
Uważam, że możemy się pojednać. Takim mostem pojednania są ci Ukraińcy, którzy próbowali ratować swoich sąsiadów i którzy razem z nimi ginęli. Odważni, dobrzy ludzie, dzięki którym dzisiaj tysiące Polaków żyje – powiedział w środowym Studiu PAP Witold Szabłowski, autor książki „Opowieści z Wołynia”.
– Obie książki („Sprawiedliwi zdrajcy” z 2016 r. oraz nowe, zmienione wydanie tej książki pt. „Opowieści z Wołynia” z 2023 r. – PAP) opowiadają historie dobrych sąsiadów z Wołynia, czyli Ukraińców, którzy w 1943 roku ryzykowali życie, by ratować Polaków. W tamtym czasie banderowcy z UPA bezwzględnie mordowali nie tylko Polaków, ale również tych Ukraińców, którzy odmawiali im wsparcia lub pomagali polskim sąsiadom. Po raz pierwszy pojechałem na Wołyń 12 lat temu, gdy zbliżała się 70. rocznica rzezi wołyńskiej. Docierałem wówczas do ostatnich żyjących świadków, Ukraińców pamiętających tamte wydarzenia – zaznaczył Szabłowski.
– Od początku szukałem właśnie „tych dobrych” – ludzi, którzy nieśli pomoc Polakom. Opowiadali mi historie wstrząsające. Jedną z nich, opisaną w obu książkach, jest los rodziny Parfeniuków z Kisielina. Połowa tej rodziny została wymordowana za to, że dwaj bracia, Pawło i Petro Parfeniukowie, pomagali polskim sąsiadom. Za tę pomoc zabito ich rodziców, a także Pawła wraz z jego żoną Aleksandrą i córką. Tylko Petro zdołał uciec do Polski – powiedział reportażysta.
Szabłowski pisał swoją pierwszą książkę dwanaście lat temu, jego zdaniem w tamtym okresie Wołyń był tematem tabu.
– O Wołyniu mówili wtedy głównie ludzie w środowiskach prawicowych. Tam temat był żywy. W głównym nurcie medialnym mówiło się o nim niewiele, a ja nie tylko chciałem o Wołyniu rozmawiać, ale chciałem rozmawiać z Ukraińcami. Pamiętam, jak przekroczyłem granicę po raz pierwszy. Byłem sam i miałem wyjść, zacząć te rozmowy, ale dwa dni nie wychodziłem z hotelu, bo nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak zacząć. Mimo że wiedziałem, że nie szukam banderowców. To było moje założenie od początku. Niech się banderowcami zajmują historycy, niech piszą monografie, niech analizują źródła tego ruchu. Ja jechałem do dobrych ludzi. Do tych, którzy ratowali. A mimo wszystko było to dla mnie bardzo stresujące – stwierdził Szabłowski.
– Dla tych Ukraińców, którzy ratowali Polaków, to również jest trauma. Oni też stracili bliskich, a potem musieli tam zostać. Polacy zostali wysiedleni – część została, ale większość wyjechała na ziemie polskie. A Ukraińcy, którzy zostali, żyli dalej w tych samych wsiach, otoczeni przez banderowców albo ludzi, którzy do UPA się przyłączyli i brali udział w paleniu polskich wiosek, w mordowaniu sąsiadów. Ci dobrzy sąsiedzi żyli pośród nich. Pośród ludzi, którzy wiedzieli, co zrobili, i mówiąc delikatnie, nie byli im przychylni. Często nosili w sobie tak samo wielką traumę, jak Polacy, którzy tę rzeź przeżyli – podkreślił Szabłowski.
Zdaniem dziennikarza w Ukrainie obecnie istnieją dwa rodzaje pamięci. Jedna to pamięć oficjalna, „ta, wobec której Polska protestuje, która stawia pomniki Stepanowi Banderze, oraz pamięć lokalna, czyli pamięć mieszkańców Wołynia”.
– Ciekawy moment zdarza się, kiedy w domu funkcjonują dwie pamięci. Na przykład mamy babcię, która pamięta rok 1943, wie, co się wydarzyło i mówi o tym wprost, ale mamy wnuczka, który już nasiąka oficjalną wersją wydarzeń i się z babcią kłóci – ocenił Szabłowski.
– Myślę, że Ukraina musi dokonać intelektualnego wysiłku, żeby ten mit jednak złożyć w całość, żeby przyznać, że UPA popełniała też grzechy. Jest to trudne. Wiemy w Polsce, że uderzenie się we własną pierś jest dużo trudniejsze niż pokazywanie komuś, gdzie popełnił błędy, również historyczne. Ale myślę, że na Ukrainie coraz więcej osób rozumie też, że jest to konieczne, żeby iść do przodu. Że tak jak w Polsce Jedwabne stało się w którymś momencie kamieniem węgielnym naszej drogi na Zachód, tak samo podobny proces czeka Ukrainę – powiedział dziennikarz.
Wojciech Łobodziński (PAP