Rewolucji nie robią aniołowie, robią ją ludzie z krwi i kości, czasem krętacze i cwaniacy - mówi PAP Andrzej Drzycimski, były rzecznik prasowy prezydenta Lecha Wałęsy.
PAP: 22 grudnia mija 30 lat od zaprzysiężenia Lecha Wałęsy - pierwszego prezydenta RP, wybranego w powszechnych, demokratycznych wyborach. Jak to się stało, że akurat pan został jego rzecznikiem prasowym?
Andrzej Drzycimski: Byłem rzecznikiem prasowym Lecha Wałęsy jako przewodniczącego NSZZ „Solidarność”. W sposób naturalny towarzyszyłem przewodniczącemu „Solidarności” w takim mitingu, który został zorganizowany we Włoszech przez Stowarzyszenie Młodzieży Katolickiej. Odbywało się to w Rimini w końcu sierpnia 1990 r. Przygotowałem tam przemówienie przewodniczącemu, które on wygłosił. Stamtąd pojechaliśmy do Castel Gandolfo, do Ojca Świętego Jana Pawła II. Tam odbyła się bardzo długa rozmowa Ojca Świętego z Lechem Wałęsą. Propozycja tego spotkania wyszła w okresie, kiedy już dużo się mówiło o kandydowaniu Lecha Wałęsy na prezydenta.
Po wyjściu od Ojca Świętego Lech Wałęsa użył takiego sformułowania, które później stale powtarzał, że naładował swoje akumulatory. I powiedział coś takiego: trzeba podjąć ostateczną decyzję i ją ogłosić. Chodziło oczywiście o ogłoszenie startu w wyborach prezydenckich. Postanowiliśmy nagrać wystąpienie przewodniczącego na wideo. Napisałem kilka zdań. Zaczynało się: „zdecydowałem się zostać prezydentem, chcę odwołać się do woli narodu itd”. Ale co nagrywaliśmy, to nie wychodziło. Rysiek Grabowski, który nagrywał mówi: nie uda się. W pewnym momencie wpadłem na pomysł, żeby zrobić prosty zabieg. W sformułowaniu „zdecydowałem się” skreśliłem „się”. Zostało „zdecydowałem”. Czyli typowo wałęsowskie, krótkie, proste. Efekt był piorunujący. Od razu poszło jak z płatka.
Kampania też była ciekawa, bo to była taka pierwsza kampania. Stosowaliśmy już wtedy szereg metod, które dzisiaj byśmy nazywali PR-owskimi, choć robiliśmy to raczej intuicyjne. Postanowiliśmy np. wszystkim, którzy podpisali się pod kandydaturą Wałęsy wysłać kartki z podziękowaniem. Tych podpisów było bardzo dużo, chyba 600 tysięcy. To była ogromna praca, bo zależało nam na tym, żeby te podziękowania dotarły przed wyborami. Byliśmy potem zaskoczeni, że przyszło bardzo niedużo zwrotów. W samej kampanii też zrobiliśmy setki kilometrów. Wałęsa jako przewodniczący „Solidarności” jeździł służbową Lancią. Często spał na tylnym siedzeniu podczas tych podróży. Kiedyś próbowaliśmy podliczyć i wyszło nam, że przejechaliśmy około 80 tysięcy kilometrów.
Nie bardzo też chcieliśmy atakować premiera Tadeusza Mazowieckiego, który był wtedy rywalem Wałęsy. Ale gdziekolwiek przyjeżdżaliśmy, widać było, że ludzie chcą zmiany. Tak było wszędzie. To co np. zobaczyliśmy podczas wiecu w Hucie Warszawa, przerosło nasze wyobrażenia. Wszędzie, gdzie się jechało, było ogromne poparcie dla Wałęsy, choć gdy się spotykaliśmy z kręgami elitarnymi w Warszawie, nie rozumieli tego.
PAP: I się przeliczyli, bo do drugiej tury wszedł Wałęsa ze Stanisławem Tymińskim...
Andrzej Drzycimski: Tak. Wszyscy sądzili, że dogrywka będzie Mazowiecki-Wałęsa, ale okazało się, że w drugiej turze będzie nie Mazowiecki, a Stan Tymiński. To był szok dla elit tego okresu. To ułatwiało drugą turę - Wałęsa dostał wtedy chyba najwięcej głosów ze wszystkich kandydatów na prezydenta kiedykolwiek. Nawet Andrzej Duda w drugiej turze w tym roku tyle nie otrzymał.
PAP: Od razu było wiadomo, że pan będzie rzecznikiem prezydenta?
Andrzej Drzycimski: Gdy się zakończyła kampania, poszedłem do szefa i złożyłem rezygnację z funkcji rzecznika. Powiedziałem, że chcę pozostać w Gdańsku. On mówi: ty mówisz nie, tamten mówi nie, to z kim ja będę pracować? Argument był bardzo przekonywujący i rozpoczęła się moja służba w Belwederze. Bo tam prezydent urzędował do 1994 r., potem się przeniósł do Pałacu Prezydenckiego. Początkowo chciałem tylko zorganizować służby prasowe i zrezygnować, wrócić do domu. Byłem pierwszym urzędnikiem Kancelarii Prezydenta, który dostał nominację nowego prezydenta po jego zaprzysiężeniu 22 grudnia 1990 r. Najpierw byłem podsekretarzem stanu, a potem sekretarzem stanu. Urząd ten pełniłem do odejścia w sierpniu 1994 r. Po drodze dwukrotnie składałem rezygnacje, ale nie były przyjmowane. W końcu zapadła decyzja, że odchodzę.
PAP: Czy dziś przypomina sobie jakieś dramatyczne momenty z okresu prezydentury Lecha Wałęsy?
Andrzej Drzycimski: Było wiele takich momentów. Na pewno świat chciał poznać Wałęsę. Bywały więc takie miesiące, że wracaliśmy z oficjalnej wizyty, dzień dwa w domu i znowu w samolot. Czasem przez kilka tygodni nie wracałem do domu. Wszyscy widzieli, że zaczyna się nowy etap w dziejach Europy i świata, a Wałęsa był symbolem tych zmian. Dlatego wszyscy byli ciekawi Wałęsy i jego osobowości. A prezydent miał dwa główne cele - redukcja zadłużenia Polski i wycofanie wojsk radzieckich. Każda wizyta na zachodzie zaczynała się od pytania, jak możecie nam pomóc, by zredukować zadłużenie. Czy to był klub paryski, klub londyński, czy wizyta w Waszyngtonie u George Busha. Ze względu na pozycję i autorytet Wałęsy, wszyscy słuchali i udzielali odpowiedzi. Oczywiście na wizyty zagraniczne nie jeździliśmy z pustymi rękami. Jak byliśmy u prezydenta Francois Mitteranda we Francji, podarunkiem prezydenta Polski dla niego były trzy żubry. Z kolei w Wielkiej Brytanii królowa Elżbieta II zorganizowała takie powitanie, które, jak mi opowiadał jej rzecznik, robi raz na 10 lat. Wałęsa dał jej wielki zestaw fajansów polskich. Podczas wszystkich rozmów była ogromna życzliwość. Co do wycofania wojsk radzieckich, a potem rosyjskich, był oczywiście problem. Bo one wycofywały się z NRD, ale u nas mogły przecież zostać. Kiedy doszło do spotkania Wałęsy z prezydentem Borysem Jelcynem, to był główny temat, który prezydent Wałęsa podjął. Jelcyn w końcu powiedział „tak”.
PAP: Mówi pan o tej wizycie w maju 1992 r. w Moskwie?
Andrzej Drzycimski: Tak. A jak rok później prezydent Borys Jelcyn przyjechał do Polski, to powiedział „tak” również dla naszego członkostwa w NATO. To były kluczowe momenty. Muszę powiedzieć, że byłem jedynym świadkiem obu tych rozmów.
PAP: Lech Wałęsa był znany z nie zawsze dobrego traktowania współpracowników. Pana dymisje, o których pan mówił wynikały z tego, że trudno się panu było porozumieć z prezydentem?
Andrzej Drzycimski: Nie, mnie dawał ogromną swobodę działania. Mówił mi, że ja odpowiadam za politykę medialną i się w to nie wtrącał. Odszedłem, bo prostu skończył się pewien etap. W „Solidarności” Lech Wałęsa spotykał się z ogromnymi rzeszami ludzi, którzy podpowiadali mu różne pomysły. On je wchłaniał. Niekiedy sami autorzy różnego typu rzeczy nagle się dowiadywali, że to wymyślił Wałęsa. Gdy zaczęła się prezydentura, pierwsze dwa lata były jeszcze otwarte, ale później prezydent zaczął się zamykać. Wtedy przestało mi to odpowiadać.
PAP: Prezydent znany był też z niekonwencjonalnych zachowań, które nie do końca mieściły się w standardach demokratycznych. Przykłady to tzw. falandyzacja prawa, obiad drawski. Przypomina pan sobie jakieś sytuacje, w których uświadamiał pan prezydentowi, że czegoś nie należy robić?
Andrzej Drzycimski: Z prezydentem spędzaliśmy niemal cały czas, bo wiele rzeczy się działo...
PAP: Mieszkał pan w Belwederze?
Andrzej Drzycimski: Mieszkałem na wprost Belwederu, na Klonowej. Ale miałem do Belwederu 50 metrów. Lech Wałęsa miał czasem zabawne powiedzenia i niekonwencjonalne reakcje. Przypomina mi się taka anegdotyczna sytuacja podczas jakiejś konferencji prasowej, którą prowadziłem. Ktoś wtedy z dziennikarzy przyniósł pasek z telexu z informacją PAP-owską, że premier Waldemar Pawlak powołał na sekretarza prasowego Miss Polonię Ewę Wachowicz. Wałęsa od razu na gorąco skomentował: jak nie może być lepiej, to przynajmniej może być piękniej. To były takie charakterystyczne jego bon moty. Podobnie było z tzw. falandyzacją. Leszek Falandysz przychodził i mówił, że jest dziura w takich czy innych przepisach. Na to Wałęsa: w takim razie sprawdźmy, jak zrobić, żeby tą dziurę załatać.
PAP: Problemem Wałęsy było chyba to, że starał się zwiększyć swoje kompetencje jako głowy państwa.
Andrzej Drzycimski: Ten postulat formułował od początku. Zresztą ten sam problem mają kolejni prezydenci. Są z wyboru narodu, mają więc potężny mandat społeczny, ale władzę mają niewielką. Wałęsa od początku uważał to za problem, z którym trzeba będzie się zmierzyć. Zwracał uwagę na to, że jak będziemy porządkować prawo, musimy się zdecydować albo na silną prezydenturę, albo na silny rząd. Ale konstytucja, która została uchwalona w 1997 r., była pisana przeciw Wałęsie.
PAP: Tak, kompetencje prezydenta zostały jeszcze bardziej zmniejszone.
Andrzej Drzycimski: Wszyscy się obawiali, że jeśli Wałęsa wygra w 1995 r., to dopiero pokaże. Wydaje mi się, że to były przedwczesne obawy. Na pewno Lech Wałęsa nie miał doświadczeń urzędniczych. Jemu się wydawało, że siła słowa wystarczy, żeby robić zmiany. Bo miał takie doświadczenia z zarządzania związkiem. Ale okazało się, że jako prezydent nie jest w stanie wcielać swoich pomysłów. Czy dotyczyło to „puszczenia aferzystów w skarpetkach”, czy „stu milionów dla każdego”. To natrafiało na biurokratyczne bariery, czym Wałęsa był zdegustowany. Uważał, że ludzie czekają na zdecydowane działania, tymczasem my się cofamy.
PAP: Wobec tej prezydentury pojawiało się wiele zarzutów. Także wobec otoczenia prezydenta, które uważano za nietransparentne, dobierane według dziwnego klucza. Najbardziej krytykowano szefa gabinetu prezydenta Mieczysława Wachowskiego, podobno mającego największy wpływ na prezydenta.
Andrzej Drzycimski: Gdy byłem rzecznikiem, zrobiłem kiedyś taką ankietę na temat postrzegania prezydenta i jego otoczenia. To były focusowe badania, które były wtedy nowością w Polsce. Przy jednym z posiłków poinformowałem o wynikach tego badania. A siedzieliśmy w czwórkę - prezydent, Mieczysław Wachowski, kapelan ks. Franciszek Cybula i ja. Powiedziałem otwarcie, że badanie źle wypadło dla otoczenia prezydenta i że Mietek Wachowski jest oceniany jako osoba, która powinna być zwolniona w pierwszej kolejności, a ksiądz Franciszek Cybula zajmuje w tym rankingu drugie miejsce. Może pan sobie wyobrazić, co się działo przy tym stole...
PAP: Został pan potraktowany jako posłaniec złej wiadomości. Właśnie wtedy pan odszedł?
Andrzej Drzycimski: Nie, później. Ale rzeczywiście, posłańca złej wiadomości spotyka czasem wyrok śmierci...
PAP: Jak pan ocenia zarzuty, które dziś najczęściej się pojawiają w kontekście Lecha Wałęsy? Chodzi o TW „Bolka”, działania prezydenta wobec swojej teczki, jego aktywność podczas afery lustracyjnej w 1992 r. Ma pan jakiś pogląd w tej sprawie?
Andrzej Drzycimski: Nie wypowiadam się, bo byłem za blisko. Uważam, że materiały IPN powinni opracowywać historycy. Mogę tylko sformułować uwagę ogólną. Lech Wałęsa jest wpisany do historii, czy komuś się to podoba, czy nie. Natomiast jest problem osobisty Wałęsy - on nie wie, jak chce być zapisany w historii. Na tym polega dramat. Trzeba jednak pamiętać, że rewolucji nie robią aniołowie. Rewolucje robią ludzie z krwi i kości, czasem krętacze i cwaniacy. Aniołowie obronią się sami.
Rozmawiał Piotr Śmiłowicz (PAP)
pś/ akr/