Pierwsza pielgrzymka na Wołyń w 1990 r. była decydująca. Zobaczenie krowich odchodów na dołach śmierci oraz zarośniętego cmentarza sprawiło, że nasze środowisko podjęło decyzję o uporządkowaniu i ogrodzeniu nekropolii. Rok później znów tam pojechaliśmy. Uzgodniliśmy z miejscowymi władzami, że ogrodzą cmentarz w zamian za 100 par obuwia męskiego w rozmiarach od 43 do 47. Nie chcieli innej zapłaty – wspomina w rozmowie z PAP historyk z IPN dr Leon Popek. 80 lat temu, 30 sierpnia 1943 r., w sąsiadujących wsiach Ostrówki i Wola Ostrowiecka UPA zamordowała co najmniej 1051 Polaków.
Była to największa masakra przeprowadzona przez UPA w czasie rzezi wołyńskiej. W 1992 r. dzięki zaangażowaniu rodzin ofiar tej zbrodni dokonano pierwszej po upadku ZSRS ekshumacji ofiar ludobójstwa. Jednym z inicjatorów tamtych działań był dr Leon Popek, potomek zamordowanych. W 2011 r. opublikował monografię „Ostrówki. Wołyńskie ludobójstwo”.
Polska Agencja Prasowa: Czym charakteryzowały się Ostrówki przed zbrodnią, która położyła kres tej społeczności? Czy można tę społeczność uznać za typową dla Wołynia?
Dr Leon Popek: W świetle źródeł, do których udało mi się dotrzeć w polskich i ukraińskich archiwach, wieś Ostrówki została założona w pierwszej połowie XVI wieku. Nieco później założono Wolę Ostrowiecką. Obie zostały założone przez osadników z Mazowsza, ale nie sposób ustalić, skąd dokładnie pochodzili ich pierwsi mieszkańcy. Mieszkali w tym miejscu ponad cztery stulecia. W 1939 r. Ostrówki liczyły ok. 100 domostw zamieszkiwanych przez 670 osób. Wola Ostrowiecka była nieco większa – liczyła 120 domów i niemal 900 mieszkańców. W obu wsiach znajdowały się szkoły. W Ostrówkach od 1765 r. funkcjonował kościół parafialny. Co warto podkreślić, nie pojawiały się tam konflikty z okolicznymi wsiami zamieszkanymi przez Ukraińców. Wspólnie brano udział w uroczystościach rodzinnych i religijnych.
PAP: Kiedy na tym obrazie bezkonfliktowego współżycia dwóch społeczności pojawiły się pierwsze rysy?
Dr L. Popek: We wrześniu 1939 r. w okolicach Ostrówek doszło do prób rozbrajania i napadów na wycofujących się polskich żołnierzy oraz uciekinierów z innych części Polski. Tych aktów dokonywały bojówki komunistyczne i nacjonalistyczne. Doszło także do napadów na leśniczówki oraz gospodarstwa osadników wojskowych.
PAP: W 1990 r. do Ostrówek przybyła pierwsza pielgrzymka byłych mieszkańców tej miejscowości, którym udało się przeżyć zbrodnię z roku 1943. W swojej książce opisuje pan doktor moment, w którym jej uczestnicy zrozumieli, że ich wsi nie ma i z jej zabudowań nie pozostał kamień na kamieniu. Jak mieszkańcy Ostrówek zareagowali w tej dramatycznej chwili?
Dr L. Popek: Byłem jedynym uczestnikiem tej pielgrzymki urodzonym już po wojnie. Wszyscy pozostali urodzili się właśnie tam – w Ostrówkach, Woli Ostrowieckiej i sąsiadujących z nimi osadach. Przyjechaliśmy tam, mając ze sobą dwumetrowy brzozowy krzyż. Wysiedliśmy z autokaru, aby przejść kilka kilometrów do miejsca, w którym niegdyś była wieś. Pochód otwierał ks. Marian Chmielowski, a za nimi kroczyli pozostali uczestnicy pielgrzymki niosący krzyż i odmawiający różaniec. Okoliczna ludność po raz pierwszy od 1943 r. widziała w tym miejscu Polaków. Doszliśmy do miejsca, w którym najstarsi mieszkańcy powiedzieli, że tam było centrum wsi, szkoła i kościół. Dodali, że nie poznają tego miejsca. Był to bowiem środek pola miejscowego kołchozu. W zaroślach dostrzegliśmy rozbitą na kawałki figurę Matki Boskiej, którą zepchnięto spychaczem z miejsca, w którym znajdowała się przed wojną. Postanowiliśmy, że w tym miejscu, na ołtarzu zrobionym ze stołeczka, zostanie odprawiona msza święta. W padającym deszczu chroniliśmy ołtarz parasolami. Po jej zakończeniu zaczęli przychodzić Ukraińcy pracujący w polu. Zaczęliśmy ich pytać, gdzie znajdował się poszukiwany przez mieszkańców kościół. Wskazali rosnący w polu krzak bzu. W tym miejscu odnaleźliśmy dębowy krzyż misyjny z 1937 r. Podnieśliśmy go i oparliśmy o krzak bzu. Mieszkańcy Ostrówek zaczęli płakać i całować odnaleziony krzyż. Dopiero w tym momencie uświadomili sobie, że kilkanaście metrów od tego miejsca znajdował się kościół, po którym nie ma śladu. Odnaleźliśmy tylko fragmenty cegieł z podmurówki.
Następnie udaliśmy się na cmentarz, który był niemal całkowicie zarośnięty krzakami akacji i drzewami. Tylko na krańcach nekropolii było widać kilka drewnianych krzyży, które leżały powalone przez czas. Stamtąd ruszyliśmy do odległej o 3 km Woli Ostrowieckiej. W miejscu, które bardzo szybko zostało rozpoznane przez mieszkańców jako dawne gospodarstwo Strażyca, odnaleźliśmy rów, który okazał się masową mogiłą. Zobaczyliśmy, że znajdują się na niej odchody wypasanych zwierząt. To bardzo wzburzyło wszystkich pielgrzymujących. W tym momencie do tego miejsca zaczęli przychodzić okoliczni mieszkańcy pracujący na polu. Ktoś z pielgrzymów, mający w sobie wiele złości i traumy, spytał: „Dlaczego nas zamordowaliście, co wam zrobiliśmy, co przyszło wam z tego, że to zrobiliście?”. Nie spodziewałem się takiej reakcji, ale był to wyraz gniewu i złości w ludziach, którzy nosili to w sobie przez pół wieku. Jak dziś widzę Ukrainkę, która odpowiedziała na to dramatyczne pytanie. Miała prawie dwa metry wzrostu, na głowie chustę, a na nogach gumowe buty połatane metalowym drutem. Podeszła bliżej i powiedziała: „Co z tego, że wymordowaliśmy wasze rodziny, rozgrabiliśmy wasz majątek, a i tak dziś wyglądacie jak dziedziczka Konczewska [właścicielka miejscowego majątku – przyp. PAP], a my nie mieliśmy nic i nadal niczego nie mamy”. Mówiąc to, wskazała na połatane buty i dodała: „Co było, to było, chodźcie na herbatę, bo zmarzliście i przemokliście”. Po tych słowach byłem pełen obaw. Przestraszyłem się, że może to być nasz pierwszy i ostatni wyjazd na wschód. Pamiętajmy, że był to rok 1990. Wcześniej nie mieliśmy żadnego kontaktu z Ukraińcami. Westchnąłem i pomyślałem: „Panie Boże, ratuj!”. W tym momencie stało się jednak coś niezwykłego. Zaczęliśmy rozmawiać z Ukraińcami, którzy w wielkich bańkach przynieśli herbatę. Zaczęli zadawać pytania, m.in. o mieszkających w tym miejscu przed 50 laty. To był cud, który się wtedy dokonał.
PAP: Za cud można uznać również bardzo szybkie uzyskanie zgody na ekshumację. Jak wówczas, w chaosie rozpadu ZSRS, tak błyskawicznie udało się rozpocząć poszukiwania ofiar zbrodni?
Dr L. Popek: Ta pierwsza pielgrzymka na Wołyń w 1990 r. była decydująca. Zobaczenie krowich odchodów na dołach śmierci oraz zarośniętego cmentarza sprawiło, że nasze środowisko podjęło decyzję o uporządkowaniu i ogrodzeniu nekropolii oraz przeniesieniu tam szczątków naszych rodzin z masowej mogiły. Rok później ponownie pojechaliśmy na Wołyń. Uzgodniliśmy z miejscowymi władzami, że ogrodzą cmentarz w zamian za 100 par obuwia męskiego w rozmiarach od 43 do 47. Nie chcieli żadnej innej zapłaty. W październiku 1991 r. przyjechaliśmy ponownie. Kilka dni pracowaliśmy wraz z miejscowymi mieszkańcami. Udało się wykarczować dużą część cmentarza. W listopadzie część cmentarza była już ogrodzona. Szybko zorganizowaliśmy zbiórkę na zakup obuwia i zawieźliśmy tę zapłatę. Trzeba pamiętać, że sytuacja na Ukrainie u progu niepodległości była dramatyczna. W sklepach można było kupić tylko chleb, sól, kufajki i sok brzozowy. W formie podziękowania zawieźliśmy także papierosy. To paradoksalna sytuacja, w której papierosy jechały w inną stronę, niż zwykle to się dzieje. W ten sposób chcieliśmy podziękować tym, którzy pracowali z nami przy porządkowaniu cmentarza.
Sprawa ekshumacji była bardziej skomplikowana. W Ministerstwie Spraw Zagranicznych złożyliśmy dokumenty, które następnie zostały przesłane do prokuratury ukraińskiej. Po kilku miesiącach otrzymaliśmy pozytywną odpowiedź. Do Głównej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu przesłano dokumentację przygotowaną przez prokuraturę ukraińską. W sierpniu 1992 r. przeprowadzono ekshumację.
PAP: Zwieńczeniem tej pierwszej ekshumacji były uroczystości pogrzebowe zorganizowane 30 sierpnia 1992 r. na dawnym cmentarzu w Ostrówkach. Jak wspomina pan doktor w swojej książce, „zgromadzonym na ostrowieckim cmentarzu wydawało się, że zgoda i pojednanie pomiędzy Polakami i Ukraińcami są w zasięgu ręki”. Dlaczego po ponad 30 latach do pełnej zgody i pojednania jest wciąż tak daleko?
Dr L. Popek: Szkoda, że jako Polska i Ukraina zmarnowaliśmy ten trzydziestoletni okres. Teraz, gdy w 80. rocznicę upamiętniamy tamte zbrodnie, byłoby nam znacznie łatwiej osiągnąć pojednanie, bo wiele dołów śmierci zostałoby odnalezionych, a ofiary godnie pochowane. Te sprawy byłyby rozwiązane.
Co równie istotne, na początku lat 90. żyło jeszcze wielu świadków wydarzeń, którzy wówczas byli ludźmi dorosłymi i pamiętali wiele szczegółów. Można było uzyskać znacznie więcej informacji. Rozpocząłem zbieranie tych relacji już wcześniej, ale niestety nie zrobiła tego żadna z instytucji naukowych. Znamienne jest, że największe dzieło poświęcone mordom na Wołyniu, czyli dwutomowa monografia „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939–1945” Ewy i Władysława Siemaszków, ukazało się dopiero w 2000 r. Dopiero kilkanaście lat później Instytut Pamięci Narodowej rozpoczął tworzenie internetowej bazy ofiar zbrodni wołyńskiej. Początkowo liczyła kilka tysięcy nazwisk. Dziś to już ponad 40 tys. Cieszy się olbrzymim zainteresowaniem. W lipcu 2023 r. odwiedziło ją ponad milion osób. Odkrywane są nowe dokumenty tej zbrodni, takie jak te opublikowane kilka tygodni temu przez IPN w ramach serii „Dokumenty zbrodni wołyńskiej”. Dzieje się więc wiele dobrego, ale z ogromnym opóźnieniem.
W ciągu minionych trzydziestu lat na Wołyniu odbyło się pięć ekshumacji, dzięki którym po chrześcijańsku pochowano ok. 800 Polaków. To bardzo niewielka liczba, jeśli przyjmiemy, że tylko na terenie Wołynia zamordowano ok. 60 tys. Z tej liczby, jeszcze w czasie rzezi, na cmentarzach pochowano ok. 3,5 tys. Polaków. Ponad 55 tys. Polaków leży więc do dziś w wołyńskich dołach śmierci, w blisko dwóch tysiącach miejscowości, których odnalezienie będzie bardzo trudne. Często widzę zdziwienie moich rozmówców, gdy mówię, że uzyskanie zgody na ekshumację wcale nie oznacza, że niemal natychmiast odnajdziemy zamordowanych. Spotykam się z oczekiwaniem, że wszystkie te miejsca uda się odnaleźć w ciągu kilku lat. Moim zdaniem to praca na dekady przy założeniu, że możemy przeprowadzić dwie, trzy duże ekshumacje rocznie. Nie ma już świadków, którzy mogliby wskazać miejsca ukrycia zwłok. Niesamowicie zmienił się krajobraz. W miejscach polskich wsi są pola i łąki, często poprzecinane kanałami, stawami i lasami, których nie było osiemdziesiąt lat temu. Wielkim wyzwaniem będzie odnalezienie tych miejsc, ale nie zwalnia nas to z obowiązku ich poszukiwania, obowiązku ekshumowania i godnego pochówku.(PAP)
Rozmawiał Michał Szukała
szuk/ skp/