielu klubów żydowskich należy wymienić przede wszystkim Gwiazdę Warszawa, związaną z ruchem robotniczym, oraz Makabi - to z kolei syjoniści.
Niemniej ważnym miastem była Łódź z ŁKS-em, Widzewem, żydowskim Hakoachem oraz klubami powiązanymi z mniejszością niemiecką, Turystami Łódź oraz Łódzkim Towarzystwem Sportowo-Gimnastycznym.
W Poznaniu była przede wszystkim Warta Poznań, jedyny klub grający w ekstraklasie, który budził największe zainteresowanie. Kluby niemieckie w większości przypadków zakończyły działalność niedługo po odzyskaniu przez Polskę niepodległości.
Swój koloryt bez wątpienia miał Śląsk, na którego terenie funkcjonowały takie kluby jak Ruch Wielkie Hajduki, AKS Chorzów i niemiecki 1. FC Katowice.
PAP: Taka różnorodność przekładała się na emocje?
S.B.: Wśród meczów podniesionego ryzyka należałoby wymienić przede wszystkim derby Lwowa: Pogoń Lwów – Czarni Lwów. Jednak nie można tu wskazywać na polityczną lub narodowościową wrogość między zespołami. To po prostu były dwa wiodące kluby w mieście, więc rywalizacja zawsze obfitowała w emocje. Choć zaznaczyć należy, że raczej nie dochodziło do znaczących awantur. Prasa pisała, że kibice Pogoni Lwów mieli nawet wyzywać matki piłkarzy Czarnych, używając wulgarnych słów. Kraków żył rywalizacją Wisły i Cracovii, ale także „świętą wojną” miejscowych klubów Jutrzenki i Makabi. Sporo emocji budziły żydowskie derby stolicy, czyli pojedynek Gwiazdy i Makabi Warszawa.
PAP: Wydawałoby się, że przy tak wielkim zróżnicowaniu narodowościowym we Lwowie mogłoby dochodzić do poważnych awantur w związku z rozgrywkami piłkarskimi.
S.B.: Wbrew pozorom kwestie narodowościowe i polityczne nie odznaczały się wyraźnie na meczach piłki nożnej. Przeciwnie, można powiedzieć, że sport był platformą porozumienia, miejscem integrującym mniejszości narodowe. Nawet prasa żydowska przyznawała, że sport to taka wyjątkowa dziedzina życia, w której relacje polsko-żydowskie są stosunkowo dobre.
PAP: Wszędzie było tak dobrze?
S.B.: Oczywiście konflikty narodowościowe na meczach też się zdarzały. Przypominam sobie zdarzenie z Warszawy. Gdy Korona Warszawa powiązana z Narodową Demokracją grała z jednym ze stołecznych klubów żydowskich, prawdopodobnie zorganizowana bojówka endecka wpadła na mecz i pobiła kibiców żydowskich. Z kolei po meczu w Radomiu polski uczeń został pobity przez swojego żydowskiego rówieśnika. Kilkanaście dni później chłopak zmarł w szpitalu.
PAP: Czy tego typu zdarzenia miały miejsce tylko na meczach polsko-żydowskich?
S.B.: Do takich burzliwych spotkań zaliczyć należy mecz, który się odbył w 1927 r. między Wisłą Kraków a 1.FC Katowice, którego niemiecka nazwa brzmiała Erster Fussball-Club Kattowitz. Oba kluby miały szanse na mistrzostwo Polski, więc środowisko sportowe widziało zagrożenie, że w pierwszym sezonie ekstraklasy po mistrzostwo Polski sięgnie niemiecka drużyna. Mecz ten spowodował wielką mobilizację zarówno po stronie polskiej, jak i niemieckiej. Podobno na Górny Śląsk przyjechały niemieckie bojówki. Były oczywiście także bojówki polskie. Na mecz ściągnięto duże siły policyjne, kompanię wojska. Kibice nawet wtargnęli na murawę, ale policja szybko uspokoiła sytuację. Po spotkaniu prasa donosiła o bijatykach na ulicach śląskich miast.
PAP: Jakim wynikiem zakończył się mecz?
S.B.: Było 2:0 dla Wisły. Niemiecka prasa miała pretensje, że nie był to mecz uczciwy, że sędzia był po stronie Wisły Kraków, że górę wzięły względy narodowościowe i polityczne. W jednej z gazet pojawił się tytuł mówiący, że był to szwindel.
PAP: Znów mnie pan zaskoczył. Sądziłem, że opowie mi pan mrożącą krew w żyłach historię, a tu tylko „szwindel”.
S.B.: Zdarzały się też bardziej spektakularne incydenty. Podczas meczu w Tarnowie między Tarnovią a Makabi Kraków w 1930 r. awanturujący się kibice wycofali się z murawy dopiero po szarży policji z dobytymi szablami. Zazwyczaj policja do rozgonienia tłumu używała pałek, bywało jednak, że aby uspokoić kibiców, funkcjonariusze oddawali strzały ostrzegawcze w powietrze.
PAP: A czy kibice strzelali z broni palnej?
S.B.: Do strzelaniny miało dojść na meczu Betaru Drohobycz z Junakiem Drohobycz. Oskarżeni o użycie broni byli trzej kibice, jednak zostali uniewinnieni. W prasie pojawiały się od czasu do czasu informacje o strzelaninach, ale raczej opierały się one na plotkach.
PAP: Wspomniał pan, że ofiarami ataków ze strony kibiców padali sędziowie.
S.B.: W okresie międzywojennym sędziowanie było bardzo trudnym zajęciem. Sędziowie bardzo często byli narażeni na agresywne zachowania ze strony widzów. Rzucano w nich twardymi przedmiotami, bito laskami, a nawet atakowano nożami. Na przykład w Złoczowie sędzia Roman Sawaryn został pobity przez kibiców i trafił nieprzytomny do szpitala. Co znamienne, miejscowy klub tłumaczył, że sędzia właściwie sam sobie był winien, bo sprowokował do tego publiczność.
O tym, jak trudny fach miał sędzia, może świadczyć również zdarzenie, do którego doszło podczas meczu ŁKS-u z Wisłą Kraków w 1928 r. w Łodzi. Arbiter podyktował rzut karny, widownia łódzka była jednak tak rozzłoszczona, że nie pozwoliła wykonać karnego. Kibice wbiegli na murawę i zagrażali bezpośrednio zdrowiu i życiu sędziego. Wówczas poprosił on Henryka Reymana, który miał wykonywać "jedenastkę", aby z niej zrezygnował.
PAP: Stadiony były dosyć niebezpiecznym miejscem i raczej kibicowanie nie mogło być zajęciem rodzinnym?
S.B.: Kibicowanie nie było rozrywką dla całej rodziny, jednak nie dlatego, żeby było wyjątkowo niebezpieczne. Musimy pamiętać o rolach społecznych mężczyzn i kobiet, o sytuacji materialnej rodzin. Pójście na mecz dla przeciętnej rodziny czteroosobowej lub większej było raczej nieosiągalne. W latach 30. mężczyzna pracujący w dużym lub średnim zakładzie przemysłowym zarabiał średnio 140 zł miesięcznie, natomiast pracownik umysłowy miał pensję w wysokości 285 zł. Rozpiętość cen biletów była duża. Najdroższe były mecze reprezentacji, droga była ekstraklasa. Na początku lat 30. bilet na mecz ekstraklasy kosztował średnio ok. 2 zł. Barierę stanowiła cena, a nie brak bezpieczeństwa.
PAP: Ocena bezpieczeństwa lub jego braku wydaje się względna.
S.B.: Jeżeli mówimy o zamieszkach na stadionach sportowych w dwudziestoleciu międzywojennym, to należy pamiętać o dużej brutalizacji życia publicznego w tamtym czasie. To nie jest tak, że mecze piłkarskie były czymś wyjątkowym, jeżeli chodzi o agresję. Brutalność była obecna na ulicach polskich miast na co dzień. Jeżeli podczas demonstracji politycznych dochodziło do strzelanin i były osoby ranne, a nawet zabite, to wydaje się, że stadiony były jeszcze stosunkowo bezpieczne albo specjalnie się nie wyróżniały pod względem skali obecnej na nich przemocy. (PAP)
Rozmawiał Wojciech Kamiński
Szymon Beniuk, doktor nauk humanistycznych, historyk, adiunkt w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Wrocławskiego. W zakresie prowadzonych badań interesuje się zwłaszcza historią materialną i społeczną sportu w XX wieku, w tym infrastrukturą sportową dwudziestolecia międzywojennego oraz zachowaniem ówczesnej widowni na wydarzeniach sportowych. Laureat drugiej nagrody XVI edycji konkursu im. Władysława Pobóg-Malinowskiego „Najlepszy Debiut Historyczny Roku w zakresie historii najnowszej” za rozprawę doktorską pt. „Za linią boiska. Zjawisko kibicowania na meczach piłki nożnej w międzywojennej Polsce.”
wnk/ szuk/ miś/