Precyzja wymaga mówienia o trzech aresztach przy Koszykowej. Wszystkie były zarządzane wspólnie. Ta struktura ewoluowała i swój ostateczny kształt osiągnęła dopiero w latach 1952–1953. Żołnierz AK i podziemia antykomunistycznego Wacław Gluth-Nowowiejski nazwał to miejsce „wyższą szkołą łamania terrorem” – mówi PAP dr hab. Andrzej Zawistowski, historyk z SGH oraz Instytutu Pileckiego.
Polska Agencja Prasowa: Mapa miejsc terroru komunistycznego w Warszawie to nie tylko więzienie mokotowskie oraz katownie NKWD na Pradze, ale również Areszt Wewnętrzny Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego przy ul. Koszykowej. Tam komuniści wykorzystali istniejącą już „infrastrukturę” stworzoną przez niemiecką policję kryminalną Kripo.
Dr hab. Andrzej Zawistowski: Powojenna Warszawa była opleciona pajęczyną instytucji związanych z aparatem represji. Były to instytucje o różnym charakterze – od centralnych, aż po dzielnicowe. Także każda komenda milicji wypełniała zadania o charakterze politycznym. Strukturę uzupełniały liczne zakonspirowane lokale, w których spotykano się z agenturą lub z których prowadzono obserwację. Nie był to wyłącznie aparat cywilny, ale również jeszcze bardziej zbrodniczy Główny Zarząd Informacji Wojskowej – jego centrala znajdowała się przy ul. Oczki.
Większość siedzib bezpieki znajdowała się w dzielnicach, które były stosunkowo najmniej zniszczone. Tak było m.in. z okolicami placu Na Rozdrożu. Gmach na rogu ul. Koszykowej i al. Stalina (czyli Al. Ujazdowskich) oraz otaczające go budynki stanowiły kompleks, który był sercem nie tylko warszawskiej bezpieki, lecz i aparatu terroru obejmującego całą Polskę. Jego główną częścią był budynek, który w czasie okupacji był siedzibą Kriminalpolizei. To właśnie wówczas w piwnicach dawnej kamienicy mieszkalnej urządzono areszt. Dla bezpieki miała to być siedziba tymczasowa. Rozważano budowę olbrzymiego kompleksu MBP w tworzącej się „dzielnicy ministerstw” wokół Żurawiej i placu Trzech Krzyży. Ostatecznie siedzibę bezpieki zaczęto wznosić przy Puławskiej, ale ukończono ją już po likwidacji MBP. Dzisiaj znajduje się tam Komenda Główna Policji. Nieprawdziwa jest krążąca do dziś plotka, jakoby siedzibą bezpieki miał być obecny gmach Polskiego Radia między aleją Niepodległości a Malczewskiego. Od początku budynek ten budowano na potrzeby radiofonii.
Dr hab. Andrzej Zawistowski: Większość siedzib bezpieki znajdowała się w dzielnicach, które były stosunkowo najmniej zniszczone. Tak było m.in. z okolicami placu Na Rozdrożu. Gmach na rogu ul. Koszykowej i al. Stalina (czyli Al. Ujazdowskich) oraz otaczające go budynki stanowiły kompleks, który był sercem nie tylko warszawskiej bezpieki, lecz i aparatu terroru obejmującego całą Polskę. Jego główną częścią był budynek, który w czasie okupacji był siedzibą Kriminalpolizei. To właśnie wówczas w piwnicach dawnej kamienicy mieszkalnej urządzono areszt.
PAP: Były więzień Koszykowej, żołnierz AK i podziemia antykomunistycznego Wacław Gluth-Nowowiejski nazwał ten areszt „wyższą szkołą łamania terrorem”. Czym to miejsce różniło się od innych więzień bezpieki?
Dr hab. Andrzej Zawistowski: Zacznijmy od zarysowania obrazu tego, kto trafiał „na Koszykową” – jak w Warszawie nazywano główne miejsce działań bezpieki. Pamiętajmy, że była to przede wszystkim siedziba Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego – a więc budynek biurowy. Areszt Wewnętrzny znajdował się w piwnicach czterech gmachów ministerstwa, połączonych wspólnym korytarzem. Do tego aresztu trafiali ludzie przed przekazaniem ich w ręce Departamentu Śledczego. Po oddaniu w ręce funkcjonariuszy DŚ najczęściej przewożono aresztowanych z Koszykowej do więzienia na Rakowieckiej. Tam odbywała się większość przesłuchań, a nawet procesów kiblowych. Na Koszykowej przebywali ci, którzy pozostawali w dyspozycji departamentów operacyjnych. Oczekiwali tu na zakończenie dotyczących ich spraw. Czasami przebywali tam jedynie kilka godzin, tylko po to, aby sporządzono podstawową dokumentację. Inni zaś, tak jak np. Władysław Bartoszewski czy Adam Doboszyński, spędzali tam wiele miesięcy. Okres uwięzienia na Koszykowej zależał od stanu prowadzonej sprawy.
Różny był też sposób traktowania przetrzymywanych. Bartoszewski twierdził, że nie był bity. Funkcjonariusze zniszczyli mu tylko okulary. Skrajnym przeciwieństwem tej relacji jest przypadek Jana Rodowicza „Anody”, który na Koszykowej zginął, choć prawdopodobnie nie było to zamiarem funkcjonariuszy.
Na Koszykowej przesłuchania prowadzono w pokojach biurowych. W pobliżu kręcili się urzędnicy, funkcjonariusze spoza ministerstwa, czasami petenci. Nie można było sobie pozwolić na katowanie aresztantów i ich ciągnięcie po korytarzach budynku. Informacje o działaniach bezpieki zbyt szybko wyszłyby poza mury tego gmachu. Istnienie Aresztu Wewnętrznego było ścisłą tajemnicą. Inaczej mogło być wieczorami lub nocami – zdarzają się relacje potwierdzające stosowanie przemocy fizycznej. Koszykowa była jednak czymś innym niż np. więzienie na Rakowieckiej.
Dr hab. Andrzej Zawistowski: Różny był sposób traktowania przetrzymywanych. Bartoszewski twierdził, że nie był bity. Funkcjonariusze zniszczyli mu tylko okulary. Skrajnym przeciwieństwem tej relacji jest przypadek Jana Rodowicza „Anody”, który na Koszykowej zginął, choć prawdopodobnie nie było to zamiarem funkcjonariuszy.
PAP: Pozostańmy przy sprawie „Anody”. Kilka lat temu ukazała się książka, której autor próbuje dotrzeć do prawdy o jego śmierci. Pana profesora zdaniem w kontekście wiedzy na temat aresztu MBP bohater Armii Krajowej popełnił samobójstwo?
Dr hab. Andrzej Zawistowski: Jest mi najbliżej do hipotezy samobójstwa lub próby ucieczki – były one analizowane w drobiazgowej monografii Przemysława Benkena. Należy odrzucić twierdzenia o wyrzuceniu „Anody” przez okno MBP. Jeszcze mniej prawdopodobne jest to, że próbowano w ten sposób ukryć, iż został on zakatowany. Gdyby tak było, to zostałby wyrzucony/wypchnięty od strony dziedzińca, a nie jednej z głównych ulic stolicy. W ten sposób łatwiej byłoby ukryć okoliczności tego morderstwa. Wszak trzeba podkreślić, że Areszt Wewnętrzny przy Koszykowej był tajny – nawet paczki dla osadzonych były przyjmowane w innych więzieniach, aby ukryć informację, gdzie konkretna osoba jest przetrzymywana. Zresztą po śmierci „Anody” zmieniano wewnętrzne instrukcje bezpieki, tak aby w przyszłości uniknąć tego typu przypadków.
PAP: Na Koszykową trafiali nie tylko bohaterowie podziemia, ale również funkcjonariusze bezpieki. Dlaczego byli przetrzymywani w tym miejscu?
Dr hab. Andrzej Zawistowski: Precyzja wymaga mówienia o trzech aresztach przy Koszykowej. Wszystkie były zarządzane wspólnie. Ta struktura ewoluowała przez lata funkcjonowania i swój ostateczny kształt osiągnęła dopiero w latach 1952–1953. Jeden z nich był przeznaczony dla „wrogów ustroju”, czyli żołnierzy Polski Podziemnej, ale też np. dla niemieckich zbrodniarzy. Inna część aresztu miała charakter dyscyplinarny i była podzielona na oddzielne części przeznaczone dla oficerów i szeregowych funkcjonariuszy. Zgodnie z przepisami nie mogli oni trafiać do tego samego aresztu. Formalnie mogli być tam przetrzymywani przez maksymalnie dwa tygodnie, choć praktyka była różna. Do tego aresztu trafiano w ostateczności, bo pierwszą karą, zwłaszcza dla oficerów, był areszt domowy. Dopiero gdy przestępstwo było dość poważne, przełożeni nakładali karę aresztu ścisłego.
Do Aresztu Wewnętrznego trafiali też funkcjonariusze, którzy dokonali wykroczeń w czasie służby. Często były to bardzo poważne oskarżenia, m.in. o kontakty z obcymi służbami. Jeden ze strażników tego aresztu trafił do „swojej celi”, ponieważ jego żona zaprzyjaźniła się z pracownicą pobliskiej ambasady Wielkiej Brytanii. Ów strażnik z żoną udał się na tam na przyjęcie imieninowe. To wystarczyło do aresztowania na miesiąc i wydalenia ze służby. Inny przesiedział dwa tygodnia za zgwałcenie swojej podwładnej. Najczęściej były to jednak wykroczenia bardziej prozaiczne, takie jak zgubienie legitymacji służbowej lub spanie na warcie. Podstawowym problemem było oczywiście nadużywanie alkoholu.
PAP: Wiedza historyków na temat zbrodniarzy sądowych lub najwyższych rangą funkcjonariuszy bezpieki jest już dość duża, ale znacznie mniej wiemy o niższych kadrach, które nadzorowały funkcjonowanie takich miejsc jak areszt w podziemiach MBP. Jak byli rekrutowani i czy po 1989 r. wobec któregokolwiek prowadzono śledztwo?
Dr hab. Andrzej Zawistowski: Należy rozdzielić dwie kwestie. „Funkcjonariusze z Koszykowej” to kadry MBP. Większość z nich nie dożyła roku 1989, choć np. prowadzący sprawę „Anody” Wiktor Herer zmarł dopiero w 2003 r. Był przesłuchiwany w sprawie śmierci Jana Rodowicza, jednak przed sąd nie trafił. Wieloletni naczelnik Aresztu Wewnętrznego mjr Antoni Zając zmarł w 1984 r. Pewnym paradoksem jest to, że jego grób znajduje się 200 metrów do Kwatery Ł – czyli powązkowskiej „Łączki”. To tam ukrywano ciała zamordowanych przez bezpiekę w Warszawie. Wielu z nich swoją drogę przez ubeckie katownie, którą wieńczyła śmierć, zaczynało właśnie jako podopieczni Antoniego Zająca.
Dr hab. Andrzej Zawistowski: Ciekawa wydaje się dzisiaj sprawa strażników tego aresztu. Byli nimi różni ludzie – Polacy z kraju lub mieszkający wcześniej w Związku Sowieckim. Jednak była wśród strażników jedna grupa wyjątkowa. Strażników tych więźniowie określali mianem „Francuzów”, gdyż często posługiwali się oni językiem francuskim.
Dużo ciekawsza wydaje się dzisiaj sprawa strażników tego aresztu. Byli nimi różni ludzie – Polacy z kraju lub mieszkający wcześniej w Związku Sowieckim. Jednak była wśród strażników jedna grupa wyjątkowa. Strażników tych więźniowie określali mianem „Francuzów”, gdyż często posługiwali się oni językiem francuskim. Skąd w podziemiach komunistycznej bezpieki cała grupa funkcjonariuszy posługujących się francuskim? Więźniowie tłumaczyli sobie, że władze postanowiły przydzielać tę pracę polskim komunistom z Francji. Dzięki temu znikło ryzyko, że były partyzant Armii Ludowej spotka w areszcie kolegę z oddziału akowskiego. Posługiwanie się językiem francuskim miało uniemożliwiać więzionym zrozumienie zamiarów strażników. Prawda była jednak zupełnie inna.
W listopadzie 1945 r. w Warszawie uroczyście witano żołnierzy 19 i 29 Zgrupowania Piechoty Polskiej, czyli polskich oddziałów walczących w latach 1944–1945 w Armii Francuskiej. W ich skład weszli Polacy z szeregów ruchu oporu, działacze lewicowi i górnicy mieszkający we Francji. Wielu z nich nigdy wcześniej nie było w Polsce. Ich przywitanie było dla komunistów bardzo ważne propagandowo. Negocjowano wówczas powrót do kraju żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Formalnie ich dowódcą komuniści mianowali gen. Karola Świerczewskiego. Oczywiście Brytyjczycy nie mogli zgodzić się na przejście zwartych oddziałów. Także wielu żołnierzy nie wyobrażało sobie życia w kraju pod komunistyczną władzą. Francuscy Polacy byli więc dla władzy propagandową namiastką tamtej armii. Natychmiast pojawił się jednak problem, co zrobić z ludźmi wychowanymi w zupełnie innej kulturze, wykształconymi we Francji, słabo mówiącymi po polsku. Zbadałem kilkadziesiąt życiorysów tych ludzi. Niemal wszyscy byli górnikami. Komuniści nie mieli pojęcia, jak ich wykorzystać. Niewielka część została wcielona do armii, m.in. do dywizji kościuszkowskiej, co miało być symbolem połączenia dwóch armii. Wielu trafiło do bezpieki. Z powodu fatalnej znajomości języka polskiego można im było powierzać tylko bardzo proste zadania, głównie strażników i konwojentów. Bardzo niewielu zrobiło w bezpiece jakąkolwiek „karierę”, choć byli znacznie lepiej wykształceni od ich „polskich” kolegów.
Na przełomie 1945 i 1946 r. kilkudziesięciu „Francuzów” znalazło zatrudnienie w Komendanturze MBP, w tym w Areszcie Wewnętrznym. To, że w pracy zdarzało się im rozmawiać po francusku, to nie była przemyślana strategia. Po prostu to był ich pierwszy język, którym posługiwali się od dzieciństwa. Historia tych strażników w kolejnych latach była bardzo trudna. Większość z nich została z różnych, głównie dyscyplinarnych, powodów wyrzucona z MBP. Spośród tych, których życiorysy analizowałem, tylko jeden pozostał w MSW po zmianach w 1956 r.
Dr hab. Andrzej Zawistowski: Dziś przygotowana przez Muzeum Powstania Warszawskiego ekspozycja „Cele bezpieki” to tylko niewielki fragment tego kompleksu, ale umożliwia ona uzmysłowienie sobie, czym był ten areszt. Ślady tamtych czasów na Koszykowej nie są jednak wyjątkiem.
PAP: Czy ich „problemy dyscyplinarne” wynikały z rozczarowania życiem w komunistycznej Polsce?
Dr hab. Andrzej Zawistowski: W dużej mierze tak. Już latem 1946 r. doszło do trzech przypadków dezercji tych funkcjonariuszy, którzy próbowali przedrzeć się do Francji. Prawdopodobnie dotarli na miejsce. Znamy także jeden przypadek powrotu do Francji za zgodą władz.
Pamiętajmy, że byli to młodzi ludzie bez rodzin, żyjący w rzeczywistości, której nie znali. Obiecano im zupełnie inne warunki życia i szacunek rodaków. Tymczasem byli często pogardzani przez przełożonych. To rodziło wśród nich gniew, który czasami objawiał się antysemityzmem. O swoje problemy oskarżali najwyższych rangą funkcjonariuszy MBP pochodzenia żydowskiego lub oficerów sowieckich. Problemem była również nieumiejętność spełniania zadań. Uważano, że strażnicy muszą zdobyć zaufanie więźniów, m.in. w celu pozyskania przez nich grypsów. Aresztowani chcieli bowiem poinformować rodziny, gdzie – po nagłym zniknięciu – zostali uwięzieni. Zwierzchnicy zachęcali strażników, aby takie grypsy przyjmowali. Chodziło o to, aby śledczy zdobyli w ten sposób dodatkowe dowody obciążające zatrzymanych. Jednak zdarzało się, że strażnicy zamiast śledczym, grypsy przekazywali rodzinom – oczywiście za sowite wynagrodzenie. Często jednak nie potrafili zdobyć zaufania aresztowanych, ponieważ słabo znali język polski.
PAP: Komuniści mieli dziesięciolecia na zatarcie śladów więzienia w podziemiach MBP. Nie uczynili tego. Dziś możemy je oglądać. Dlaczego nigdy nie zdecydowali się na „wymazanie” dowodów?
Dr hab. Andrzej Zawistowski: Dziś przygotowana przez Muzeum Powstania Warszawskiego ekspozycja „Cele bezpieki” to tylko niewielki fragment tego kompleksu, ale umożliwia ona uzmysłowienie sobie, czym był ten areszt. Ślady tamtych czasów na Koszykowej nie są jednak wyjątkiem. Polecam znakomitą pracę wydaną przez IPN „Śladami zbrodni. Przewodnik po miejscach represji komunistycznych lat 1944–1956” pod redakcją naukową Tomasza Łabuszewskiego. Można w niej znaleźć mnóstwo rozsianych po całej Polsce siedzib bezpieki, noszących ślady dawnego przeznaczenia. Pamiętajmy, że bezpieka nigdy nie przewidywała, iż dojdzie do zmiany władzy i ktoś będzie poszukiwał śladów zbrodni. Oczywiście dokonywano remontów, ale najczęściej ich celem nie było zacieranie śladów. Na Koszykowej pod nowszymi tynkami i farbą odkryto napisy z czasów istnienia aresztu. Trudno jednak powiedzieć, które z nich wykonali więźniowie. Na pewno część z nich wyszła spod ich ręki – np. kalendarze więzienne lub religijne symbole. Zdarzało się jednak, że napisy typu „umieram”, „ginę”, „to już koniec” wykonywała bezpieka. Celem było psychiczne złamanie więźniów, którzy w celach pozostawali sam na sam ze swoimi myślami. Czy tak było na Koszykowej – trudno powiedzieć.
W kolejnych dziesięcioleciach takie metody były rozwijane przez bezpiekę innych krajów komunistycznych. Oficerowie enerdowskiej Stasi mieli pod blatami biurek przycisk uruchamiający dzwonek telefonu. Naciskali go w odpowiednim momencie przesłuchania i do głuchej słuchawki mówili: „tak, dzieci do sierocińca”, „dostanie pięć lat”. I choć nie padały imiona, nazwiska, żadne konkrety, to wystarczało, aby zastraszyć przesłuchiwanego, który myślał, że chodzi właśnie o jego rodzinę.
Dr hab. Andrzej Zawistowski, prof. SGH – pracownik Katedry Historii Gospodarczej i Społecznej Szkoły Głównej Handlowej oraz Ośrodka Badań nad Totalitaryzmami Instytutu Pileckiego
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)
szuk / skp /